Archiwum autora: tadeuszw

URLOP

URLOP

 

Przez okrągły rok gnieciemy się w środkach komunikacji miejskiej i podmiejskiej. Obrywamy sobie guziki, depczemy po butach i obrzucamy epitetami. Gnamy wciąż gdzieś na złamanie karku, by załatwić sprawy małe i mniejsze, lecz pożerające nieprawdopodobnie dużo czasu. Po bezsennych nocach przewracamy się z boku na bok przecierając z czoła krople zimnego potu wyciskane myślami o tym czego to jeszcze nie zdążyliśmy załatwić, o czy zapomnieliśmy, z czym jesteśmy „do tyłu”. W tej gonitwie dzień podobny jest do dnia, mija szybko, niepostrzeżenie. Aż wreszcie nadchodzi ten upragniony, wymarzony, oczekiwany urlop.

Przedtem trzeba jednak dograć kilka spraw. Wszak mało kto spędza urlop w domu. A więc trzeba kupić bilety kolejowe. Jeśli speszy cię widok kolejki długiej, jak po papier toaletowy, jeśli załamiesz się to pierwszym momencie, to wrócisz przecież tutaj. Jak urlop, to urlop, musi być wygodnie, a jak wygodnie to podróżować trzeba na miejscu siedzącym. Żeby mieć takie miejsce- trzeba swoje odstać. Fakt, iż stoi się niejednokrotnie tyle samo czasu, ile trwa cala podróż – wyłączając skrajne przypadki kiedy ktoś podróżuje z jednego na drugi kraniec Polski — to zupełnie inna sprawa. Idzie to wszystko na karb codzienności, o której wiadomo, że z natury swojej zaprzeczeniem jest zalet urlopu.

Zanim jednak rozsiądziemy się na tym wystanym miejscu pamiętać musimy o tym, że ludzie są omylni i niejeden z miejscówką podróżował gorzej niż ten bez miejscówki. Na dworzec podążać więc będziemy pełni obaw, czy aby zdołamy miejsca zająć jako pierwsi, czy aby ktoś tam już nie będzie siedział. Gdyby nie te przeklęte toboły wskoczylibyśmy do pociągu jako pierwsi. Ale do takiego „numerowanego” jakoś głupio, pomijając już owe toboły. Trzeba więc będzie przepychać się delikatnie , choć chytrze i stanowczo. Czy aby potrafimy?

Zanim do tego dojdzie śnić się będzie człowiekowi, że przychodzi na peron, a nasz pociąg już stoi i to tak załadowany, że nawet jednej nogi nie wciśniesz. Co wówczas robić? Przyjedziesz na wczasy później, to okaże się, że komuś już miejsce sprzedano, że są jakieś miejscowe obostrzenia, przepisy dyscyplinujące wczasowiczów. Zaczniesz się wykłócać, dochodzić swoich racji, to cię jeszcze przywołają do porządku publicznego. Słowem – sytuacja bez wyjścia. Rozwiązuje ją wreszcie budzik przypominający o przywileju pracy i czekających cię jeszcze przed urlopem obowiązkach oraz sprawach do załatwienia.

Jedziesz wprawdzie tylko na dwa tygodnie, ale to tak, jakbyś na te dwa tygodnie umierał. Czegoś w porę nie załatwisz – przepadło. Zapłać więc za mleko. Od piętnastego. Można by wprawdzie zrezygnować z całego miesiąca, ale niech no się tylko pan mleczarz w porę nie zorientuje, niech ci wystawi te dwie butelki na kredyt, a popamiętasz to potem do końca roku: odbije sobie niejeden raz. W końcu stratny na tym mlecznym interesie być nie może. Wystarczy, że państwo na tym traci.

Nie koniec jednak na mleku. Odebrać trzeba kartki, bo inaczej nie dostaniesz na wczasach jeść. No i zapłacić za mieszkanie, bo doliczą procent kary takiej, że już w tym miesiącu na ćwiartkę nie starczy. Zajrzeć też trzeba do innych płatności okresowych. Boć może być i tak, że wrócisz, a tu telefon wyłączony, światła nie ma, gazu nawet na przypalenie papierosa. Wiadomo – w naprawach i usługach wszelakich- sto lat u nas niemało. Ale z karami idzie nam bez porównania lepiej. Mamy w tym jakby i większe doświadczenie i lepsze rozwiązania organizacyjne.

Skoro zaś o mieszkaniu mowa, to nie tylko brak gazu i światła nam grozi. Wprawdzie nie mamy w nim – według naszego mniemania – niczego aż tak znów bardzo cennego, ale nie stoi to wcale na przeszkodzie, by inny poszukał w nim czegoś dla siebie, a przy okazji to i owo pokroił, połamał, zniszczył. Drugi raz na to nie zarobisz. Najlepiej byłoby chałupę deskami zabić, a na deskach pozawieszać granaty odłamkowe. Marzenia marzeniami, nie pozostaje zaś nic innego, jak pogadać z sąsiadami, uprzedzić, że żadnych remontów przeprowadzać przez najbliższy czas nie zamierzamy i że gdyby co, to niech walą prosto po oczach w naszym imieniu i na naszą odpowiedzialność.

Teraz można już puścić się po sklepach w poszukiwaniu brakujących, a niezbędnych na wczasach elementów garderoby naszej oraz naszych domowników. Tutaj uda się kupić skarpetki, tam – jak wieść niesie – rzucili pastę do zębów, jeszcze gdzie indziej dowieźli zupełnie nieoczekiwanie buty dla tatusia, a jeszcze gdzie indziej też buty, ale dla mamusi. I tak dwa, trzy tygodnie zlecą.

Kiedy zaś zlecą- przyjdzie czas pakowania, a jeszcze wcześniej prania i prasowania. Trudno wprawdzie o naszych domach – na co dzień – powiedzieć, iż są normalne, ale to, co przedstawiają one w owych dniach totalnego pakowania się domowników trudno jest określić równie krótko, co trafnie. Wszyscy mają wówczas czarne podniebienia. Dzieciaki płaczą i kłócą się między sobą o byle co, dorośli wymyślają sobie – każdy w przekonaniu, że wszystko na jego jest biednej głowie. Trwa to wszystko prawie do białego rana, kiedy wreszcie ci, którzy mogą pójść spać na godzinkę czy dwie – idą, a reszta wyrusza na wymarzony urlop.

I choć w urlopie – jako takim – nie ma niczego aż tak bardzo dziwnego, to przecież nadziwić się nie można – skąd też ludzie biorą tyle sił, by koniec końców na urlop zdecydować się, przygotować do niego, no i wybrać.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 153 (12395) 19, 20, 21, 22 lipca 1985

 

FRAJER

FRAJER

 

Mało kto uważa siebie za frajera. Bo też w gruncie rzeczy tak się tylko mówi, że się nim jest, ale myśli zupełnie inaczej. Frajer pociesza się więc myślą, że największy cwaniak da się od czasu do czasu „nabić w butelkę”. Frajer robi wiele innych jeszcze rzeczy, a wszystko po to tylko, żeby przekonać siebie samego oraz otoczenie, iż frajerem nie jest. Ponadto wielu z nas tkwi w błogiej nieświadomości dopóty, dopóki nie nadarzy się sytuacja ewidentnie rozstrzygająca owe wątpliwości. Takowa może przydarzyć się rodakom wyjeżdżającym za granicę. W każdym razie wydaje mi się tak teraz, kiedy pozostaję pod silnym wrażeniem opowieści żywcem niemal z życia wziętej, której bohaterem jest mężczyzna mniemający – jeszcze nie tak dawno temu, iż z frajerem to kto, jak kto, ale on niewiele ma wspólnego.

Dostał zaproszenie, więc postanowił wyjechać za granicę. Wypełnił stosowne formularze już w piątek, ale sądząc, iż nie frajer – wszak wiadomo, że w piątek zły początek, ruszył pod stosowny urząd dopiero w poniedziałek. Ponieważ miał dzień wolny, więc pospał nieco dłużej. Myślał sobie, że niech tam frajerzy sterczą od białego rana. On – nie frajer – przyjdzie na godzinę, może dwie przed końcem urzędowania i załatwi sprawę od ręki. Okazało się jednak, że na owe dwie godziny przed końcem ludzi jest tyle, że wejść do środka nie sposób. Padały numery oczekujących: 140 i jeszcze większe. Słyszał też, że ludzie umawiają się na nocne dyżury. Pomyślał więc, że to frajerów robota tak po nocy sterczeć. On pójdzie we wtorek do pracy, a w środę weźmie dzień wolny i przyjdzie pod urząd możliwie jak najwcześniej. Choćby i o czwartej rano. Tak postanowił- w głębokim przekonaniu swojej nad innymi wyższości, większego sprytu oraz umiejętności myślenia, bo też myślał poprawnie: w pierwszych dniach tygodnia wszyscy rzucają się na urzędy, więc trzeba ten szturm przeczekać. Przeczekał.

W środę był pod urzędem już o czwartej rano. Nie było nikogo! Pomimo tego, że sobie właśnie tak wyobrażał, w pierwszym momencie nie za bardzo wierzył własnym oczom no i szczęściu. Rozejrzał się dokładnie, sprawdził stojące w okolicy samochody, czy aby ktoś w nich nie waruje, a przekonawszy się, iż jest nieodwołalnie pierwszy nasrożył się, spiął w sobie i postanowił, że gdyby jakaś tam wczorajsza kolejka namówiła się na późniejsze dzisiaj warowanie, to on choćby nie wiem co, to nie popuści. Trwał więc pod drzwiami wyglądając ewentualnych intruzów. Gdzieś koło szóstej przyszło mu do głowy, że można było przecież pospać jeszcze dwie godziny dłużej. Ale co tam te dwie godziny, skoro jest pierwszy i załatwi szybko sprawę. Wkrótce potem w miejsce wojowniczego oczekiwania pojawiła się niespodziewanie tęsknota za bratnią duszą, która byłaby druga. A potem gniew, że te cholerne lenie tak długo śpią.

O siódmej był już zły tak bardzo, że postanowił nie odzywać się do tego, który przyjdzie po nim. Przecież to bezczelność tak długo spać! Ale ten oczekiwany nie zjawiał się i nie zjawiał. Wtedy to, a było już około dziewiątej zaczęły nachodzić go wątpliwości dwojakiego rodzaju. Po pierwsze obawiał się, że ci, którzy zjawią się lada moment są tak silną i tak dobrze zorganizowaną grupą, że nie poradzi sobie z nimi. Ale powinni już być, wszak urząd rozpoczyna pracę od dziewiątej. Po drugie zaś obawiał się – i to najbardziej, że godziny urzędowania w tym dniu są przesunięte. O ile? Bał się spojrzeć na tabliczkę ze stosowną informacją. Ale w końcu spojrzał. To, co zobaczył przeszło jego wszelkie oczekiwania i wątpliwości. Stało czarno na białym, że środa jest dniem, w którym urząd nie pracuje…

Po tym szoku postanowił czytać wszystkie informacje, jakie tylko zamieszczono w urzędach. Mniejsza już o to jak, ale w końcu wylądował w wymarzonym pokoju i złożył papiery. A dokładniej – położył je na stole. Przedtem wyczytał dokładnie jakie to poświadczenia są niezbędne, że potrzebne są zdjęcia i że potrzebny jest znaczek, którego nie pomylił ze skarbowym, choć oczekując swojej kolejki słyszał, jak frajerzy „wyskakiwali” z niewłaściwymi, bo skarbowymi znaczkami. Tak był przy tym na ludzi obrażony, taki był na cały świat wściekły, że z nikim nie rozmawiał, nie informował. Niech frajerzy się nauczą. Sami. Jak on i tą cholerną, nieczynną środą. Kiedy więc położył już owe papiery na biurku i został poproszony o dowód osobisty poczuł wreszcie wstępującą weń dumę, bo i dowód miał i zdjęcia podpisane i wszystko w porządku. I kiedy już zaczynał po raz kolejny wierzyć w siebie- padła prośba o wojskową książeczkę. Nie miał. Chciał paść na kolana i błagać o przebaczenie, chciał włosy wyrywać z głowy całymi kępami. Ale nie o to chodziło. Potrzebna była przecież wojskowa książeczka.

Nauczony nowymi doświadczeniami przed wyjazdem do Warszawy – po wizę – skontaktował się telefonicznie ze stosowną ambasadą. Wypytał dokładnie o to, czy dysponuje właściwymi dokumentami, kiedy ambasada jest czynna i pojechał nocnym pociągiem, aby w porę zająć odpowiednie miejsce w kolejce. Był pierwszy. Cały dumny jak paw, zrehabilitowany po tych kilku frajerskich wyczynach. Dopiero w ambasadzie dowiedział się, że potrzebne są zdjęcia. Przyjedzie więc jeszcze raz. Myślał wprawdzie i o zdjęciach wcześniej, ale przekonany był, że do wizy potrzebne nie będą. Bo i po co. To przecież tylko wpis w paszporcie. Po co komuś moje zdjęcia?

Resztę z tej historyjki można darować sobie. Jej treść łatwa jest do odgadnięcia skoro naszego bohatera czeka jeszcze załatwianie kilkunastu podobnych spraw. Jedno jest natomiast pewne, że bez względu na to, co sądził o sobie wcześniej, teraz już wie, że jest po prostu frajerem. Pocieszać się może jedynie widokiem podobnych mu, których widział przecież po drodze- wcale nie tak rzadko. Nadal jednak pozostało mu to dręczące pytanie: „Dlaczego?” Przecież myślał logicznie, kombinował sobie sprytniej od innych.

A może po prostu jest tak, że frajer stanowi nieodłączny element naszego pejzażu? Może jest wytworem życia skomplikowanego przez ludzi, dla ludzi, wbrew logice, bez odpowiedniej informacji i żadnych ułatwień. Być może. Tylko kogo może takie stwierdzenie pocieszać? Oczywiście frajera…

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 148 (12390) 12, 13, 14 lipca 1985

 

STUDIA

STUDIA

 

Kowalski taki już jest, że jeśli tylko można coś mieć, czego nie ma większość, to on bardzo będzie tego chciał. Przyda mu się, nie przyda – to najmniej ważne. W czasach kiedy brakuje tak wielu rzeczy i tak bardzo potrzebnych- trudno Kowalskiego ganić za chomikarskie zakusy. Byłoby to zresztą daremnym strzępieniem języka. Ale nie ganić to wcale nie oznacza – nie pamiętać o tym. Także i wtedy, kiedy mowa o studiach. Pomijając oczywiste w swej szlachetności intencje studiowaniu przyświecające, takie jak chęć lepszego poznania zdobyczy nauki, rozwijania swoich zdolności- pamiętać należy także o tym, że Kowalski woli być magistrem Kowalskim, niż panem Kowalskim. Magistrami można by wprawdzie płoty u nas tapetować – tylu ich na każdym kroku- ale, pomimo wszystko mniej ich jest niż tych, którzy magistrami jeszcze nie są. Zaocznie, wieczorowo, boczkiem i chyłkiem namnożyło się nam magistrów Kowalskich, oj namnożyło. A że inni też chcą więc walą na studia, aż uczelnie w szwach trzeszczą.

Gdyby na uczelniach były dzwonki i gdyby każda z nich miała swojego woźnego to o czym myślałby ów woźny w takim okresie, jak ten kiedy na uczelniach trwają egzaminy? Co myślałby sobie sprawdzając wraz z innymi tożsamość zapisanych na listach kandydatów do indeksu udających się do sal egzaminacyjnych? Z pewnością zadawałby sobie pytanie typu: „O co tutaj chodzi?”. Bo też -w rzeczy samej – o co?

Jeśli już nie ci ubiegający się o indeks, to chociaż ich rodzice wiedzą przecież dobrze, że zdecydowana większość tych z dyplomami zarabia mniej niż ci bez dyplomów, a już z całą pewnością dochody ma mniejsze. Bo też taki z fachem jakoś dorobi, skombinuje, a pan magister to – nie przymierzając – ni pies, ni wydra. Na to, żeby dorabiać jest za mądry, za bardzo wykształcony, a na to, żeby zarabiać – za mało ceniony, za słabo wynagradzany. No, więc jak to jest? Rodzice oraz ich dzieci nie marzą o niczym innym, jak tylko o tym właśnie, aby mało zarabiać?

W grę wchodzić więc mogą inne powody. Część rodziców – bez dyplomów – może najzwyczajniej nie wierzyć w to, że ludzie z dyplomami zarabiają tyle, ile zarabiają. To w jakimś stopniu ich usprawiedliwia. Jak się dziecku na tych studiach poszczęści, to się dowiedzą. Część rodziców wie jednak aż nadto dobrze, bo wie z własnego doświadczenia. Tych z kolei trudno podejrzewać o świadome pchanie dziecka na drogę materialnej poniewierki. Część z nich to być może marzyciele przekonani o tym, że akurat ich dziecku się poszczęści, że ułoży ono sobie życie zawodowe inaczej, że zrobi karierę, jak znajomy znajomego – pomimo to, że też z dyplomem. Ale tak myśleć może tylko część – zastanawiałby się nad tym wszystkim woźny.

Dalej pewnie rozumowałby tak jeszcze: niektórym z rodziców byłoby szkoda, aby dziecko nie miało tego, co oni mają, a więc wykształcenia. A jak już je dziecko będzie miało, to jakoś tam będzie…

Niby powinno być tak, że młodzież idzie na studia przede wszystkim dlatego, że kocha naukę, że lubi się uczyć, studiować, grzebać w książkach i o niczym bardziej nie marzy, jak o tym właśnie. Ale nie trzeba być woźnym na wyższej uczelni, aby wiedzieć, że takich, którzy faktycznie kochają naukę policzyć można na palcach. Ot, uczą się, bo się uczą. Od kreski do kreski. W najlepszym układzie tyle, ile trzeba. Najczęściej jednak dużo mniej.

Skoro więc nic studiują dla zysku – perspektywicznie rysującego się wraz z szansą otrzymania dyplomu, jeśli nie przyciąga ich do murów uczelni pasja studiowania, ani głęboka wiara w to, że nie masz wyższych wartości, jak intelektualne właśnie, jeśli nie z tych wszystkich powodów, to dla jakich?

Nasz woźny mógłby jeszcze brać pod uwagę chęć przesunięcia terminu odbycia służby wojskowej, na bardziej dla siebie dogodny oraz odbycia jej na zasadach przysługujących absolwentom wyższych uczelni. Mógłby także domniemywać, że kryje się za tym wszystkim chęć przeżycia wielkiej przygody, jaką są beż wątpienia studia, przedłużenia szkoły i okresu kiedy jest się już wprawdzie dorosłym, ale nie żyje się jeszcze życiem człowieka dorosłego.

Ale czy wszystkie te domysły byłyby w stanie zadowolić myślącego woźnego szkoły wyższej pogrążonego w dociekaniach wywołanych widokiem młodzieży gromadzącej się tłumnie przed uczelnią? Sądzę, że gdyby nawet pamiętał o Kowalskim to, czego Kowalskiemu nie wytykamy, choć o czym pamiętać powinniśmy – też nie byłoby mu wcale lżej.

Pocieszające jest więc to tylko, że na uczelniach nie ma jeszcze dzwonków i woźnych. Jak widać żyje się bez nich jakby i prościej…

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 143 (12385) 5, 6, 7 lipca 1985

 

TOALETOWO

TOALETOWO

 

Beż papieru toaletowego można wprawdzie żyć, ale takie życie ujawnia swoją gorszą, bardziej szorstką stronę. Chciałoby się więc aby wszyscy mieli go we własnym domu – systematycznie, bez przerwy, na każde zawołanie. Byłoby nam wszystkim wówczas na co dzień bardziej toaletowo. Szkopuł w tym jednak że papieru mamy za mało. Nie wiem co statystyki na ten temat, jak w zużyciu wyglądamy na tle świata, ale sądząc po własnej rodzinie powiedziałbym, że papier idzie jak woda.

Dziwić się więc specjalnie nie należy, że on to właśnie co jakiś czas staje się przedmiotem porozumień oraz akcji podejmowanych na szczeblu. Trudno powiedzieć czy organizatorom tych akcji określających drogi i kanały jakimi obywatel wejść może w posiadanie tegoż luksusu przyświecają idee tak szczytne, jak bezinteresowne zbieractwo makulatury. Ale też pytanie o to nie jest ani jedynym ani najważniejszym dla tych, którym przyjdzie się teraz ubiegać o ów wymarzony toaletowy wieniec.

Dla człowieka myślącego i – jak sądzę normalnie, zasady sprzedaży za makulaturę winny być takie: dajesz więcej makulatury, dostajesz więcej toaletowego papieru. Drogi myślowe jakimi chadzają nasi –urzędowi- myśliciele bywałą jednak dla pospólstwa niepojęte i trudne do przewidzenia. W praktyce bowiem określonej stosownymi zarządzeniami jest tak, że za sprzedaną makulaturę otrzymujesz talon, a za ten talon 5 rolek toaletowego szczęścia. Ludzie dźwigają więc makulaturę do punktu skupu, jeden 2, 3 kg, inny – 20, 30 kg. Jeden i drugi otrzymują po jednym talonie. Z nim biegną do papierniczego, a tam i ten z talonem za 2, 3 kg i ten z talonem za 20, 30 kg dostaną każdy po 5 rolek. I słusznie. Zawsze nastawieni byliśmy wrogo do tych, którzy gromadzą nadmierną ilość dóbr materialnych, zawsze takich ganiliśmy i karaliśmy. Raz jeszcze spotkała ich zasłużona kara.

Połowa biedy jeśli w sklepie jest jeden tylko posiadacz talonu i to takiego właśnie za 2, 3 kg. Ale co się dzieje, czego nasłucha się Bogu ducha winna sprzedawczyni jeśli trafi się ów z talonem za 20, 30 kg tub co gorsza i taki i taki za jednym zamachem – tego opisać wprost nie sposób. Ludzie dają się u nas nabijać w butelkę do czasu. Kiedy widzą, że coś jest nie tak- zaczynają się, tym czymś bardzo interesować, czytać, dociekać. I o nie -w chwili obecnej- awanturują się w sklepach. Tylko patrzeć, jak karetki pogotowia z sanitariuszami oraz kaftanami bezpieczeństwa zaczną masowo podjeżdżać pod punkty skupu makulatury. Dlaczego? Ano organizatorzy przygotowali nieborakom zatrudnianym w takich właśnie punktach skupu operacyjkę nie lada. Zasady jej określa specjalna informacja dla klientów w której stwierdza się (punkt 5), że dla wygody klienta może on pobrać miast jednego – kilka talonów o różnej wartości, nie przekraczającej jednak tysiąca złotych, no i kwoty na jaką „zarobił” makulaturą.

W praktyce oznacza to, że w punkcie skupu nikt nie będzie miał prawa odmówić mi wydania kilku talonów jeśli zjawię się tam z pięcioma kilogramami makulatury. No bo też niby na jakiej podstawie? Każdy z tych talonów musi być przez pracownika skupu wypisany oraz odnotowany w jego dokumentacji. Jak się ludziska połapią, jak się zorientują w tej szansie łatwego wejścia w posiadanie toaletowego luksusu, to współczuć tylko wypada owym punktom skupu. Zresztą – talonów zabraknie wówczas już po kilku dniach. No, ale tłumacz z kolei ludziom dlaczego nie ma talonów…

Krótko mówiąc: tak prosta sprawa, jak uzależnienie ilości rolek papieru toaletowego od wartości talonu doczekała się rozpracowania tak zawiłego i tak w swych interesach niepojętego, jak owe 5 rolek – od każdego talonu. Jak dotychczas najbardziej namacalnym efektem owego pomysłu jest napsuta ludzka krew, nerwy i wrażenie, że ludzi normalnie u nas myślących jest coraz mniej.

Sądzę więc, że w takim kontekście nikogo nie zdziwi specjalnie fakt, iż sam sobie odpowiem na postawione zarzuty organizatorom tej toaletowej sfery. Najważniejsze tezy odpowiedzi sprowadzić się dadzą do tego, że sprawa skupu surowców wtórnych jest w naszym kraju jednym z najważniejszych problemów, że nie posiadamy w tym zakresie tradycji oraz sprawdzonych rozwiązań organizatorskich, ale podejmujemy starania i czynimy wiele, choć dużo jeszcze zostało do zrobienia.

No cóż. Wejdziemy tym samym na nową, toaletową tym razem drogę rozstrzygnięć, dyskusji, postanowień.

 

Tadeusz Wojewódzki

 

PS. Często bywa u nas tak, że krytykowany organizator jakiejś akcji zezłości się i odwoła ją. Wszak lepiej nie robił nic, niż robić coś źle i być za to jeszcze krytykowanym. Śpieszmy się wiec z tą makulaturą, póki akcja łaskawie trwa. Aby żyć bardziej toaletowo polecam założenie plastikowego woreczka najlepiej, obok kubła na śmieci. Nawet jeśli nie czytamy gazet, to w krótkim czasie wszystkie worki po cukrze, mące oraz papier tzw. opakunkowy, w który zawijają nam zwyczajną oraz inne zakupy- zapełni nam niejeden worek i zbierze się z pięć kilogramów. Spieszmy się więc, bo szansa to niepowtarzalna.

 

T.W.

Dziennik Bałtycki, 138 (12380) 28, 29, 30 czerwca 1985

 

SZKOŁA

SZKOŁA

 

Jeszcze nie tak dawno temu dziewczyny wpisywały nam do szkolnych pamiętniczków sentencje i konstatacje typu: „Ucz się ucz, nauka to potęgi klucz, zwycięża ten, kto więcej umie”. Dzisiaj te same dziewczyny już nie wpisują, tylko walą prosto z mostu: „Przynieś więcej pieniędzy, bo za te grosze nie można wyżyć do piętnastego”. Ano w rzeczy samej – zwyciężyli po prostu ci, którzy zwyciężać umieli. Oni maja więcej, żyją lepiej – często o tyle lepiej, że nie sposób znaleźć wspólnej skali porównania. A czy byli to ci najlepsi z klasy, ze szkoły? Przeważnie nie. Ci najlepsi uczyli się, uczyli, studia skończyli, doktoraty porobili, ale „klucza potęgi” jakoś nie znaleźli. A już z całą pewnością tej materialnej, jaką dają pieniądze. Szkoła pozostała jednak w dalszym, ciągu szkołą. Tyle tylko, że moda na pamiętniczki chyba stanowczo zelżała, a już na wpisywanie takich sentencji, jak owa „Ucz się, ucz…” – wymarła na wzór dinozaurów.

Dzisiaj największe zainteresowanie szkołą przejawiamy pod koniec roku – szkolnego -rzecz jasna. To w tym właśnie okresie słychać retoryczne, rozdzierające całoroczną ciszę pytania: ,,I coś ty robił przez cały rok? No, coś ty robił kretynie jeden?” I choć mówi, że robił to i tak nikt mu nie uwierzy, wszak nie miałby wówczas dwójki, a ma.

Gdzież tam jednak porównywać te dzisiejsze na temat szkoły awantury z sądnymi dniami, które byty kiedyś nie tylko pod koniec szkolnego roku, ale co wywiadówkę, co okres. Dwója na okres- była i dla rodziców i dla ucznia przeżyciem wywołującym największe emocje, najbardziej raptowne reakcje. Wszak wszyscy wierzyli w to, co wpisywało się w pamiętniczki. Dzisiaj wręcz ostrzega się przed skutkami studiowania, przed tym, że konsekwencją takiego kroku są niskie pensje, rozczarowania i frustracje. W takim kontekście owa dwója jakby i wyblakła, straciła swą moc i właściwą wymowę. Generalnie chodzi więc chyba tylko o to, aby przejść, aby nie zimować, aby nie być zdecydowanie najgorszym na tle klasy. No i tyle tytko. I słusznie. Przecież tak właśnie się opłaca.

Największe szczęście rodziców – w związku ze szkolą – sprowadza się więc nie do radości z tego, że pociecha uczy się bardzo dobrze, a więc daleko zajdzie, lecz do tego, że uczy się dobrze, a więc oni mają z tego powodu mniej obowiązków, jeden problem z głowy więcej. I tak się to już chyba na dłuższy czas przyjęło. Samo życie to wymusiło. Choć w porównaniu z tymi, którzy i więcej od nas mają i lepiej od nas żyją, to my właśnie, a nie oni – zdajemy się trwać w pozycji do góry nogami. Wszak dotychczasowe doświadczenia rozwoju naszej cywilizacji przemawiają jednoznacznie za tym, by dążyć do kształcenia superspecjalistów, cenić ich, preferować i na takich stawiać. Ale kto wie? Może nam uda się inaczej? Może do tego cywilizacyjnego szczytu dotrzeć można od tyłu, od zaplecza, po znajomości?

W każdym razie na bieżąco nasze edukacyjne aspiracje, kształcenie specjalistów i fachowców najwyższego lotu, lotów najwyższych nie mają.

W tym wyblakłym, stonowanym i nijakim stosunku naszym do szkoły jedno zdarzenie wyróżnia się zdecydowanie: moment kiedy to dziecko idzie do szkoły po raz pierwszy. Cóż to za ceremonia, co za wydarzenie! Do szkoły idą wówczas wszyscy: babcia, mama, ciocia, dziadek, ojciec, wujek, znajomi, a nawet pies. Błyskają flesze i słychać trzask nerwowo ,,nakręcanych” aparatów fotograficznych. Kobiety płaczą, a mężczyźni nerwowo przełykają ślinę. Każdy chce widzieć wszystko, więc dorosłych trzeba przeganiać jak dzieci, a dzieci ustawiać klasami przed dorosłymi. Duszno jest wówczas i ciasno. Panie od pierwszoklasistów ,,odstrzelane” są tego dnia spojrzeniami tylu ludzi i tak ciekawskich tego „jaka też ta pani jest”, że gdyby spojrzenia owe moc miały bardziej ziemską, to kobiety te rozdrapane byłyby jeszcze zanim uroczystości szkolne zdołałyby dotrwał do zaplanowanego końca. Trudno też w dniach owych o bardziej obgadane w całej okolicy osoby, jak właśnie panie owe. Wówczas to liczy się dosłownie wszystko: jak była ubrana, czy ma zmarszczki czy też nie, czy pogłaskała Piotrusia po główce i dlaczego tylko jego, czy uśmiecha się szczerze czy też protetyczne. Ustala się jej charakter i to jaka będzie dla naszego. Czy aby nie skrzywdzi. Padają też rodzinne zobowiązania, że w razie potrzeby dojścia do… itd. W domu wszyscy oglądają po kilka razy dziennie piórniczki, kredeczki, książeczki i zeszyciki. Atmosfera w domu i zapał do nauki są takie, że odnieść można wrażenie, iż to nie ów maluch, ale dziadek, babcia i cała ferajna postanowili raz jeszcze spróbować i w związku z tym zapisali się do szkoły.

Trwa to jednak krótko. Wprawdzie jeszcze kilka miesięcy panie od pierwszaków zadręczane są przez mamusie pytaniami o to skąd wzięła się u Sebastianka czwórka zamiast piątki i jakie będą tego stanu rzeczy konsekwencje jeśli nie dla cywilizowanego postępu Europy, to dla końcowego stopnia delikwenta. Ale jeszcze troszkę, jeszcze ździebeczko, a temperatura spadnie i jeden czort wiedzieć będzie kto winien pójść na wywiadówkę: ojciec czy matka – boć i jedno i drugie wstydu najeść się dobrowolnie nie chce i czasu też nie ma. Wkrótce więc dom wraca do reakcji na szkołę – właściwych naszej średniej krajowej i słychać wówczas „No, coś ty robił przez cały rok? Coś ty robił kretynie jeden?”. Zaraz też wiadomo, że to koniec szkolnego roku właśnie. Minie, przejdzie, ucichnie. Nikt sobie włosów z głowy w ilościach nadmiernych – nie wyrwie, do telefonu zaufania wydzwaniać po nocach – z takich powodów – nie będzie. Wszak to szkoła tylko. I choć prawdą jest, że uczyć się trzeba, to przecież kto, jak kto, ale my wiemy najlepiej, że od nieuctwa nikt jeszcze nie umarł, a do tego, aby żyć dostatnio i szczęśliwie także książkowa wiedza nie jest wcale niezbędna. I aż dziw bierze, że nikt z dorosłych głośno jeszcze u nas nie zapytał: „Po co w ogóle ta szkoła?”. Ano widać z tego, że są jeszcze pytania, które na nas czekają.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 133 (12375) 21, 22, 23 czerwca 1985

 

SIEDZENIE

SIEDZENIE

 

Od czasu do czasu wybucha u nas głośna afera. Okazuje się bowiem, że ktoś nieodpowiedzialny wykorzystał kalendarzowe dogodności i coś tam odrobił, coś przełożył aby wykombinować sobie kilka wolnych dni. Gromkim głosem woła się wówczas, że to marnotrawstwo, że nie stać nas na takie kombinacje, że straty powstały, których nikt nie będzie w stanie odrobić. Przy takich okazjach zwykło się też sięgać po przykłady pozytywne czyli po takich, którzy też mogli odrobić, przełożyć i zrobić sobie wolne, a jednak nie uczynili tego świadomi czyhających nań niebezpieczeństw oraz stanu naszego narodowego ubóstwa. Te powtarzające się co czas jakiś alarmy, te głośne batalie wywoływać mogą wrażenie, iż nie lubi się u nas, gdy ludzie mają wolne. Że wolne, to stan sam w sobie anormalny, budzący nasz niepokój, wywołujący podejrzliwość, słuszny gniew oraz reakcje sprzeciwu.

I choć wszystko wydawać się tutaj może w porządku, bo żre nas kryzys, a ludzie wolne sobie robią zamiast pracować, więc jak się tutaj na nich nie oburzać, to jednak gadanie takie, psioczenie na tych nieodpowiedzialnych – odpoczywających- ostro działa mi na nerwy.

Wrodzone, własne lenistwo – to z pewnością powód. Ale czy jedyny? Czy najważniejszy?

Fakt, że ludzie odpoczywają musi cieszyć pracodawcę. Wszak mądry pracodawca wie, że człowiek nie automat i pracować może tym wydajniej, im bardziej jest wypoczęty, zrelaksowany, im skuteczniej potrafi zregenerować siły. Nie kto inny, jak właśnie nowocześni pracodawcy, bardzo wobec pracowników wymagający, sami dbają o godziwy wypoczynek pracownika. Nawet jeśli jest to dwugodzinna przerwa w pracy oferują swoim pracownikom basen, tenis lub inną formę relaksu, żeby już nie wspominać o sprawach tak oczywistych, jak godziwy posiłek gotowy do spożycia na miejscu, po cenach tańszych niż poza zakładem. I to się opłaca. Relacja jest bowiem tutaj prosta: lepiej wypoczęty lepiej pracuje. Uważam, że przekonywanie u nas kogokolwiek do prawdziwości takiej tezy byłoby wyważaniem otwartych drzwi. Wolne, odpoczynek – nie jest więc złem samym w sobie. A jeśli tak, to dlaczego tak gwałtownie reagujemy na to, że ktoś tam coś odrobił i ma tym samym dzień wolny od pracy?

Trudno oprzeć się wrażeniu, iż rozpowszechniła się u nas maniera nadmiernego przywiązywania wagi do pozorów. Boć właśnie pozory wzięły u nas górę zarówno w wyobrażeniach organizacyjnego kształtu, jak i właściwego sensu pracy. Praktycznym tego rezultatem jest zjawisko polegające na tym, że gros wysiłku pracownika sprowadza się do tego, by dotrzeć do pracy na czas. Ludzie goniący z samego rana, z wywieszonym językiem, z poobrywanymi guzikami, nieomal z obłędem w oczach, by na czas podpisać listę czy podbić kartę- sprawiają wrażenie, jakby czekał na nich ogrom pracy, robota tak wielka i tak wszystkim nam potrzebna, że bez jej wykonania stanie cały zakład, ba nawet miasto czy województwo. Wydawać się też może, że ludzie ci będą wracali z pracy zmęczeni, zmordowani i zadowoleni z tego, że wykonali kawał solidnej i dobrze zorganizowanej roboty. Tymczasem najczęściej ludzie ci wracają przede wszystkim znużeni, a nie zmęczeni. Znużeni czekaniem na pracę, siedzeniem, bezczynnością spowodowaną nie tyle własnym lenistwem, co nieudolnością ludzi pracę tę organizujących.

Z naszym wyobrażeniem pracy jest właśnie tak, że mówimy stosunkowo dużo i stosunkowo często na temat organizacji pracy, wydajności i wielu jeszcze innych spraw, ale w codziennej praktyce, już bez gadania- okazuje się, że najważniejsze jest to aby w pracy po prostu być, aby swoje w niej odsiedzieć.

Powstaje więc swoisty paradoks. Wszak nasze oburzenie na odrabiających pracę i organizujących sobie dni wolne ,miałoby sens wówczas, gdyby praca ta była tak dobrze zorganizowana, tak efektywna, że każdy inny jej kształt organizacyjny, poza obowiązującym, pociągać musiałby za sobą obniżenie jej jakości. Wówczas dokładanie przez tydzień czy dwa po jednej godzinie dziennie, by tym sposobem wygospodarować sobie dzień wolny mogłoby zmniejszyć wydajność pracy, jej efektywność oraz jakość wytwarzanych wyrobów. Ale jakiż jest sens tego świętego u nas oburzania się w przypadku pracy sprowadzonej głównie do czekania, do odsiadywania, pracy źle zorganizowanej, pełnej przestojów i wyczekiwania, a więc takiej właśnie, która bardziej nuży niż męczy? Czy oburzenie takie nie jest dowodem naszego miotania się, naszej złości wynikającej z bezsilności wobec wielu problemów związanych z organizacją pracy? Czy to przypadkiem nie jest tak właśnie, że w bezradności tej rozumujemy według schematu: jak już nie pracują – to chociaż swoje odsiedzą, a ponieważ organizowanie pracy nie za bardzo nam wychodzi, więc pilnujemy, jak oczka w głowie tego odsiadywania?

 

Tadeusz Wojewódzki

 

Dziennik Bałtycki, 128 (12370) 14, 15, 16 czerwca 1985

 

NIENAWIŚĆ

NIENAWIŚĆ

 

Wkrótce po brukielskiej tragedii rozległy się u nas glosy, że awanturnicze zachowanie angielskich wyrostków jest rezultatem nie rozwiązanych problemów tego społeczeństwa, frustracji spowodowanych bezrobociem, niejasną czy też beznadziejną perspektywą, ludzi młodych. W fakcie, iż ktoś szuka, przyczyn niepojętej tragedii i stawia diagnozę „na gorąco” nie ma niczego nadzwyczajnego. I tak też właśnie odebrałem te pierwsze komentarze. Ale prócz tego jako żywo stanęło mi przed oczami wspomnienie dyskusji o narkomanii, która toczyła się u nas przed laty. Chodziło o źródła tego zjawiska. Ktoś mówił wówczas także o frustracji zachodniej młodzieży, o braku perspektyw i o tym, że u nas narkomanii nie ma. Faktycznie, albo jej jeszcze nie było albo tak się nam tylko wydawało czy wydawać chciało. Obecnie wiemy już, że jest i mówimy o niej pełnym głosem. Ale wyszło jakoś tak, te znacznie częściej przewija się w naszych, na temat narkomanii, komentarzach makowa słoma niż społeczne źródła tego zjawiska, niż stan ducha naszej młodzieży, jej realne perspektywy, aspiracje i szansę ich realizacji.

Po tych pierwszych reakcjach na brukselską tragedię trudno jeszcze w sposób jednoznaczny przesądzić w jakim też kierunku dyskusja owa będzie się u nas toczyć. Nie słyszałem wprawdzie, aby przyszło już komuś do głowy sugerować publicznie, że zjawiska chamstwa, agresji i bestialstwa są nam całkowicie obce. Nie oznacza to jednak wcale, że delikatne postukiwanie się w pierś pokutniczą przy okazji poruszania tego tematu ustrzeże nas przed niebezpieczeństwem niedomówień wynikających wprost z komentarza lub z takiej jego konstrukcji, że będziemy mówili tylko o innych.

Niebezpieczeństwo niedomówień realniejsze będzie tym bardziej, w im większym stopniu koncentrować się będziemy na przejawach bestialstwa u innych. Znana to przecież prawda, że u innych właśnie zło widzi się dużo łatwiej, i większą wyrazistością niż u siebie. Wie o tym nasza sąsiadka dostrzegająca u nas zwały kurzu tam nawet, gdzie normalnie wzrok ludzki nie sięga. A cóż dopiero mówić o niebezpieczeństwach komentowania zjawisk tak bardzo złożonych, jak życie współczesnego społeczeństwa oraz związanych z nim problemów.

Skoro więc już mowa o frustracjach i napięciach społecznych, to przecież są one udziałem wszystkich społeczeństw. Zarówno tych rozwijających się w piorunującym tempie, jak i tych, które jadą na skorupie żółwia. Różnice dotyczą skali tych napięć oraz umiejętności ich niwelowania lub rozwiązywania problemów napięcia te wywołujących. Mówiąc więc o kłopotach innych nie możemy żadną miarą poprzestawać na takiej tylko konstatacji, gdyż sprawia to wrażenie, jakbyśmy zapominali o własnych, próbowali je pomniejszać ujmując te groźne zjawiska w perspektywie normalności.

Granice problemów współczesnego świata nie pokrywają się, niestety, z granicami krajów. Są to przecież problemy współczesnej cywilizacji, a tym obce pozostają trudności natury paszportowo-celnej. Bestialstwo, nieuzasadniona agresja, bezmyślne zadawanie cierpienia, nawet pozbawianie życia – to także i nasz problem. To u nas przecież sędzia – gość z innego kraju – kończył mecz z opatrunkiem na głowie i aż strach pomyśleć, co by się stało, gdyby raniąca go butelka była wcześniej nadtłuczona. A jakież mordobicia odchodzą systematycznie na naszych stadionach? Zresztą, nie tylko stadionach. Nie zdołaliśmy jeszcze otrząsnąć się po tragedii na Zaspie, gdzie podpici młodociani zakatowali na śmierć pierwszego lepszego, który nawinął im się pod rękę. Bo przyszli tutaj po to, żeby bić i bili aż do skutku, aż im chęć ta odeszła. Już po brukselskiej tragedii znów na Zaspie 17-letni uczeń zasadniczej szkoły zawodowej przypieczętował dyskusję z 29-letnim mężczyzną na temat wyższości jednego z klubów trójmiejskich nad innym klubem, śmiertelnym ciosem noża w klatkę piersiową. Ale rozejrzyjmy się dookoła. Popatrzmy na naszych kochanych smyków. Wystarczy, że dwie są ulice na jednym osiedlu, a to już powód do nienawiści, do obrzucania się kamieniami i organizowania wypraw na tamtych – innych, złych, gorszych od nas. Ci, którzy nie nauczyli się jeszcze kochać, potrafią już czynnie nienawidzić.

Obawa, którą tutaj wyrażam jest więc obawą o to, by ostrość problemu nie uległa zatarciu, zamazaniu w komentarzach, w naszych dyskusjach nad tym, co zdarzyło się w końcu nie u nas i dlatego może wywoływać złudne wrażenie braku bezpośredniego związku tamtej tragedii ze zjawiskami i procesami nam właściwymi. Są to procesy, których sens i faktyczny rozmiar ucieka naszej uwadze w codzienności wypełnionej troskami bardziej osobistymi. W tej właśnie codzienności brakuje nam refleksji nad człowiekiem, nad tym co się z nim dzieje, jak reaguje i skąd się to bierze. Brakuje też pytań o to dlaczego tak wiele w naszym życiu miejsca na nienawiść – tę małą, sąsiedzko-podwórkową, do której przywykliśmy, jak do niewygodnych mieszkań, jak i tę wielką, która jeszcze nas przeraża, trwoży i oburza.

Jest coś takiego w dziejach naszej cywilizacji, że bardziej byliśmy zaradni i bardziej skoncentrowani na zagadnieniach przyrodniczo-technicznych niż humanistycznych, ludzkich, dotyczących wnętrza człowieka. Że postęp mierzyliśmy i mierzymy nadal naszą pozorną skutecznością nakładania przyrodzie kajdan oraz blichtrem technicznych nowinek, a nie powszechnością obowiązywania i faktycznego respektowania zasad moralnych i etycznych zapewniających człowiekowi radość życia, osobiste szczęście i spokój. W sumie jest przecież tak, że nie łączy nas nawet z innymi świadomość oczywistej wspólnoty wyznaczonej jakżeż krótkim czasem naszej egzystencji. Jesteśmy bardziej nastawieni na szukanie u innych tego, co nas z nimi dzieli. A nienawiść skutecznie nam w tym pomaga.

Bez względu na to, jak bardzo masowe jest to zjawisko, nienawiść właśnie winniśmy dostrzegać szczególnie ostro, o niej mówić i o niej pamiętać. Jest to przecież uczucie, które łatwo przychodzi, staje się skutecznym motorem działania i prowadzi do nieobliczalnych konsekwencji. Nie lekceważmy więc jej, choćby była to tylko nienawiść naszego dziecka do chłopaków z innej ulicy.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 123 (12359) 7, 8, 9 lipca 1985

 

ABSURD

ABSURD

 

Zdarza się jeszcze, że tu i ówdzie, od czasu do czasu wygłosi ktoś myśl „odkrywczą”, iż ludzie chcą żyć normalnie. Zaraz też zaczyna się mowa na temat warunków, możliwości, trudności i czegoś tam jeszcze, co jest i co ową normalność przekreśla. I wszystko prawda. Szkopuł w tym jednak, że niecała, że niepełna, a taka prawda wygląda jak nadgryziona kanapka na talerzu dla gości: częstować się nią można lecz nikt nie ma na to ochoty. A rzecz w tym, ze normalnie żyć mogą jedynie normalni ludzie, a więc tacy, którzy potrafią jeszcze odróżniać absurd od normalnego stanu rzeczy. Z tym zaś coraz u nas gorzej i gorzej.

Swego czasu pisałem o naszym stosunku do porządków sugerując, że nie jest to stosunek normalny, że porządki bywają dla nas celem samym w sobie. Że efektem tak rozumianych porządków są koszmarki utrudniające nam życie, skazujące na dodatkową stratę czasu, na wystawanie w kolejkach itd. Jednym z przykładów – tak rozumianych porządków – był pomysł zaniechania skupu butelek przy kasach w zaspiańskim Victusie, na rzecz przyjmowania ich w małym jak psia buda, okienku. Przed nim to gromadziły się, w godzinach wolnych od pracy, tłumy spragnionych pozbycia się opróżnionych butelek. Tłumy takie gromadzą się nadal i tylko narzekających głośno jakby coraz mniej. Uznaliśmy, że kolejka długa, kręta, wyżerająca ludziom ich własny czas przeznaczony na wypoczynek, na rodzinne życie – jest zjawiskiem normalnym, że załatwienie czegokolwiek, choćby tak prostego, jak oddanie pustych butelek bez wystawania w kolejce – jest nienormalne.

Uderz w stół, a nożyce się odezwą. Victus był stołem. Instytucja odezwała się. Mniejsza o to jaka, kto się pod tym podpisał. Rzecz o absurdzie, a nie o instytucji Lecz na samą okoliczność tzw. reakcji na prasową krytykę, należałoby tutaj – zgodnie z ucierającym się zwyczajem – wyrazić szczere podziękowanie, że się zostało zauważonym, że się ktoś ustosunkował, że słuszność przyznał i poprawę przyobiecał. Należałoby też zakończyć sakramentalnym: „jeszcze do sprawy powrócimy”.

Na okoliczność absurdu wspominam o tym właśnie piśmie z tego powodu, że zastosowana jest tutaj argumentacja charakterystyczna dla takich właśnie sytuacji, kiedy to ktoś tłumaczy się u nas publicznie z niedociągnięć, braków, z tego, że źle pracuje, że w sumie szkodzi zamiast pomagać. Znamienny pod tym względem jest końcowy fragment wspomnianego pisma: „Reasumując całość przedstawionych wyjaśnień, których celem było jak najszersze przedstawienie problematyki odkupu opakowań szklanych w naszych placówkach możemy stwierdzić, że nie zawsze nasze trudności spotykają się ze zrozumieniem społeczeństwa. Nasza praca zaliczana jest do jednych z trudniejszych prac w obrocie towarowym, gdzie mamy do czynienia codziennie, bezpośrednio z klientem i gdzie trudno jest ją zmechanizować ułatwiając tym samym zatrudnionym tam kobietom pracę i stąd musimy ją stale udoskonalać organizacyjnie. Przyjęliśmy stanowisko elastyczne, gotowe do poprawy każdych zauważonych usterek w pracy zarówno przez klientów jak i inne osoby.

Naszym zdaniem dzięki takiemu stanowisku dojdziemy do wypracowania właściwych form organizacyjnych we wszystkich placówkach ku zadowoleniu klientów jak i własnemu”.

Absurd tkwi – moim zdaniem – w myśleniu zgodnie z którym czyjeś tam trudności nie spotykają się ze zrozumieniem. I że taki stan rzeczy źródłem jest czyjegoś żalu. Zauważmy, że ów wielki żal do społeczeństwa, które wciąż czegoś nie rozumie, leje się przez nasz kraj szeroką bardzo rzeką. Jej nurt ożywiają łkający w nieutulonym żalu – do społeczeństwa właśnie – różni nieudacznicy. W naszym przypadku jest to łkanie speców od skupu opakowań szklanych. Ciekawe czy ci łkający i żądni społecznego zrozumienia sami aż tak bardzo są wyrozumiali. Ciekawe jaka byłaby ich reakcja gdyby zdarzyło się, że trudności finansowe pana Kowalskiego nie pozwoliłyby uiścić mu rachunku w sklepowej kasie. Czy sprzedaliby na kredyt? A może po cenach hurtowych?

Nie łudźmy się. Nic z tych rzeczy. Wszak obowiązkiem Kowalskiego jest płacić na miejscu, bez względu na jego osobiste, indywidualne kłopoty finansowe. Na jakich więc zasadach ten, który niczego nie bierze za darmo ma jeszcze dodatkowo coś tam rozumieć. Tym bardziej, że to coś utrudnia mu życie, zabiera wolny czas. I co w ogóle jest tutaj do rozumienia? Żelazne warunki są dla jednej strony, takie same muszą być i dla drugiej.

Nie dajmy więc sobie wciskać absurdów o ile faktycznie marzy się nam jeszcze, aby żyć normalnie.

 

Tadeusz Wojewódzki

 

Dziennik Bałtycki, 119 (12361) 31 maja, 1, 2 czerwca 1985

 

PIENIĄDZE

PIENIĄDZE

 

Mówi się, że pieniądze szczęścia nie dają, ale czym szczęście jest, tego nawet filozofowie nie wiedzą. Za to szeleszczące banknoty każdy głupi potrafi w kieszeni namacać, jeśli tylko kieszeń ta nie jest pusta. Czym są faktycznie pieniądze w życiu ludzi, wie tylu, ilu ma ich rzeczywiście dużo; wiedzą ci, którzy żyją dostatnio, dla których pieniądze jeśli już są problemem to tylko takim jak i gdzie je ulokować, nigdy zaś skąd je wziąć, aby żyć. Zawsze więc było tak, te większość ludzi nie mogła i praktycznie nie poznała tego, czym pieniądze faktycznie są, zadowalając się gorzką na ogól prawdą o tym, czym jest ich nagminny, chroniczny brak.

Oprócz tego, ze świat od dawien dawna jakoś tam się dzielił, że raz ważny byt kolor skóry, poglądy, wiara, a innym razem to czy się ma proste czy też skośne oczy, to tym, co faktycznie dzieliło ludzi i co nadal dzieli, są właśnie pieniądze. I prawda o nich oraz o nas jest taka, że żyjąc pod tą samą szerokością geograficzną, w tym samym czasie – ci, którzy je mają i ci którym pieniędzy brak – żyją praktycznie w dwóch całkowicie różnych światach.

Pieniądze bowiem jeśli już nie są wytrychem do wszystkich drzwi tego świata, to pozwalają ich właścicielom otworzyć te choćby, dzięki którym żyć można wygodniej i ewentualnie lepiej. I wiedziałby o tym ten, który czeka codziennie na spóźniające się regularnie tramwaje. Wiedziałby, że życie prostsze jest i o ileż bardziej normalne, kiedy ma się choćby i najgorszy, ale zawsze samochód.

U nas starano się zawsze pomniejszać rolę pieniądza, a echem tego stanu rzeczy są jeszcze teraz takie przekonania, że w innych krajach liczą się, tylko pieniądze, że one decydują o wszystkim, nawet o wartości człowieka i to jest straszne. Jakaż to jednak różnica czy o wielu sprawach decydują pieniądze czy – jak to ma miejsce u nas – ich brak? A po wtóre czy to lepiej jest, że jedni mają tytuły i sławę, inni tylko – wiedzę, a jeszcze inni duże pieniądze i to wszystko, co one dają, a więc także przekonanie o swojej wyższości?

Mówi się – nie bez racji, że zaglądanie do cudzej kieszeni nie jest w dobrym tonie. Ale jakimi w końcu usprawiedliwieniem dla takiego zaglądania może być z pewnością fakt, że ludzie nie są ślepi, że bogactwo, szczególnie kiedy kapie, widoczniejsze jest bardziej niż bieda i że ludzie chcąc dorównać bogatszym od siebie będą starali się ich naśladować. Kto więc ma u nas te duże, widoczne gołym nawet okiem pieniądze – to sprawa nie tylko ich właścicieli. I z tego punktu widzenia istotne jest czy mają je ludzie najlepsi spośród nas i to najlepsi według starych jeszcze kryteriów wartościowania czy tych najnowszych. Jeśli według tych pierwszych, a więc z czasów kiedy się nam jeszcze tak wiele nie poplątało, nie pomyliło, to tymi najlepszymi są super fachowcy, ludzie najbardziej spośród nas wykształceni, rzetelni itd. Znaczyłoby to, że jeśli już do jakiegoś wspaniałego samochodu wsiada mój rodak, to albo jest to znany profesor uniwersytecki, może chirurg, który wykonuje najbardziej skomplikowane zabiegi na ludzkim ciele, albo inżynier – wynalazca, słowem ktoś taki przed kim każdy rozsądny człowiek czoła uchyli. Nie trzeba jednak pytać tych wsiadających do najlepszych wozów, wystarczy na twarz spojrzeć by wiedzieć, że jak na rodzynki w cieście, tak często trafić można w takiej sytuacji na kogoś wartościowego według tych starych zasad wartościowania.

Oczywiście takiej sytuacji można nie akceptować i mówić sobie, że ważne jest nie to kto co ma, ale co sobą reprezentuje. Tylko jak długo? Pamiętam jeszcze na początku lat siedemdziesiątych jakie kłopoty mieli moi rówieśnicy, by otrzymać pracę w średniej szkole, w charakterze nauczyciela, zaraz po studiach. Wiem, że emerytury wcześniejsze itd., ale ile roczników choćby samej filologii polskiej opuściło przez ten czas mury naszej uczelni i co? Do szkól podstawowych dają się jeszcze namówić ludzie „z ulicy”. Wytrawni pedagodzy i nie tylko oni zresztą – „zmądrzeli” – tak się to przecież określa. Skoro nie te tradycyjne, stare wartości liczą się, nie za nie ludzie dostają pieniądze i nie za ich przyczyną robią te pieniądze największe, to przecież naturalną koleją rzeczy jest taki stan, że powszechnie obowiązującym wzorcem postępowania będzie ten, który pozwala żyć normalniej.

Wygrana w totka, choćby kilkumiesięczny wyjazd na Zachód w celach zarobkowych lub jakaś buda, stragan z warzywami czy kramik w centrum miasta – to stawia ludzi na nogi mocno, pozwala im egzystować normalnie. Jak się ma do tego codzienna solidność, rzetelność, fachowość, ba nawet wytrwałość i talent? W najlepszym wypadku różnie, a na ogół – gorzej. I nie byłby to może powód do wszczynania larum gdyby nie fakt, że ludzie zawsze będą naśladować tych, którzy mają więcej pieniędzy i dążyć do tego, co pieniądz mieć pozwala.

 

Tadeusz Wojewódzki

 

Dziennik Bałtycki, 73 (12900) 27 marca 1987

WYBÓR

WYBÓR

 

Często tracimy czas na rzeczy i sprawy nieistotne, nikomu, w tym także i nam samym zupełnie niepotrzebne. Uświadamiamy to sobie zbyt późno, by nadrobić stracony czas oraz zbyt gwałtownie, aby nic przezywać tego kosztem zdrowia i naszego samopoczucia. A wszystkiemu winien jest niewłaściwy wybór. Pomyłka w ocenie tego co ważne, a o czym nie warto nawet myśleć. Bo też w rzeczy samej: cóż faktycznie ważne jest i warte prawdziwego zachodu w naszym życiu?

Moim zdaniem wiedza. Ale nie każda, chyba także i nie ta książkowa. Jeżeli brać pod uwagę, wymogi codzienności, to powiedzieć trzeba, że najbardziej przydatna i potrzebna jest nam wiedza o tym kto za czym oraz kto za kim stoi. Ludzie, którzy wiedzy takiej nie posiedli, mają bledną wizję świata i mgliste o jego faktycznej naturze wyobrażenie.

Weźmy chociażby dla przykładu palaczy, którzy zaciągając się z lubą rozkoszą aromatycznym dymkiem z papierosa, żyją w ciągłym strachu przed rakiem płuc. Są to doprawdy nieszczęśnicy, którym znikąd czekać nadziei. Tylko strach i życie ze świadomością słabości własnego charakteru, ułomności woli, która lichością swej kondycji naraża ich na niebezpieczeństwo choroby, tak bardzo okrutnej.

Wprawdzie palacze na co dzień nie myślą tak właśnie, ale myśli owe siedzą w nich bardzo głęboko i raz po raz wyłażą, czego najlepszym dowodem są podejmowane po kilkakroć w roku rozpaczliwe próby zerwania z paleniem. Błąd w wyborze dokonanym przez tych ludzi tkwi W tymi wszakże, iż zastanawiają się nad tym co zdrowe dla człowieka, a co nie, czy palenie tytoniu bardzo szkodzi, czy też tylko troszeczkę. Czy uda się im zerwać z nałogiem, czy też poniosą raz jeszcze klęska. Myślą tak właśnie, zamiast postawić tobie właściwe pytanie: Kto stoi za tym gadaniem, że papierosy szkodzą?

Kto? Oczywiście, że niepalący. Im to przecież przeszkadza nasz dymek z papieroska na każdym nieomal kroku. To za ich sprawą podzielono jednolite dotychczas składy kolejowe na dwa antagonistyczne obozy: palących i niepalących. Im to właśnie przeszkadza nasze palenie nawet na peronach, żeby już o hallu dworcowym nie wspominać.

Walczyć z takimi jest bardzo trudno, oto dlatego, że w przebiegłości swojej niepalący odwołują się do wartości, najwyższych, takich chociażby, jak ludzkie zdrowie. Wartościami tymi zatykają usta palaczom czyniąc z nich nieme ofiary swej przebiegłości.

Jak bardzo jest to wyrafinowana robota, jak koronkowe są akcje ludzi tego pokroju, przykładów mamy bardzo wiele. Wszak na paleniu ci fałszywi szermierze szczytnych idei nie poprzestali. A na zdrowiu, jako wartości najwyższej, jeżdżą niczym na łysej kobyle Kto ma jaszcze wątpliwości niechaj przypomni sobie ową akcje, niby na rzecz zdrowia, ma się rozumieć, przeciwko piciu nie przegotowanego mleka. Naiwni sądzili, że to faktycznie chodziło o to tylko, abyśmy pili mleko przegotowane. Ci jednak, którzy w porę zrozumieli, że najważniejsza jest zawsze odpowiedź na pytanie: Kto za taką akcją stoi, wnet pojęli, że stoją za nią właśnie przeciwnicy picia mleka. Najłatwiej wszak zniechęcić do picia tego płynu widokiem i smakiem kożuszka, którego nikt z nas, przynaglany za lat szczenięcych nie lubił. A czy widział ktoś kożuch taki na surowym mleku? Oczywiście, że nie. Mleko przegotowane ma go jednak zawsze! Czyż jest więc skuteczniejsza metoda, bardziej wyrafinowana i bezkarna, jak właśnie w imię naszego zdrowia zalewać codzienność naszą mlekiem z kożuszkami i zniechęcać tym samym do jego picia?

Teraz z kolei podnoszą coraz śmielej głowy tak zwani obrońcy czystości środowiska. I znów naiwni pomyślą, że ludzie ci kierują się szlachetną ideą dbałości o nasze zdrowie. Kiedy jednak dokonać właściwego wyboru i zapytać o to kto za akcją ową stoi, widać będzie, jak na dłoni, że stoją tam ludzie wrogo do nas nastawieni, ci wszyscy, którzy chętnie widzieliby nasz kraj orany wołami, a nas samych żyjących w jaskiniach zamiast w pięknych, betonowych, wielkich i wysokich blokach. Ludziom tym o to tylko faktycznie chodzi, abyśmy przestali produkować, iść drogą postępu i rozwoju. Wszak nie masz produkcji bez dymu, pyłu i ścieków.

Podążamy trudną, wyboistą drogą pluralizmu myślowego. No i bardzo dobrze. Nie dajmy się jednak na tej drodze zwieść niewłaściwym wyborom, bądźmy zawsze czujni i gotowi, przygotowani do tego, aby ziarno skutecznie oddzielać od plew. Choćby i na plewach owych wypisywano wartości nam bliskie. I myślmy, cały czas myślmy: Kto za tym wszystkim stoi? Wszak jest to perspektywa myślowa z długą już u nas tradycją, po wielekroć sprawdzoną i jakże owocną.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 68 (12592) 21 marca 1986