Archiwum miesiąca: listopad 2005

PIĘKNO

PIĘKNO

Idea i natura piękna zgłębiane były niejednokrotnie przez umysły tęgie i dusze delikatne. Napisano – o pięknie – dzieł bardzo wiele. Raz były one wzniosłe i „natchnione”, innym znów razem ponure i ze śmiertelną wręcz graniczące powagą. Nadal jednak nasza wiedza o pięknie porównywalna jest z tą jaką swego czasu posiedli waśniący się w sporze o to, czy na jednej główce szpilki siedzi setka równo czy też więcej diabłów z piekła rodem.

Piękno – rozpięte w duszach ludzkich między rogami jelenia a fantasmagoriami Ryszarda Stryjca – odmian ma, barw i znaczeń tyle, ilu chętnych do prób określania czym też ono jest. Bez względu jednak na to, czym jest faktycznie, trudno oprzeć się wrażeniu, że nasz stosunek do piękna określa nie co innego, jak głęboka i szczera za nim tęsknota.

I tak prawdziwi mężczyźni tęsknią za płcią piękną właśnie. Tęsknota owa uwikłana jest jednak w mity, gusła i przesądy. Także w mit rodzimy o kobiecie pięknej lecz pustej. Zgodnie z nim każda, ładna kobieta nie ma prawa grzeszyć żadnymi już innymi przymiotami poza urodą. Stąd też wiadomo, że jak kobieta mądra jest, to i szpetna zarazem być musi.

Mit ów korzeniami swymi tkwi w czasach, kiedy to płeć piękna zajmowała się przede wszystkim fasonami kapeluszy, a płeć brzydka zgłębianiem tajników przyrody i studiowaniem filozoficznych traktatów. Anachronizm mitu kobiety pięknej lecz pustej wypełnił się współcześnie po dwakroć: przede wszystkim ze wzglądu na niewątpliwe walory intelektualne znanych nam, a pięknych kobiet, a po wtóre ze względu na obowiązujące u nas aktualnie snobizmy, wśród których snobowanie się na intelektualną głębię jest wśród płci brzydkiej ewenementem. Mężczyźni nastawiają się bardziej na pogłębianie walorów małpio – manualnych oraz na utrwalanie w sobie zwierzęcej zaradności i sprytu dokumentowanych posiadaniem wszystkiego „więcej”, „lepiej”, a już z całą pewnością „drożej”. Przy powszechnym panowaniu mody na tego typu snobizm trudno doprawdy o wskazanie męskiego punktu odniesienia dla ewentualnej kobiecej pustki. Wszak pustka z pustką jest nieporównywalna, choć – kiedy się już połączy – może być szczęśliwa. Mit o kobiecej pustce nie jest bynajmniej jedynym, jakiemu mężczyźni zwykli ulegać. Wystarczy choćby wspomnieć o przekonaniu głoszącym, że z ładnej miski się nie najesz. W sentencji tej zawarta jest, choć wprost nie wypowiedziana (bo nie wypada), dyrektywa określająca zasady wyboru miski na cale życie. Otóż, w myli tego nakazu, w życiu należy mieć dwie miski: jedną w domu – nie za ładną, nie za brzydką, tak aby się z niej sympatycznie jadło, ale też innym do jedzenia z tej właśnie specjalna ochota nie przychodziła. Druga – poza domem być winna. Na jej temat podzielone są zdania: jedni twierdzą, że należy ją mieć od własnego domu daleko, druga natomiast, że blisko. Zbyt blisko nie jest chyba bezpiecznie, o czym zdecydowanie przekonuje przygoda pana, który znalazł ową miskę nawet w tej samej klatce schodowej, kilka tylko pięter wyżej i przez zapomnienie wrócił do swego mieszkania „z delegacji” – w laczkach i z pustym kubełkiem na śmieci oraz jakżesz gorzką refleksją, że chyba jednak pomylił piętra i odruchowo wylądował tam, gdzie miał zamiar powrócić dopiero następnego dnia rano.

Pragnienie piękna i tęsknota za nim skłania ludzi do czynów heroicznych bądź do prac mozolnych, wymagających wręcz benedyktyńskiej cierpliwości. W dążeniu tym nie bacząc na środowiskowe opóźnienia oraz indywidualne zacofanie niektórzy każą sobie łby strzyc na długiego jeżyka i farbować na róż, zieleń, purpurę lub intensywny granat. Inni znów zbierają latami całymi kawałeczki lusterek. Chcąc mieć wyjątkowo piękny dom oklejają go tymi odruchami zwierciadeł. Powstały w ten sposób dom o lustrzanych ścianach nie jest, co prawda, zbyt wierną kopią marzeń Żeromskiego o szklanych domach, ale jest przecież śmiałą próbą wejścia w posiadanie czegoś równie pięknego, co cieszyłoby oczy bynajmniej nie samego tylko właściciela.

Ziszczając swe marzenia o pięknych rzeczach, rzucają się niczym sępy, na bajecznie opakowane erefenowskie „Corn-flakesy”, choć obok polskie leżą – tańsze i smaczniejsze lecz w opakowaniach nijakich, wypłowiałych, smętnych.

Wszak piękno niejedno ma imię, niejeden kształt i charakter. Żyjąc w codzienności wypełnionej zastępczymi etykietami, opakowanej w szary, gruby i chropowaty papier, przyzwyczajeni do monotonnej szarości zachowaliśmy mimo wszystko tęsknotę za pięknem i nieodpartą chęć obcowania z nim.

A że każdy inaczej piękno to pojmuje…

No cóż. Byt może jest to skuteczny sposób na to, aby piękno nie podzieliło losu naszego mięsa, masła i innych, reglamentowanych dóbr.

Dziennik Bałtycki, 218 (12153) 14 września 1984

Tadeusz Wojewódzki

 

 

GRANICA

GRANICA

Na pierwszy rzut oka wydaje się w porządku. Ludzie czekali kilkanaście lat na pierwsze w życiu, wreszcie własne mieszkanie. A że cierpliwi byli, więc doczekali. Spółdzielnia wybudowała. Policzyła dokładnie ile co kosztowało, podzieliła to przez liczbę oczekujących na klucze i wyszło na jednego „szczęściarza” po czterysta, bez mała, tysięcy złotych polskich do zapłacenia w terminie nieomal z dnia na dzień.

Kilkaset metrów bliżej stoją takie same bloki jak te, oddawane teraz właśnie. Ludzie wprowadzili się do nich jednak wcześniej, bo kilka już lat temu. Płacili wówczas normalnie, jak my wszyscy – po kilka, może kilkanaście tysięcy w ramach dopłaty. Tamte starsze i te najnowsze bloki są – powtórzmy to raz jeszcze – takie same. Ale gdzieś tam właśnie między tymi wcześniej oddanymi, a oddawanymi teraz przebiega, niewidzialna wprawdzie choć łatwo odczuwalna, granica. Granica czego z czym? Beztroskich czasów życia na kredyt z czasami, których charakter określił wystawiony nam wszystkim rachunek do zapłacenia za ową beztroskę? Chciejstwa z rachunkiem ekonomicznym? A może granica czegoś, co dobrze jest nam znane z czymś, co dopiero rodzi się, co nadchodzi, choć nie wielu zdaje sobie z tego sprawę?

Każdy ma swoje kłopoty. Czyż jest sens interesować się cudzymi kłopotami skoro własnych starczy na niejedną, bezsenną noc? Nie wszystkimi kłopotami interesować się wypada. Nie wszystkimi trzeba. Ale w przypadku tych, którzy płacić mają po czterysta tysięcy i wypada i warto zarazem. Nawet nie dlatego, że stanowisko spółdzielni mieszkaniowej zamyka się w stwierdzeniu, że chętnych na te mieszkania to oni i tak znajdą. Także i nie dlatego tylko, że dzisiaj oni, a jutro nasze dzieci staną przed takim właśnie problemem. Rzecz warta jest zainteresowania albowiem jest to dla nas sytuacja zupełnie nowa, inna od tych, do których przywykliśmy. Powie ktoś, że nowa, ale do takich nowych będziemy się mu sieli przyzwyczaić, gdyż skończył się czas dawania, dotowania itd. Że teraz jest reforma, że rządzą twarde prawa ekonomiczne, a te wykluczają, sentymenty oraz wszelkie chciejstwa.

Otóż odnoszę wrażenie, iż brakuje nam teraz bardziej zwyczajnego, najzwyczajniej szarego realizmu.

Kiedy było czerwone światło dla praw ekonomicznych, to nie liczyły się one wcale. Liczyła się natomiast cała reszta. Jaka? Każdy pamięta. Teraz natomiast, kiedy dla tych praw zapalono światło zielone, to liczą się tylko one, całej natomiast reszty nie widać. Przypomina to jazdę samochodem od krawężnika do krawężnika. Statystycznie rzecz ujmując jedziemy prosto, ale realnie patrząc, na krótszych tej drogi odcinkach dostać można niezłych zawrotów głowy.

Teraz mamy taki odcinek, który nazywa się reformą gospodarczą. Jak to zwał, tak zwał, ale na chłopski rozum chodzi o to, żeby, znając prawa ekonomiczne, tak poruszać się w rzeczywistości, by mieć to, co chcemy i unikać tego, czego nie lubimy. Tymczasem praw tych nie traktuje się jako realności, którą trzeba znać i wykorzystywać dla naszego wspólnego dobra lecz jako pretekst, który usprawiedliwia wszystko. W praktyce sprowadzać się to może do tego, że atak na spółdzielnię, która każe płacić czterysta tysięcy, poczytany może być jako atak na reformę. Sama spółdzielnia wyjść może z tego jako rzecznik owej reformy i obrońca, a ci nieszczęśnicy jako wsteczny element, relikt czasów woluntaryzmu, chciejstwa etc.

Dzieje się więc tu chwili obecnej coś bardzo niebezpiecznego. Potrzeba nam wielu rzeczy, tak bardzo, że niezależnie od tego jakie one będą i za ile i tak będziemy musieli je kupić. No, choćby mieszkania właśnie. Z całego rachunku ekonomicznego pewne jest jedno: płaci zawsze kupujący. Płaci, bo musi. Jego sprawa, jego kłopot. Skoro jego, więc wszyscy produkujący na sprzedaż idą po linii najmniejszego oporu. Jest to droga związana zazwyczaj ze wzrostem cen. Z kolei wzrost ten nie ma w praktyce żadnych granic, ram. Ani ekonomicznych, ani moralnych. Punktem odniesienia nie są przecież nasze wynagrodzenia. Najlepszym na to dowodem są swetry męskie po 18-20 tysięcy. Tak to jakoś wychodzi z ekonomicznych wyliczeń, że cały miesiąc pracujesz na jeden sweterek. I nikogo to już nawet nie dziwi. A jak zacznie się dziwić, to mu się wyjaśni, że tak być musi, gdyż jest reforma.

Krótko mówiąc: przejęci uświadomioną wreszcie obecnością praw ekonomicznych w naszym życiu widzimy tylko te prawa. Nie umiemy albo nie chcemy widzieć ich w kontekście innych, nie tylko ekonomicznych wartości. A kto tak patrzy, traci poczucie granicy między tym, co rozsądne i bezsensowne, konieczne a tylko możliwe, dobre i złe. I jest to chyba ta właśnie granica, której przekraczać nie wolno.

Dziennik Bałtycki, 219 (12743) 19 września 1986

Tadeusz Wojewódzki

 

 

MERCEDESY

MERCEDESY

Myśleli, że nie doczekają, że dopiero w następnym pokoleniu, jak z mieszkaniem, na które wpłaci ojciec, a dostał syn dopiero. Zbierali złom i szmaty, zapożyczyli się w kasie zakładowej, u znajomych i gdzie tylko mogli. A jednak! Wreszcie doczekali! Oto wyznaczony im został dzień odbioru „malucha” z Polmozbytu.

W noc poprzedzającą to wielkie wydarzenie przyszli posiadacze czterech kółek kręcą się i przewracają z boku na bok, jakby skonsumowali przedtem podwójną porcję fasolki po bretońska sporządzonej w bardzo podrzędnym barze. Jedni budzą się z lewarkami w rękach oraz wyrwaną całą skrzynią biegów , inni z kierownicą w dłoniach, też wyrwaną, więc cali są zlani zimnym potem. A jeszcze inni widzą we śnie wywieszki informujące o ty, że samochodów zabrakło i będą nie wiadomo kiedy.

Najbardziej zapobiegliwi byli już kilka razy na miejscu by dowiedzieć się co i jak. Przeżyli i wiedzą swoje. Poznali niesprawiedliwość losu oddającego w ręce patałachów „maluchy” z nową maskownicą, te akurat, których dla nich na pewno zabraknie. Słyszeli skowyt tych maleństw piłowanych prze toporne kopyta. Widzieli kolory, których już nie będzie, alternatory, których także chwilowo zabraknie.

Kiedy wreszcie przychodzi ich czas nie wiedzą nawet jak się nazywają i gdzie mieszkają. Zapominają, że dzień przedtem czytali „Dziennik Bałtycki” i nie potrafią teraz przeczytać żadnego dokumentu, nie widzą żadnej wywieszki, informacji, ba nawet „maluchy” stojące za szklaną ścianą niczym kolorowe rybki w akwarium, zlewają się im w jedną, szarą plamę. Można by takiemu sprzedać stary, trochę wyczyszczony wóz i byłby tak szczęśliwy, jakby Pana Boga za nogi ujął. Ale przyszli właściciele samochodów nigdy nie przychodzą sami, nawet ci, którym zdarza się być wezwanym do Polmozbytu raz tylko jeden w życiu – pierwszy i ostatni.

Jest to zresztą miejsce jedyne w swoim rodzaju. Niby sklep, gdzie towar widać za przeszklonymi ścianami, wystarczy przejść stąd korytarzem kawałek dalej. Niby sklep, gdyż za darmo tutaj niczego nie dają. Ale zarazem nie sklep, gdyż w sklepie wystarczy mieć pieniądze, żeby kupić. Tutaj takiego, tylko z pieniążkami, zwyczajnie by wyśmiano. Jest więc to coś znacznie więcej niż sklep. To takie połączenie sklepu z totkiem. Prócz pieniędzy trzeba bowiem mieć asygnatę, albo przedpłatę. Jedno i drugie zrządzeniem jest dzisiaj losu, jak w totku właśnie. Samo miejsce nie nazywa się więc sklepem czy punktem sprzedaży, lecz obrotu samochodami, gdyż Polmozbyt faktycznie tylko samochodami obraca, a to, kto towar dostanie nie zależy już od niego.

Przyszli właściciele „obracanego” towaru oddają kwity i różne odcinki tudzież dowody wpłat i siedzą w wygodnych fotelach, jak na przyszłych właścicieli samochodów przystało. Niby niczego nie widzą, nie słyszą. Wystarczy jednak, żeby pojawił się pan z plikiem papierów w dłoni i ruszył w kierunku oszklonej ściany, a na fotelach zostaną tylko papierki po cukierkach i opakowania po środkach nasercowych. Cała sala goni za nim niczym kurczaki za panią kurą, co pewnym, jest sygnałem, że oto wyczytywana będzie lista dziesięciu sprawiedliwych, dopuszczonych do macania obracanego towaru. Cisza jest pod drzwiami w czasie czytania taka, że gdyby muchy tutaj latały, to zdawać by się mogły odrzutowcami. Wyczytany choć nie ma dołków startowych wyrywa bez falstartu i zanim się ktoś spostrzeże już wali drzwiczkami „malucha” tak, że się biedactwo całe trzęsie, niczym osika w naturze lub galaretka na talerzu.

Dopuszczeni do wyboru najlepiej spośród całej populacji ludzkiej rozumieją osiołka, któremu w żłoby dano. Panie łapią się kolorów i choćby drzwi trzeba było potem łomem dopychać – białemu nie popuszczą.

Na zewnątrz wybranymi samochodami wyjeżdżają na szczęście pracownicy Polmozbytu. W przeciwnym razie brama okazałaby się za wąska, choć wrotom w stodole nie ustępująca, a gdyby tak trafił się jakiś „maluch” bez opon, to same felgi też starczyłyby nowym posiadaczom czterech kółek, żeby swoim z gracją wyjechać. Ci czekający na zewnątrz, aż im numery rejestracyjne przykręcą i symbolicznie pięć litrów do baka wleją wreszcie trochę dochodzą do siebie i choć jeszcze nie w pełni przekonani, że to co widzą faktycznie ich jest własnością, porównują jednak z innymi, utwierdzając się w przekonaniu, że inni oczu nie mieli i nie wiedzieli co biorą.

Jeśli jeszcze komuś coś w kieszeni zostanie lub ma gdzie pożyczyć robi szybko oblewanie. Wiadomo – nie oblany długo, nie pojeździ. A kiedy kac minie nowi właściciele idą już spokojnie na własne obejrzeć oczy co kupili, pucować i upajać się widokiem.

l oby jak najdłużej. Wszak dla większości z nas zakup „malucha” porównywalny jest z kupowaniem nowego „Mercedesa” przez innych i gdzie indziej. A jeśli już ktoś decyduje się na tak drogi samochód, to musi wymagać nie tylko od niego, ale także, a może nade wszystko od siebie, by służył długo i szczęśliwie jemu oraz potomnym.

Dziennik Bałtycki, 223 (13050) 25 września 1987

Tadeusz Wojewódzki

 

 

PRZECIĘTNIAKI

PRZECIĘTNIAKI

 

Podręczniki szkolne pełne są ludzi genialnych, wielkich, nieprzeciętnych. Natomiast życie wypełnione jest po brzegi takimi, o których powiedzieć można, że na dobrą sprawę ani ich w życiu nie widać, ani nie słychać. Ci ludzie tłem są dla wielkich, sławnych lub po prostu bezczelnie bogatych. Sytuacja taka stwarzać może wrażenie, jakby „nadzwyczajnych” więcej było niż reszty całej. Ale tak naprawdę to najwięcej jest przeciwników.

Świat przeciętniaków wypełniony, jest po brzegi całą masą drobiazgów. Wypełniają go graty zdobywane całymi latami, na różne zresztą sposoby, zawsze jednaki i niezmiennie za kolejną pożyczkę z kasy zapomogowo-pożyczkowej. Ponadto jeszcze ciuchy przerabiane po kilkakroć, któ­rych wciąż żal wyrzucić, choć nosić ich już dalej nie sposób.

No i to żarcie. Przeciętniacy wciąż krążą wokół  żarcia. Albo zarabiają na nie, albo to, co zarobili przeżerają w całości. Stoją więc w kolejce, żeby kupić, albo gotują całymi godzinami żylaste gnaty zasłużonych dla rolnictwa byków czy kogutów, albo też przemywają całe sterty garów i talerzy zawsze przeraźliwie tłustych. Bo też żarcie centrum samo świata przeciętniaków, zajmuje wraz ze sprzątaniem, z tym nieustannym łażeniem ze szczotką i szmatą, z tym wiecznym praniem, suszeniem i prasowaniem – wyznaczając sens i charakter żywota przeciętniaków.

Żywot ów jest egzystencją od drobiazgu do drobiazgu. Każdy z nich wymaga jednak zdobywania. Każde zdobycie poprzedzone być musi wieloma próbami dotarcia do czegoś lub do kogoś. Każdy drobiazg nadyma się więc w tym świecie do monstrualnych wręcz rozmiarów przesłaniając słońce, niebo, ziemskie i niebiańskie problemy. W nieustannej bieganinie, ciągłym szukaniu dojść, w tym polowaniu, czajeniu się, pilnowaniu i oczekiwaniu tak naprawdę liczy się jedynie ów drobiazg. Liczy się działaj. Jutro liczyć się będzie inny, ale też drobiazg.

Być może dlatego właśnie, że zdobywa wszystko z tak wielkim trudem, przeciętniak trzęsie się nad swym – pożal się Boże – dobytkiem wcale nie mniej niż niejeden bogacz nad zawartością własnego sejfu. Być może dlatego właśnie przykrywa pluszowe kanapy niezbyt gustownymi lecz tanimi szmatkami, bije dzieciaki po łapkach, gdy tłuste są i dotykają czegokolwiek, książki obkłada w szary papier i „mają stać” za szkłem, a w parterowe i piętrowe okna tudzież balkony wstawia mocne kraty, nie wspominając już o drzwiach, które z dykty są wprawdzie lecz obowiązkowo kilka muszą dźwigać standardowych zamków.

W każdym razie ten wielki wysiłek włożony w zdobycie tak nieprawdopodobnie wielkiej liczby drobiazgów niezbędnych do prawie normalnego życia zabiera przeciętniakom wszystkie nieomal siły, całą inwencję i energię życiową. Nie starcza więc jej – z reguły – na cokolwiek innego. Przeciętniacy mogą więc co najwyżej kląć w duszy na swój własny los, na dziurę w chodniku, na pogodę, na kwaśny twarożek. Mogą też nadepnąć złośliwie na odcisk innemu przeciętniakowi, by powarczeć troszeczkę lub odszczekać – dla urozmaicenia i odmiany. Mogą też w wolną sobotę, w dzień biały spać na kanapie lub też w wolne czy świąteczne popołudnia mózg swój obolały i obszturchany codziennością poddać telewizyjnej rekonwalescencji.

Rzadko który z przeciętniaków hula wśród obłoków lub bzdury plecie na temat życia, ludzi, tego jak jest czy też jak być powinno. O bogatych wiedzą, za podnieśli z ulicy to co podnieść mógł przecież każdy inny; o wielkich – czy wielkiego są też charakteru ludźmi; o nieprzeciętnych – gdzie zaczyna się granica ich przeciętności.

Uważający się za wielkich, a w każdym razie nieprzeciętnych raz widzą w przeciętniakach samą tylko mizerotę, innym znów razem ostoję prawdziwych wartości i szansę na ich przetrwanie. Najczęściej jednak takie obowiązuje tutaj myślenie, że jeśli np. przeciętniak w pijacki wpadnie nałóg lub pęknie w środku, po cichu lecz skutecznie – to będą widzieć w nim pijaka – moczymordę, wariata, którego w kaftan trzeba i do domu bez klamek. Jeśli zaś wielkiemu coś takiego się przytrafi, uznane to będzie za wielkości tegoż człowieka naturalną kolej rzeczy by stanowić odtąd nieodłączny jej element podziwiany na równi z pozostałymi dziwactwami.

Dwie są wszakże na świecie miary: jedna dla wielkich, druga dla przeciętniaczków. Kiedy pierwszą z nich się mierzy, to wszystko duże jest, ważne, godne naśladowania, szacunku i uznania. Mierząc drugą widzi się samą tylko przeciętnotę, nijakość, mizerotę i byle co.

Genialni, wielcy i nieprzeciętni godni są szacunku i uznania, co zrozumiałe jest samo przez się. Bogaci – mają wszystko, chociaż wciąż prześladuje ich myśl, że zdałoby się mieć jeszcze troszeczkę. Więc miejcie! Ale, jednym i drugim najbardziej potrzebni są… przeciętniacy. Wielkim, by ich wielkość widoczna była na tle przeciętności, bogatym, by pysznić się mogli i utwierdzać w przekonaniu o swojej wyższości – żyjąc wśród przeciętnie biednych.

Dbajcie więc genialni, wielcy, nieprzeciętni i bogaci o przeciętniaków. Bez nich staniecie się nijacy…

Dziennik Bałtycki, 224 (12159) 21 września 1984

 

 

Tadeusz Wojewódzki

CZŁOWIEK

CZŁOWIEK

Zabić siekierą własnego męża pogrążonego we śnie. Następnie wraz z synem poćwiartować zwłoki w wannie i zapakować je do plastykowych woreczków. Z kochankiem przewieźć je do garażu. Tam zakopać w głębokim dole i zalać betonem. Potem spokojnie jeść, spać, żyć jakby nigdy nic.

Recenzent scenariusza takich wydarzeń powiedziałby zapewne, że autor ich jest klasycznym przykładem grafomańskich zapędów. Cóż jednak powiedzieć o życiu, które scenariusz ten wypełniło realnością? Cóż powiedzieć o ludziach, którzy stali się bohaterami tych wydarzeń?

Takie nagromadzenie okropieństwa umieszcza człowieka w potrzasku. Z jednej strony skłonny jest on traktować tych krwawych bohaterów jako twory tylko człekopodobne; przez to, co uczyniły do gatunku ludzkiego nieprzynależne. Z drugiej jednak pamięta także i o tym, że w tym, co uczynili nie są przecież odosobnieni, Nie trzeba sięgać pamięcią zbyt głęboko, by wydobyć z niej sprawy głośne, wstrząsające, te z dalszego i najbliższego podwórka.

Przeważnie krwawymi bohaterami tych wydarzeń byli mężczyźni. Kobietom nie zwykliśmy przypisywać tak morderczych, zbrodniczych predyspozycji, jak płci brzydkiej właśnie. Tymczasem ostatnio mnożą się przypadki również okrucieństwa ze strony kobiet. Budzi to irracjonalny lęk-przed czymś złym, co ma teraz miejsce, a co może być zapowiedzią czegoś katastroficznego. Rodzi to pesymizm związany z refleksją nad tym, co się z nami dzieje i dlaczego dzieje się akurat tak.

To prawda, każda zbrodnia oburza nas do żywego, wydaje się czymś niepojętym, odrażającym. I w ocenie tego konkretnego oraz innych, podobnych wydarzeń, jesteśmy zgodni, bardzo sobie bliscy. Ale sytuacja taka nie daje jeszcze pełnej odpowiedzi na pytanie o to jacy właściwie jesteśmy. Wystarczy uświadomić sobie fakt, że w tym samym może wcześniejszym lub nieco późniejszym dzienniku telewizyjnym, w którym zrelacjonowano ową zbrodnię, mowa była także o kolejnych nalotach, o walkach na ulicach różnych miast itd. Ileż to razy, nawet tępo samego dnia, naoglądamy się scen wypełnionych po brzegi okrucieństwem. Scen, na które popatrzymy, zastanowimy się nad nimi chwilę albo i nie, do których jednak najczęściej nie wracamy. Sprawiamy takie wrażenie, jakbyśmy przyzwyczaili się, przywykli do tępo, że okrucieństwo, zabijanie, Śmierć z ręki innego człowieka są trwałym elementem realności tego świata. Patrzymy więc w te nasze srebrne lub kolorowe okienka na świat, widzimy, jak leje się krew i… przekąszamy kanapką z żółtym serem. Oczywiście, nie sposób inaczej reagować, kiedy sceny takie pokazują już od lat, codziennie. Jeśli za każdym razem wzbierałaby w nas krew, a oburzenie sięgało zenitu, to po kilkumiesięcznym oglądaniu telewizji zdecydowana część z nas trafiłaby na oddziały psychiatryczne, a pozostała na kardiologiczne.

Rzecz jednak w czym innym. Otóż jeszcze pięćdziesiąt lat temu, kiedy jeden samolot zaatakował gęsto zaludnione miasto nie czyniąc strat innych poza rannymi (zabitych nie było), to cała prasa, jak jeden mąż wyrażała swoją dla tego stanu rzeczy zgodną dezaprobatę, oburzenie i potępienie. Świat był tym wydarzeniem wstrząśnięty. Nie mieściło się ono ludziom przed pięćdziesięciu laty w głowach i w ocenie tej zgodni byli tak, jak my teraz w przypadku owej morderczyni męża. I jeśli tamten świat porównywać z dzisiejszym, to są to dwa bardzo podobne, a zarazem jakżeż różne światy. Podobne dlatego, że nie zmieniły się przecież nasze kryteria moralne. W dalszym ciągu okrucieństwo, zabijanie jest złem. Jakżeż jednak na to zło reagujemy dzisiaj inaczej. Wtedy świat się oburzał, dzisiaj przede wszystkim przyjmuje do wiadomości, jest informowany. O kolejnych nalotach na miasta, o śmierci i mordowaniu.

Być może w stwierdzeniu, że stajemy się coraz mniej wrażliwi, obojętni na zło, jest więcej z dmuchania na zimne niźli rozsądnych racji. Że pod tym beznamiętnym zjadaczem kanapek z żółtym serem, zamkniętym w sobie przechodniem nieczułym na widok nieszczęścia innego człowieka kryje się w sumie dobry i wrażliwy na zło człowiek. Przecież prócz tych okropności i brudów pokazać można jeśli nie więcej, to chociaż tyle samo dobra, wrażliwości ludzkiego serca i ciepła.

Niemniej pytanie o to jacy jesteśmy, kim jest człowiek i na co go stać w czynieniu dobra i zła pozostaje nadal aktualne. Szczególnie te zdarzenia, które wstrząsają nami wywołują gwałtowny sprzeciw, a dziełem są człowieka przypominają, że jest to pytanie wciąż otwarte.

Dziennik Bałtycki, 225 (12749) 26 września 1986

Tadeusz Wojewódzki

 

 

WYKSZTAŁCENI

WYKSZTAŁCENI

 

Mawiają o nich różnie że wykształcony, a cham, że magister z odrzutu lub zwyczajny wróbel z dyplomem zaocznego konserwatorium dla kanarków. A mawiają tak, bo wykształcony. Kiedyś zobowiązywało szlachectwo, a dzisiaj coś z tego zostało w naszym przekonaniu o wykształceniu. Dlatego magister budownictwa lądowego okładający własną żonę kułakami raz tylko jeden w miesiącu – bardziej jest potępiony niż murarz, który czyni to częściej i ze znacznie większą wprawą. Ale wymiar tych zobowiązań szerszą ma skalę. Jedne z nich częściej i chętniej są uświadamiane, o innych mówimy rzadko.

Na co dzień od człowieka wykształconego oczekuje się wyższej kultury. Oczywiste to, choć biorąc rzecz całą na chłopski rozum, pozbawione wszelkich podstaw. Nikt przecież nikogo na żadnej z uczelni nie uczy tego czy pluć należy przez lewe, czy przez prawe ramię i czy to on, czy też ona pierwsza wyciągać winna rękę do powitania. To nie na uczelniach uczą gdzie chodzić w czarnym garniturze i krawacie na gumce, a gdzie w dżinsach i grubym, wełnianym golfie. A jak można od kogoś wymagać tego, czego nie uczono go na uczelni, nie wykładano, w czym nie ćwiczono. A o takich przecież mowa, gdy w grę wchodzą ci wykształceni.

Nasz stosunek do ludzi wykształconych wyróżnia się konsekwentnym brakiem… konsekwencji właśnie w myśleniu o nich, a tym bardziej postępowaniu wzglądem nich. Z jednej strony słusznie bowiem uważamy, iż to na nich spoczywają poważne wzglądem całej reszty ludzi zobowiązania; od sfery obyczajowej poczynając, a na zawodowej – kończąc, ale z drugiej nie dostrzegamy niczego aż tak nadzwyczajnego w fakcie, że np. zarabiają mniej niż pozostali, szczególnie wówczas, gdy rzeczywiście pracują głowami, a efektów tej pracy nie da się pokazać w telewizji, czy zrobić zdjęcia i umieścić w gazecie.

Są przy tym takie dziedziny życia, gdzie wykształcenie wydaje się nam oczywiste i potrzebne, jak w medycynie czy farmacji chociażby, ale to bardziej w trosce o własną skórę i wizję tego, że gdyby miało być inaczej hydraulicy wyrywaliby nam zęby, a szewcy robili chirurgiczne operacje. Pani magister w przedszkolu wydaje się już jednak zbytkiem lub nieporozumieniem, choć niezbyt nawet tęga głowa wpaść na to może, że człowiek im młodszy tym więcej i skuteczniej pojąć, nauczyć się potrafi, byle tylko w dobre dostał się za miodu ręce.

Ów brak konsekwencji w traktowaniu przez nas ludzi z wykształceniem odmian ma bardzo wiele, ale większość z nich ma w sobie coś humorystycznego i tragicznego w swych konsekwencjach zarazem. Tak więc dyrektorem fabryki nie może być inny człowiek, jak tylko ten z wyższym wykształceniem właśnie, choć wystarczyłby tutaj zwyczajnie znający się na rzeczy, taki z prawdziwego zdarzenia fachowiec. W szkole natomiast, w starszych nawet klasach, uczą świeżo upieczeni absolwenci szkól średnich (nie prymusi bynajmniej) i nikt z tego powodu specjalnych fanaberii nie czyni twierdząc, że tak jest skoro inaczej być nie może. Niby więc owo wykształcenie oficjalnym patentem jest na mądrość, naszą rodzimą na nią licencją, ale dokument potwierdzający jej posiadanie wymagany jest wszędzie tylko nie tam, gdzie źródło powszechnej mądrości, a więc w szkole.

Ostatnio natomiast ścierają się ze tobą dwie, wykluczające się wzajemnie tendencje wywołane odejściami wykształconych do prac wymagających liczenia do tysiąca na palcach lub bez ograniczeń, ale za to na kalkulatorze. Rzecz w tym, że niejeden magister, a bywało, że doktor także rzucił to, za co marne dostał grosze i zajął się sprzedażą zielonej pietruszki oraz innymi, równie intratnymi przedsięwzięciami. Kiedyś oficjalny przedstawiciel wysokiego szczebla wyjaśniał, że zjawisko to normalne jest w czasach doceniania praw ekonomii i o to właśnie chodzi, żeby ludzie tam szli, gdzie się bardziej opłaca. Niektórzy zbyt dosłownie chyba to zrozumieli i stąd zrodzić się musiała tendencja – potępiająca odchodzenie wykształconych z zawodu, szczególnie pań z tytułami magistra pomywających gary lub piorących brudy na Zachodzie, zamiast wypełniać swe powinności zawodowe tutaj, na miejscu, za kilkanaście tysięcy złotych.

Trudno doprawdy orzec, co bardziej żenujące jest – czy tłumaczenie wykształconym gdzie i jaka ich powinność oraz względem kogo psi wręcz obowiązek mają, czy tłumaczenie innym, że wykształcony nie może przez cale życie zarabiać na przysłowiową jedną parę butów i taką żyć właśnie perspektywą, podczas gdy tych innych stać na półtorej pary czy nawet całe dwie. Można oczywiści nie robić ani jednego, ani drugiego i też egzystować sprzedając zieloną pietruszkę. Tylko kto wówczas będzie uczył w naszych szkołach za kolejnych lat, być może wcale nie tak wiele i kto w ogóle pamiętać jeszcze będzie co to znaczy „człowiek wykształcony"?

Dziennik Bałtycki, 229 (13056) 2 października 1987

 

Tadeusz Wojewódzki

NOS

NOS

W Sevres pod Paryżem spoczywa wzorzec metra. Można więc własny “centymetr” porównać z tym wzorcem i dalej mierzyć do woli. Metr jest przecież uznany u nas za oficjalną i legalną jednostkę miary. Znacznie powszechniejszy jest jednak w użyciu nie jakiś tam metr czy centymetr lecz… nos. Wszak nos właśnie jest u nas miarą i skalą niejednego problemu, niejednej sprawy czy zagadnienia.

Długość nosa – szczególnie własnego – miarą bywa długości naszego na świat spoj­rzenia. Długość taka – do samego akurat czubka nosa – zapewnia obcowanie z rze­czywistością niejako nos w nos. Będąc zaś z nią na taką odległość rychło spostrzegamy, że nic nie jest proste, że wokół nas te same są tylko problemy. Mydło wyprodukować – problem, nici – problem, nocnik – też pro­blem. Nie ma więc już w nas specjalistów od produkcji mydlą czy nici, są natomiast znawcy problemu nici czy szarego mydlą (lub szamponu, którego po raz któryś tam z kolei znów brakuje). Toteż problemów przybywa nam wciąż nowych i nowych. Siedzą więc ludzie z problemami na głowach, i myślą, jak tu innym problemy te przeka­zać, pokazać, naświetlić tak, żeby zrozumieli całą ich zdolność, cały ten splot warunków, uwarunkowali i okoliczności, żeby zobaczyli na własne oczy, jak wiele się robi, aby je rozwiązać, jak intensywnie myśli się nad tym, by je wreszcie z życia naszego usunąć. Tu i ówdzie daje się słyszeć krytyczne glosy, że to niby u nas za dużo się dyskutuje, a za mało pracuje. Że tylko same u nas nara­dy, odprawy, zebrania, posiedzenia, konfe­rencje. Jeśli jednak na rzecz całą spojrzeć nie z pozycji specjalisty od produkcji tych nici, czy mydła ale znawcy problemu my­dła, to oczywistym się stanie, że problemu mydła nie można rozwiązać w hali produk­cyjnej lecz właśnie sali konferencyjnej. Więc się konferuje.

Ludzie widząc, jak ciężko jest cokolwiek ruszyć, pchnąć na właściwą drogę, rozkręcić z sensem i pożytkiem dla ogółu skłonni by­wają do posądzania innych o złą wolę, złośliwość, nieżyczliwość i wiele jeszcze równie złych rzeczy. Kiedy więc dostają w skle­pach ziemniaki każdy innej odmiany, pół jadalnych, część zgniłych, a resztę, pastew­nych, kiedy mleko pachnie im śledziem, a śledź benzyną, to klnąc głośno i w duchu przeklinając, myślą sobie, że jest nad nimi jakaś siła nieczysta, mocna, niepojęta, która niszczy to, co dobre, wskrzesza to, co złe, bałagani tam, gdzie uporządkowane. W rze­czy zaś samej stoi za tym wszystkim nos. Z odległości bowiem jednego nosa widzi się wszystko oddzielnie: krowę i mleko, jajko i kurą, wodą i rybą. Raz chce się mieć wię­cej jaj i jednocześnie mniej kur, to znów mniej mleka i więcej krów, albo też więcej wody ze spuszczonych stawów i więcej w przyszłym roku ryb. Zawsze i wszystkiego jest więc za mało albo za dużo. Klęska uro­dzaju przemienia się w klęskę niedoboru. I na odwrót.

Z odległości jednego nosa – choćby to był nawet najdłuższy ze wszystkich nosów – widzi się przede wszystkim czubek wła­snego nosa i to tylko, co aktualnie jest; nig­dy zaś nie widzi się tego, co działo się przed chwilą, a tym bardziej tego, co może się wydarzyć. Z tej odległości widać, jak na dło­ni, że historia najbardziej lubi się powta­rzać, że głupi głupim jest zarówno przed, jak i po szkodzie. I takie spojrzenie uważa się za najlepsze, boć zasadza się ono na per­spektywie własnego nosa, a ta gwarancją jest prawdy i słuszności. Nic też dziwnego, że oprócz tych dwóch prawd o historii i o głupim prawie że nie ma już takich, na któ­re wszyscy zgadzaliby się uważając je za wspólne i swoje zarazem. Zdań bowiem tyle jest, ile nosów, a nosów tyle, co ludzi wie­dzących, najlepiej co dobre jest i dla kogo. Własny nos a dokładniej sam czubek jego decyduje o tym, że ich posiadacze zajęci są bardziej przekonywaniem pozostałych o two­jej racji, niż czymkolwiek innym.

Nos jest także miarą wartości człowieka. Można przecież mieć głowę na karku, olej w głowie, tytuły i fakultety i nie zajść ani za wysoko, ani daleko. Wiele spośród tych ocen zastąpić się daje z powodzeniem jedną zaletą – posiadaniem nosa. Kto go ma, ten dobrze wie kiedy, co i komu powiedzieć, gdzie pójść, co widzieć i co pamiętać. Posia­dacz owego nosa cieszy się dobrą u przeło­żonych opinią i ma przed sobą świetlane perspektywy.

Widać więc czarno na białym, że nos od­grywa w naszym życiu rolę znacznie waż­niejszą niż metr. Skoro metr ma swój włas­ny wzorzec i to umieszczony w tak bardzo od nas odległym miejscu, warto chyba po­myśleć nad tym, czy nie można by tak u nas, gdzieś pod Warszawą umieścić wzorca naszego, rodzimego nosa. Pomnika nie pro­ponuję, bo któż u nas zwykł przymierzać się do postaci tkwiących na cokole. Co in­nego z wzorcami. Ludzie chętnie by się i poprzymierzali, ale wzorców brak. Niechże ten nos dobrym będzie – w ich tworzeniu – początkiem.

Dziennik Bałtycki, 230 (12165) 28 września 1984

Tadeusz Wojewódzki

 

 

POŚWIĘCENIE

POŚWIĘCENIE

Kto sięga do historii ten cierpi często ma dolegliwości podobna do choroby studenta medycyny. Jak niedoszły medyk upatruje we własnym ciele śladów tysiąca chorób, o których przeciętnie zdrowy śmiertelnik zielonego nawet nie ma pojęcia, tak – dla odmiany – studiujący historią często odnosi wrażenie, iż ona kotem się toczy i nic nowego nie może się jut zdarzyć pod słońcem.

Odwołujących się do historii słychać u nas dobrze, skoro wołają głosem nie mniej donośnym niż pozostali, także starający się zrozumieć obecne czasy. Często też słyszy się o ich podobieństwie do okresu romantyzmu czy pozytywizmu. Coś jednak jest w tym przekonaniu, że czasy nasze do romantyzmu najbardziej są zbliżone, czemu oprzeć się szczególnie trudno, jeśli zważyć jaką rolę pełni dzisiaj w naszym życiu poświęcenie.

Choćby w domach. Dzieci przecież się u nas nie wychowuje. Albo robi to ulica, podwórko, albo ktoś z rodziny, najczęściej matka – dzieciom się poświęca.

Matka, która wychodzi do pracy, kiedy dzieci jeszcze śpią, a wraca do domu objuczona zakupami by zająć się obiado-kolacją i upychaniem po kątach tego wszystkiego, co dziatwa, kiedy sama w domu, lubi bez końca wyciągać, nie ma praktycznie czasu na wychowywanie własnych dzieci. A bywa przecież i tak, że pociechy wracają z podstawówki wieczorem, kiedy i one, i zziajana matka nie mają już wspólnie sił, by zajrzeć do książek i zeszytów. Wówczas nie ma mowy nie tylko o wychowywaniu, ale nawet o systematycznej pomocy w nauce.

O tym jak bardzo brakuje nam czasu na wychowywanie pociech świadczy rozpowszechniony zwyczaj karcenia dzieci dopiero wtedy, kiedy cała rodzina zasiądzie u cioci na imieninach lub do wczasowego posiłku. Można się na ową manierę słusznie oburzać, tylko co począć innego skoro w domu każdy je wówczas, kiedy ma na to czas, a więc z reguły oddzielnie i jak umie.

W tej sytuacji wychowywanie dzieci wymaga faktycznie poświęcenia nie lada, wręcz ofiary prawdziwej ze strony rodziców, gdyż nie inaczej nazwać można życie z jednej tylko pensji, gdy matka zostaje w domu po to właśnie, by oddać się rodzicielskiej powinność.

Czasy obecne tak przesiąkły ideą poświęcenia, że zwyczajna praca także bywa często poświęceniem. Są przecież takie resorty, gdzie się nie fedruje lecz uczy bądź leczy. Dla fachowców o wysokich kwalifikacjach zatrudnienie tutaj więcej ma wspólnego – ze względu na zarobki – z poświęcaniem się niż zarobkowaniem.

Ideą poświęcenia przesiąkliśmy już tak bardzo, że bez niego niewiele potrafimy sobie wyobrazić, a tym bardziej zaproponować czy zrobić. W romantyzmie jednostka dojrzewała w samotności do stanu gotowości psychicznej poświęcenia siebie dla sprawy. My natomiast nie mamy nawet na to czasu i poświęcać się musimy z marszu. Wie o tym dobrze ten, czyje mieszkanie zamienia sławetna „Fala” w komorę gazową. Rozmowa z dyrekcją przekonać może go skutecznie, że prócz poświęcenia się dla słusznej sprawy – produkcji fatałaszków na eksport, co nierozerwalnie związane być musi z truciem okolicznej ludności – innego rozwiązania nie ma.

Ale co tam obcy zakład, nawet twoja własna spółdzielnia mieszkaniowa jeśli ma do wyboru wydać kilkaset tysięcy więcej lub zatruwać cię spalinami samochodowymi, też wybierze poświęcenie – twoje ma się rozumieć i wyjazd z parkingu zrobi ci pod samym nosem tak, abyś nie mógł okna otworzyć ani z jednej, ani z drugiej strony – osaczony przez „Falę” i parking, skazany na poświęcanie się nie czynem nawet lecz każdym oddechem.

Łatwo więc można odnieść takie wrażenie, że jak już coś robimy, to koniecznie czyimś kosztem, obowiązkowo poświęcając zdrowie i nierozerwalnie związaną z nim radość życia. Tańsza, choć mniej zdrowa technologia, ekonomiczniejsze choć bardziej dla ludzi niebezpieczne usytuowanie raz parkingu, innym razem wysypiska śmieci lub jeszcze czegoś gorszego. Zupełnie tak, jakby suma owych poświęceń miała dać nam coś lepszego, choćby dla potomnych, przyśpieszyć realizację naszych marzeń, spełnić to, na co czeka tak wielu.

Oburza to, gdy w grę wchodzą sprawy duże i jest nie do ścierpienia, gdy pochodzi z własnego podwórka, na co wpływ mają tacy, jak my ludzie. Jeśli już bowiem ktoś chce koniecznie się poświęcać, niechaj poświęca przede wszystkim siebie, sam mieszka w trujących murach, wdycha wyziewy własnej fabryki… I wówczas będzie to faktycznie poświęcenie choć też dla idei, którą zdrowemu na umyśle trudno pojąć.

A pozostałym wystarczą w zupełności ciężkie warunki codziennej egzystencji, które zmuszają do prawdziwych i sensownych poświęceń, choć mało kto tak zwykł je nazywać.

Dziennik Bałtycki, 235 (13062) 9 października 1987

Tadeusz Wojewódzki

 

 

 

MARNOTRAWSTWO

MARNOTRAWSTWO

 

Najpowszechniejsze, oprócz tego, że choć kryzys popuszcza, to żyje się coraz ciężej, jest chyba przekonanie o panującym u nas wszechmocnie, niepodzielnie i nieomal od zarania – marnotrawstwie. Swego czasu „Przegląd Techniczny” pieklił się na jedno z ministerstw, że w tym naszym dolarowym dołku pozwoliło sobie na zakup bynajmniej nie polskiego, bynajmniej nie za złotówki i nie najtańszego samochodu. Inne „przeglądy” huczą i pohukują o cemencie, który stwardniał zanim go rozkraść zdołali, o mięsie czy rybach, których nikt nie zjadł, choć niejednemu ślinka na sam ich widok – przed zepsuciem się – ciekła, o bublach i bubelkach. Jedni liczą więc ile się u nas produkuje, a inni ile się marnuje. Jedni i drudzy twierdzą, że urobieni są po same łokcie. Mnie zaś się wydaje, żeśmy się w tym naszym myśleniu o marnotrawstwie dali cokolwiek zwariować. Bo też gdzie marnotrawstwo to marnotrawstwo, ale nauczmy się wreszcie patrzeć dokładniej i widzieć dziedziny całe życia naszego, w których prześcignęliśmy dawno najoszczędniejszych, przechytrzyli najbardziej chytrych, wydali mniej niż innym w głowach zmieścić się zdołało.

Pierwsze, nieśmiałe jeszcze kroki na długiej drodze wyzwalania się ze zniewalającej nas tradycji marnotrawienia stawialiśmy, w oświacie. To prawda, że moje pokolenie chodziło do szkoły zawsze na ósmą rano ale już wtedy nie zdarzało się, żeby klasy liczyły mniej, jak czterdziestu uczniów. Pamiętam dobrze, że samo wyczytywanie całej klasy z dziennika wystarczało mi na matematyce by odpisać kilka zadań i to bez ponaglania ze strony koleżanek, które – jako pilniejsze – odpisały je wcześniej na przerwę. W takiej gromadzie cieplej było i raźniej. Tylko nauczyciele byli jacyś tacy niewyraźni, bo jak któryś do klasy przyszedł, to zaraz kazał szeroko okno otwierać i stał przy nim chociaż krótką chwilę wachlując się dziennikiem i przewracając gałkami (ocznymi – rzecz jasna).

Jedna pani – „żaba” – to nawet ka­zała zawsze wychodzić z klasy i wietrzyć ją zanim weszła do środka, ale jak ją kie­dyś dyrektor na tych fanaberiach przyła­pał i z korytarza do klasy pogonił, to po­tom i „żaba” wachlowała się tym dziennikiem.

Teraz klasy są wprawdzie troszkę, mniej liczne, ale za to dzieciaki chodzą do szkoły na przeróżne godziny. Moich trzech budry­sów jest tego przykładem i zarazem ko­ronnym dowodem. Starszy chadza każdego dnia inaczej, ale pamiętam tyle, że i na 11.50 na trochę wcześniej, a raz jeden w tygodniu to nawet na 8. Młodsi tak wcze­śnie nie chodzą, za to wracają po 15 lub trochę później. Ale inne dzieci łażą z tor­nistrami po moim osiedlu do późnego wie­czora.

Słowem – za moich czasów szkoła czyn­na była od ósmej do drugiej, może czasa­mi nawet i do trzeciej – i cześć. Potem woźny zamykał budę na klucz i ta świeciła pustkami aż do rana następnego dnia. I to było właśnie marnotrawstwo. Teraz szkoły pracują chyba na okrągło, przez całą do­bę, a już z całą pewnością od 7.30 do ok. 18. Pomyślmy tyko, jakaż to oszczędność. Inni budowaliby pewnie nowe szkoły, wy­dawali krocie, pakowali w ten oświatowy worek bez dna. Tym innym nawet do gło­wy by nie przyszło, że dzieci mogą chodzić na zmiany i to aż na trzy. Nam tak. I dla­tego właśnie te klasy liczne, ze zmiany po trzy, a nawet i po dwie, są dla mnie pierwszymi przykładami tego, że potrafimy jednak zerwać z jakżeż mocno zakorzenioną u nas tradycją marnotrawstwa.

Przykład to nie jedyny. Jest przecież słu­żba zdrowia, są szpitale. Kiedy oglądałem czeskiego Kildera, to co i rusz krew mnie zalewała na marnotrawstwo tam pokazywa­ne. Te sale dla chorych tak duże że mo­żna by wstawić tuzin łóżek, albo jeszcze troszkę więcej, a oni – dwa! Wszystko tam zresztą było nie na moje nerwy: zamiast spłuczek – umywalka, zamiast lustra – telewizor, a na korytarzach (szerokich na długość kilku łóżek) pusto, tylko Sowy latają. U nas takie marnotrawstwo jest nie do pomyślenia. Same korytarze to byśmy tak zagospodarowali, że niejednemu oczy wy­szłyby z orbit: pod ścianami łóżeczko, przy łóżeczkach – stojaki na kroplówki, ewentualnie jakaś mała nereczko sztuczna (gdyby była), pod łóżeczkami nocnik, „kaczki”, „baseny” i laczki, a przy tym wszystkim – biały parawanik.

Nasze zacięcie do walki z marnotraw­stwem objęło inne także dziedziny życia, a wśród nich komunikację, w tym także miejską. Na środkach tej komunikacji powy­pisywali nawet ile ma on miejsc siedzących, ile stojących. Tytko ci, którzy jeżdżą wiedzą natomiast ile jest w nich miejsc jeżdżących. Dla wstępnej orientacji powiedzieć można że jest ich tyle, ilu kolanem tub inną częś­cią ciała ostatni z chętnych do skorzysta­nia z usług komunikacji miejskiej upchać przed zamknięciom się drzwi zdoła. Prakty­cznie bowiem jeździ się u nas „na śledzia”, co kiedyś było uważane, że tak jest romantycznie, a dzisiaj wiemy, że tak jest ekonomicznie.

Coraz częściej widuje się oraz słyszy ta­kie oto hasło: „Oszczędzają bogaci, to i nam się opłaci”. No jasne, przecież widać to po oświacie, po służbie zdrowia, po tej komunikacji, że się opłaci. Nie każdy być może dobrze to widzi, ale w końcu przecież zobaczy, jak mu z tym zyskiem oko w oko przyjdzie stanąć.

 

Dziennik Bałtycki, 236 (12171) 5 października 1984

 

Tadeusz Wojewódzki

 

WRAŻLIWOŚĆ

WRAŻLIWOŚĆ

Trudno oprzeć się wrażeniu, iż zło panoszące się wokół nas rośnie w siłę przybierając formy i rozmiary dalece przekraczające nasze wyobrażenie w tym zakresie. Ostatnio nie ma takiego tygodnia, aby codzienna prasa nie donosiła choćby i raz jeden w tak przecież krótkim odstępie czasu, o czymś od czego włosy jeżą się na głowie i dłonie pocą nie gorzej niż u dentysty. Takie nagromadzenie wieści naszpikowanych okropnościami budzić musi wrażenie szalejącej anomalii i traktowane być może jako zapowiedz nadejścia czegoś jeszcze gorszego, co będzie w stanie zagrozić także i nam oraz naszym najbliższym.

Na sytuację tego typu ludzie reagują bardzo różnie. Często agresją. Słychać więc tu i ówdzie, że „ja bym takiego zaraz powiesił” lub też, że ktoś tam zrobiłby coś tom jeszcze bardziej okrutnego. Po prostu ludzie oburzają się do żywego, szczere i gorąco, jak przypiekani rozpalonym żelazem. Ludzie łączą się w tym oburzeniu pomstując wspólnie, wspólnie przeżywając zdarzenia, które nie mieszczą się w ich indywidualnych stereotypach reagowania. I jest w tym wszystkim coś wielce budującego. Jeśli bowiem tak powszechnie, tak spontaniczne i tak gwałtownie reagujemy na wieści o rozbojach, napadach, gwałtach i morderstwach, to nie jest chyba z nami jeszcze aż tak bardzo źle, to chyba przed czasem zdołano okrzyczeć nas społeczeństwem porażonym paraliżem znieczulicy.

Szkopuł jednak w tym, że „prasowe” okrucieństwa i żywa na nie reakcja, nie wypełniają bez reszty całej naszej codzienność. Wszak oprócz tych nadzwyczajność tworzą ją fakty i zdarzenia prozaiczne, niewielu tytko spośród nas znane.

Tułaj małe są sprawy, mali ludzie i wszystko wydaje się tak małe, że miejsca wprost nie ma na żadną większą spontaniczność. Rozmawiałem niedawno z dziewczyną, której nie przyznano nagrody, choć nie pracowała ani gorzej ani lepiej od innych. Problem cały sprowadzał się w ogóle do tego, że nagród, w przeciwieństwie do pensji, nie można dawać wszystkim. Tak więc ci, którzy dzielili dostawali najwięcej, ci, którzy nie dzielili dostali mniej, a ponadto kilka przypadkowo wytypowanych osób nie dostało wcale, żeby wiadomym było, że to właśnie nagrody, a nie wynagrodzenia. Te osoby, które nie dostały twierdzą, że odtąd na samą myśl, że moją pójść do pracy odczuwają coś na podobieństwo torsji. Wiedzą, że zostały skrzywdzone, choć krzywda ta nie da się nawet porównać do tej jaką potrafią zadawać inni, w innych zakładach. Ale jest krzywdą, o której wiedzą i ci, którzy dzielili i ci, którzy dostali choć nie wiedzą za co. Wszyscy zgodnie jednak udają, że nie ma sprawy i pewne nie ma jej faktycznie. Wszak przekonanie, że od samych torsji nikt jaszcze nie umarł staje się jakby coraz bardziej powszechne i powszechne.

Ktoś inny opowiadał mi o czymś innym. Każdego nieomal dnia każdemu z nas ktoś opo­wiada coś innego, choć w sumie tak bardzo do siebie podobnego: kochani koledzy „dołożyli”, jacyś „życzliwi” mieli okazję się odegrać za stare, więc się odegrali, a tymczasem wszyscy inni nabrali wody w usta i tylko po cichu „prywatnie” mówili – na ucho że to świństwo; ktoś nie wytrzymał, gdyż został sam wśród tyłu innych i skończył ze sobą, więc wszyscy się bardzo szczerze zdziwili…

Jacy wiec w końcu jesteśmy: spontaniczni, wrażliwi na krzywdę ludzką, cierpienie, na niesprawiedliwość, podłość i fałsz czy obojętni i niewrażliwi, egoistyczni i samolubni? Sądzę, że i tacy i tacy zarazem. Spontanicznie, żywio­łowo i po ludzku reagujemy zazwyczaj wówczas, kiedy takie reagowanie nam krzywdy nie jest w stanie uczynić, nam szkody wyrządzić, strat przynieść. No wiec wymachuje­my kułakami na tych cholernych bandytów, którzy zabili człowieka, protestujemy, że to nieludzkie, kędy obwieszczają nam, że ktoś tam inny ćwiartował zwłoki i wyrażamy głoś­no swoje oburzenie, kiedy opisują nam szcze­góły okrucieństwa nastolatków pastwiących się nad swoją ofiarą. Równoczesne jednak jakżesz często zatyka nas – i to na dobre, kiedy ktoś, od kogo jesteśmy zależni, maltretuje psychicznie, gdy krzywdzi kogoś innego, gdy zachowuje się po prostu podle, zabijając w człowieku jego godność, świadomość własnej wartości, a więc i sensu życia. Wtedy najczęściej uspokaja nas niewymierność niszczonych w ten sposób wartości, nie dający się przecież zaprze­czyć fakt, iż pasów z takiego nie zdzierają, więc tragedii w zasadzie nie ma… Unikamy spojrzeń i kontaktów z tymi szczutymi, ce­niąc sobie wypracowaną z takim trudem bezkonfliktowość. Zazwyczaj w takich sytuacjach wolimy nawet chamstwo strzyżone na pawiana, narzucane nam przez rachityczne, dyszkantujące, obojnackie nastały, niż ryzyko zakłócenia nawet tego własnego, dobrego samopoczucia.

Trudno więc oprzeć się wrażeniu, iż granica naszej wrażliwości biegnie gdzieś bardzo blisko granicy tego, co nieprzyjemne, niekorzystne, sprawiające przykrość lub przynoszące – co gorsza – stratę bardziej wymierną i nama­calną.

Dlaczego właśnie tak? Odpowiedz jest oczywista: na co dzień wybieramy buty wygodniejsze, ale nie oznacza to przecież, iż jesteśmy piewcami tylko ich wygody.

Dziennik Bałtycki, 265 (12200) 9 listopada 1984

Tadeusz Wojewódzki