Archiwum miesiąca: listopad 2005

ODWIEDZINY

ODWIEDZINY

 

W niedzielne, wczesne popołudnia długie wężyki ludzi ciągną do szpitali. Niektórzy przyjeżdżają z bardzo daleka i objuczeni są niczym wielbłądy. Trudno nawet domyślać się co też dźwigają dla swoich najbliższych. Pewne jest to tylko, że mają ze sobą kompoty domowej roboty. Bez tego kompotu dla chorego, do szpitala ani rusz.

W niedzielne popołudnia szpitale pełne są odwiedzających. Tam, gdzie wejść mogą „ci z miasta” gwarnie jest, czasem nawet i wesoło. Odwiedzający szczerzą się do chorych, chorzy uśmiechają się do odwiedzających. Ci, którzy przyszli tutaj pytać o zdrowie, zobaczyć jak się najbliżsi mają, przynieśli ze sobą, ale także w sobie to, co mają najlepszego. Nawet zięć teściowej i teściowa synowej. Szczególnie wtedy, gdy choroba jest poważna i nie ma zbyt wielkiej pewności, że wszystko ułoży się dobrze. Dla tych w szpitalach wszyscy są dobrzy. – „Nie denerwuj się – mówiła – Wszystko będzie dobrze”. I gdyby nie świadomość, że to szpital, można by powiedzieć zapewne, iż to prawdziwa idylla. Tyle tu ciepła, serdeczności, zrozumienia, współczucia i życzliwości. Zupełnie tak, jak gdybyśmy chcieli od dać ludziom to, co im się należało, a czego do tej pory dać nie potrafiliśmy, nie chcieliśmy, nie mogliśmy.

Oczywiście. Wcale nie jest tak, że ci odwiedzani są w szpitalu przez nas, że to, co w nas złe zdecydowało o ich losie. Ale przecież gdzie tam głęboko u nas oprócz naturalnego współczucia dla cierpiących, chorych, dla słabszych tkwi poczucie winy. W codziennym życiu, w tej bieganinie między domem, pracą i sklepem nie ma przecież czasu zastanawiać się nad tym czy faktycznie wszyscy jesteśmy sobie równi w wytrzymałości na trudy naszego życia czy jesteśmy tak samo odporni psychicznie i fizycznie. Czy to, co ktoś bierze na siebie jest rezultatem jego możliwości czy też bardziej poczucia obowiązkowości, braku egoizmu i zrozumienia dla innych. Bez względu na cenę, jaką za to płaci.

Ale też nie jest wcale i tak, że jeden haruje, gdyż może, a drugi unika obowiązków, gdyż są one dla niego zbyt ciężkie. Znacznie częściej jest chyba tak, że przyzwyczajamy się, także w naszych rodzinach, do tego, iż jeden bierze na siebie więcej i ciągnie za innych, a innym jest z tym bardzo dobrze. Jeśli więc siedzi gdzieś tam głęboko w nas poczucie winy, to nie duśmy go w sobie, nie unicestwiajmy. Wszak najlepsza to oznaka, iż zostało w nas jeszcze coś godnego, skoro drąży myśl o tym, że żyliśmy kosztem innego człowieka, bliskiego nam, jak matka, ojciec, syn, żona czy mąż. Może jest jeszcze czas, by ułożyć nasze życie lepiej, co nie musi oznaczać, że dla nas wygodniej. Może jest to nasza szansa, by pretensje móc słusznie rościć do złego losu, a nie do tego zła, które siedzi w nas. Szansa jest to o tyle realna o ile potrafimy myśli te przechować do momentu kiedy wrócą do naszych domów ci odwiedzani teraz w szpitalach.

W codziennym życiu nie ma miejsca dla bardzo wielu rzeczy o ileż ważniejszych niż li te, które zwykliśmy traktować jako pępek świata. Codzienność ma to do siebie, że zgina nam karki i każe patrzeć na to tylko, co najbliżej czubka nosa. Wówczas za przypalenie mielonego gotowi jesteśmy besztać bez końca, a brak przy koszuli guzika zdaje się oznaczać koniec świata. Ileż więc w tej codzienności wzajemnego skakania sobie do oczu, ileż słów, jak kamienie, zła i wściekłości? Iluż z nas stać na to, by raz na jakiś czas podnieść głowę i dojrzeć w życiu to, co faktycznie liczy się, czego warto strzec i pilnować?

W niedzielne popołudnia długie wężyki ludzi ciągną ze szpitali do domów. Ilu z nich wracać będzie pocieszonych, z nadzieją w sercu na szybkie wyzdrowienie najbliższych, niezastąpionych, najukochańszych? To już w najmniejszym nawet stopniu nie zależy od nich samych. To są sprawy, które zdecydują się bez ich udziału. Ilu jednak z nas wracać będzie z takich odwiedzin z przemyśleniami nad sobą, nad naszym oraz innych życiem, ile z tych przemyśleń potrafimy na trwałe przechować w pamięci, by zmienić cokolwiek choćby tylko na lepsze – to już zależy tylko i wyłącznie od nas samych.

Szczęśliwi ci, którzy będą mieli jeszcze na to czas.

Dziennik Bałtycki, 237 (12761) 10 października 1987

 

Tadeusz Wojewódzki

 

ZAOCZNI

ZAOCZNI

Wcale nie prorocy, ale specjaliści w twoich dziedzinach, dobrze zorientowani w tym, co dzieje się w świeci nowego i dobrego, z troską mówią o naszych starych technologiach i jeszcze starszym parku maszynowym, roztaczając bynajmniej nie mieniące się barwami tęczy perspektywy. Znacznie rzadziej wspomina się natomiast o tym, że zacofanie ma swój wymiar nie tylko techniczny. ale i ludzki, I to w dwojakim przynajmniej znaczeniu.

Najbardziej widoczna jest nieporadność człowieka wychowanego na liczydłach, w świecie, gdzie technika elektroniczna dawno już przestała pełnić rolą błyskotek i stała się chlebem powszednim. Nieporadność widoczna w banku, przy sklepowej kasie i w tysiącach innych jeszcze miejsc. Ale ten wymiar zacofania szybko można nadrobić, wszak dotyczy on w sumie manualnych tylko nawyków i takiej też sprawności. Co innego jednak, gdy w grą wchodzi myślenie, sposób patrzenia na rzeczywistość, jej rozumienie. W przeciwieństwie do pieniędzy, które czasami spadają z nieba, i technologii, które można kupić oraz w miarą szybko opanować, to co jest pod czaszką zdaje się być wyjątkowo oporne na wszelkie zmiany i wszystko, co tutaj się dzieje, dzieje się faktycznie bardzo powoli.

Człowiek pracujący ciężko na skutek zacofania technicznego budzić może różne odczucia, ale są one zazwyczaj dobre, jeśli tak można powiedzieć o współczuciu dla trudu ludzkiej pracy, o zrozumieniu dla wysiłku itd. Człowiek zacofany w tym drugim znaczeniu, a wiać zwyczajnie głupi, noszący wodą w sitku czy przelewający z próżnego w puste, dobrych odczuć nią budzi i budzić nie może. Dlatego też o tej formie zacofania powiedzieć można, iż posiada ona swój wymiar nieomal tragiczny.

Zacofanie niejedno ma wprawdzie imię, ale szczególnie bolesne jest to, które pochłania ludzkie siły tworząc w sumie tylko fikcje. Są zapewne przykłady bardziej przekonujące, bardziej drastyczne i denerwujące zarazem, ale studia zaoczne to łączy z nimi, że sposób naszego o nich myślenia utrwalił się na tyle skutecznie, by fikcję brać za realność.

W zaplanowany dzień zjeżdżają na zjazd z całego województwa, a bywa przecież, że i z innych także, z tobołami, książkami i zeszytami – zaoczni studenci. Pomińmy inne kierunki, by przy samej tylko zostać pedagogice. A więc kobiety – matki, żony – dotychczas na dwóch etatach (w pracy i w domu), teraz zatrudnione zostają na etacie trzecim – zaocznej studentki. Przeciętnej, ambitnej kobiecie wystarcza zazwyczaj sam tylko dom, aby urobić się po łokcie. To przecież nie tylko wieczne pitraszenie, sprzątanie, pranie, wychowywanie dzieci, cerowanie i tysiące innych domowych obowiązków, ale nadto zakupy. Jeden tyłka etat – domowej kuchty – wystarcza więc w zupełności, by czasu starczyło ledwie na kawką i to nawet nie z panem listonoszem, gdyż ten dzisiaj też zabiegany i na kawki nie taki łasy. Na tym wiać tylko jednym etacie brakuje często czasu na list do rodziny, a tym bardziej na lekturą czasopisma, chyba że starej „Burdy" z polskojęzycznym dodatkiem, aby sobie coś jeszcze uszyć, przerobić, żeby było taniej.

Kobiety na dwóch etatach często nie dosypiają, szczególnie gdy dzieci w domu i to, czego przy nich zrobić nie można odłożyć trzeba na późniejsze, nocne godziny. Nawet jeśli małżonek pomaga, to i tak pracy stacza dla obojga. Kiedy wiać dochodzi trzeci etat – studentki zaocznej – coś musi zacząć się dziać kosztem czegoś innego. Domu się nie oszuka, tak jak nie uda się raz czy drugi wepchnąć do kolejki za mięsem albo mężowi włożyć stare skarpetki tam, gdzie, leżeć winny świeże. Praktycznie wiać na studiowanie nie ma w domu czasu.

Jeśli nawet założyć wariant bardzo optymistyczny, że mimo wszystko uda się wykroić trochę wolnego czasu i siąść do książki, to cóż wspólnego ma takie z doskoku siadanie do nauki ze studiowaniem, skoro ma to być właśnie studiowanie. Student zaoczny na uczelni zajęć ma niewiele, cały obowiązek spoczywa na samodzielnej pracy. Zmęczony po pracy zawodowej i udręczony codziennymi obowiązkami domowymi zdaje się być wręcz karykaturalnym materiałem na kandydata złaknionego wiedzy, oddającego się kontemplacji, adepta nauki.

Studia zaoczne w takich warunkach egzystencji, jakie typowe są dla zamężnej, obarczonej rodziną i pracującej u nas kobiety nie mogą dać solidnych, zawodowych podstaw. A jeśli nie o nie, to o cóż tutaj jeszcze może chodzić? Odnieść można takie wrażenie, że chodzi nade wszystko o „mgr” przed nazwiskiem, skoro w szkołach uczyć winni ludzie z dyplomami wyższych uczelni. Uznając słuszność argumentu, że muszą być po studiach, czego dowodem mają być owe „emgieery", trudno nie zadać sobie pytania: po cóż taka wielka do tego wszystkiego fatyga, tyle ludzkiej energii, skoro poza samym tytułem reszta bliższa jest fikcji niż prawdziwemu studiowaniu? Można by się przecież umówić, że po pięciu latach pracy w szkole i przeczytaniu określonej lektury, z której odpytać mógłby choćby pan dyrektor, zainteresowani dostają po tytule i cześć. Efekt ten sam, a ileż mniej zbędnego trudu i kosztów. Jeśliby natomiast chodziło o przygotowanie zawodowe, gruntowne, z prawdziwego zdarzenia, to ludzi tych należałoby zwolnić na kilka lat z pracy zawodowej i uczyć ich normalnym, może nawet bardziej intensywnym niż na tradycyjnych studiach stacjonarnych, trybem. A jeszcze prościej byłoby stworzyć takie warunki finansowe, żeby do tej pracy pchali się najlepsi, a nie wymagający przyuczania.

Póki co kolejne roczniki podjęły zaoczne studia. W trudzie, poświęceniu, nie bez fizycznego wysiłku. Dla dyplomu, i kto wie ile trzeba będzie jeszcze czasu, aby pojąć, że to w sumie fikcja nie przynosząca praktycznie prawie żadnych korzyści, że postęp nie na dyplomach się opiera, lecz na rzetelnej wiedzy.

Dziennik Bałtycki, 241 (13068) 16 października 1987

Tadeusz Wojewódzki

 

 

PAWIE

PAWIE

 

Każdy wiek ma swoje blaski i cienie. Młody martwi się byle czym oraz cieszy z byle czego. Goni nie wiedzieć za czym, nigdy na nie ma czasu i wiecznie wszystkiego mu brakuje. Stary nigdzie się aż tak bardzo nie spieszy, niczemu nie dziwi. Na wszystko ma czas, choć na nic nie ma aż tak wielkiej, jak kiedyś ochoty. Człowiek, a już z całą pewnością mężczyzna (choć, jak twierdzą mężczyźni, określenia: „człowiek” i „mężczyzna” należy stosować zamiennie) w wieku średnim jest jak… paw. Bynajmniej nie ze względu na szczątkowy charakter tak zwanej głowy przydatnej mu jedynie w zdobywaniu żarcia, ale ze względu na „ogon” noszony z wysoka, niczym grzebień koguci, i szeroko, aby każdy mógł dokładnie go obejrzeć, nadziwić się i respektu nabrać dla jego właściciela.

Pierwsze pawie zdarzają się już w wieku młodzieńczym i są nimi m. in. kulturyści. Oni to rozciągają sprężyny na piersiach i na grzbietach, wymachują hantlami, duszą i wyciskają ciężary oraz siódme poty. Z dorosłymi pawiami to ich łączy, że robiąc tak bardzo wiele, wszystko to czynią dla wspaniałości „pawiego ogona”, boć ten jest w ich życiu najważniejszy. Mają więc te kłębowiska całe mięśni podłużnych, wstecznych i poprzecznych, te wypukłości krągłe, te guzy i guzki oliwką z oliwek natarte, świecące w blasku słońca czy odblasku księżyca. Mają te bicepsy napięte w pozie boczkiem do widza i nóżką w tył odrzuconą, te muskularne ramiona tuż nad móżdżkiem splecione, by i od tylu pokazać wszystko, co tylko napiąć się jeszcze zdoła.

Jen kulturystyczny „ogon” jedną wszakże ma wadę. 'Choćby nie wiem jak ów paw w ubraniu się napinał, naprężał i nadymał, to „ogona” przecież i tak widać nie będzie. Młodym pawiom nie pozostaje więc nic innego, jak czekać na cieplejszą porę. Póki to spotkać ich można wszędzie, tylko nie na babskich traktach łączących sklepy i domami, wypełnionymi po same krawężniki starymi i młodymi kobietami objuczonymi siatkami, torbami i koszami z żarciem oczywiście – także i dla niejednego młodego bardzo pawia.

Lecz paw prawdziwy, to mężczyzna w wieku średnim. Hantelkami taki już nie ćwiczy i ciężarów nie wyrywa, gdyż mu na to „korzonki” nie pozwalają. Widać, po nim, że czoło już wyraźnie w kierunku pleców ruszyło, a rozwój osobowości całej na brzuchu się skonkretyzował, no i na tych pawich atrybutach. Nimi też zwykł szyku zadawać.

Ci mniejszego formatu łapią się na przykład picia i palenia. Jedni palą wyłącznie fajkę i koniecznie holenderski tytoń, wabiąc jego zapachem. Inni jeśli już palą papierosy, to tylko „Marlboro” oraz im podobne. Od krajowych takiego napadu kaszlu dostają, że i płuca przy takiej okazji gotowi są wypluć. Z tego to właśnie rodzaju znam takiego jednego, który pije tylko „Żytnią” z lodu i z lodem na dodatek. Po „Bałtyckiej” boli go głowa, a jak pije bez lodu, to kaca ma zanim jeszcze podchmielić zdoła się cokolwiek. Kiedy się więc tylko na balandze u zaprzyjaźnionych (przez laty spod lady sprzedawane) osób znajdzie, to zaraz gospodarz lodu na gwałt szuka, a goście o niczym innym, tylko o wyższości „żyta” nad wszelkimi innymi wódkami, do upadłego rozprawiają. Taki paw mały, zabawny, prawdziwy i nie jedyny przecież wśród tych, którzy zawsze tam czegoś nie jedzą, albo nie piją dla samej tylko – pawiej zasady.

Ale też w rzeczy samej paw taki nie ma czym równać się z pawiami wielkiego formatu do których należą mężczyźni w średnim wieku, szczególnie na wyższych nieco stołeczkach. Bo tak w ogóle to mężczyzna w tym właśnie wieku bardziej niż kiedykolwiek wcześniej tytułu jakiegoś pragnie, który z władzą byłby się kojarzył. Wszak mężczyźni mawiają, że kobiety domem żyć zwykły, oni zaś swoją pracą. Kobiety wysiadują więc na sąsiedzkich, domowych kawkach, a mężczyźni na kawkach służbowych (kierowniczych, dyrektorskich, prezesowskich) parzonych przez panie Marylki i Mariolki, w służbowych filiżankach i podawanych na służbowych całkowicie tacach. Czasami pawie robią nawet służbowe zloty, połączone z popisami na gdakanie, gulgotanie i pokazami własnych chodów oraz pleców.

Na co dzień jednak paw taki czym innym szyku zadaje – ładną sekretarką, dużym, jak stodoła gabinetem, puszystym, jak kanapa, dywanem, wielką, jak sosna, palmą i wyłożonym drewnem gabinetem. Prawdziwy paw nigdy nie ma czasu i tym brakiem szyku zadaje. Kiedy się więc już gdzieś zjawi, to wszyscy nie posiadają się ze szczęścia i radości.

Najbardziej jednak tragiczna jest postać pawia z podciętym „ogonem”, żyjącego wspomnieniami świetności minionych dni, kiedy to swymi pawiowymi atrybutami wzbudzał podziw, szacunek, uznanie, a czasami nawet strach także u niejednego przecież pawia. Teraz rozżalony i pognębiony, tyranizowany przez własną rodzinę na czele z żoną, gnębiony przez szefa i obgadywany przez sąsiadów łazi paw taki ponury, niczym jesienny dzień, kwaśny, jak „kupna” kapusta i wypełniony goryczą, jak jego własny, żółciowy woreczek.

Pawie nie tylko, że są wśród nas, ale dzięki nam rosną w piórka oraz siłę. Raz stanowimy dla nich wdzięczne audytorium, innym razem pełne podziwu i dzikiego zachwytu grono znajomych to znowu milcząco aprobujący kolektyw i choć do prawdziwego raju jeszcze nam daleko, to mamy chociaż pawi raj.

Dziennik Bałtycki, 242 (12177) 12 października 1984

 

Tadeusz Wojewódzki

TECHNIKA

TECHNIKA

 

O tym, że technika zmienia nasz świat nie trzeba nikogo specjalnie przekonywać. Nawet ojca, który zawsze marudzi ilekroć trzeba zanieść pościel do gorącego magla; a ta niby wielka robota polega na tym tylko, żeby zanieść, a potem przynieść to, co wymaglowane. Narzeka, choć pamięta przecież jak to było za czasów jego młodości. Wcale nie tak dawno, gdyż może dwadzieścia, a może trochę więcej lat temu, chodziło się przecież do magla usadowionego w piwnicznej izbie. Było tam wielkie koło, którym każdy sam kręcił, a wielka skrzynia przetaczała się po wałkach z nawiniętą na nich pościelą i maglowała na zimno. Trzeszczało to to, a poza tym człowiek nigdy nie miał pewności czy aby skrzynia ta zatrzyma się na pewno w odpowiednim miejscu, czy nie wjedzie całą swą potężną masą w ścianę kamienicy. Toby dopiero było! Ale od tych z maglem związanych większe przeżycia miał zapewne dziadek, który siedział na czubku najwyższego w okolicy drzewa i zachodził w głowę jak też jest to możliwe, aby ten antychryst ciągnął wagony po torach bez jednego nawet konia.

Technika zmienia świat, wyznacza charakter czasów, stawia w naszych dziejach słupy milowe. Ba, nawet ten sam XX wiek – biorąc pod uwagę technikę – jest dla jednych światem końca tego wieku, a dla innych jakby tylko tego wieku początkiem. Jeden dzięki technice żyje w świecie prostym, łatwym i dobrym., gdzie wszystko służy człowiekowi i jego potrzebom jest podporządkowane. A drugi o takim świecie tylko słyszał i może do niego co najwyżej powzdychać.

W kontakcie tzw. przeciętnego człowieka z techniką stałe jest natomiast na przestrzeni wieków chyba jedno: podziw dla niej. Wciąż ten sam, tak samo wielki i tak samo… śmieszny, boć złudzeniem jest tylko nasze przekonanie o tym, że dzisiejszy podziw dla techniki skomputeryzowanej mniej śmieszny będzie w oczach naszych następców, niźli podziw naszych dziadów dla lokomotywy – w naszych oczach dzisiaj.

Są jednakże takie dziedziny techniki, które wzbudzały i wzbudzać będą nie tylko podziw, ale szacunek i uznanie oraz prowokować będą do głębszych przemyśleń. Dzieje się tak przecież zawsze ilekroć człowiek potrafi wykorzystać technikę dla ratowania życia i zdrowia innych ludzi. Taki był i jest sens jej rozwoju. To właśnie tutaj, w takich dziedzinach techniki, dzięki którym możliwy jest rychły powrót do zdrowia, unicestwienie bólu, zniwelowanie kalectwa, znajdziemy – wbrew rozczarowaniom codziennego życia, dowody na to, że człowiek faktycznie jest człowiekiem dla innego człowieka, najwyższą wartością, ba, sensem istnienia.

Z pewnością wielkim uproszczeniem, wręcz wulgaryzmem jest pomniejszanie roli i znaczenia w naszym życiu słów. Czymże jednak są owe słowa, choćby najpełniejsze otuchy, ciepła i serdeczności wobec konkretu urządzenia technicznego, które stwarza człowiekowi realne szanse, a nie tylko nadzieje na lepsze jutro. Technika ma właśnie tę wielką przewagę nad innymi dziedzinami życia, że przemawia konkretem, a cóż bardziej niż konkret trafiać może do przekonania?

Świadomość ułomności techniki, jej barier i progów, które czynią ją zawodną, a nawet niebezpieczną dla człowieka jest ryzykiem, jakie skłonni jesteśmy ponosić i jest, to ryzyko chłodno skalkulowane. W sumie przeważa dobro człowieka i w jego imieniu ponosi ktoś owo ryzyko. Jakie jednak względy decydować mogą o tym, że świadomie stosuje się technologie narażające użytkowników, wytworzonych w oparciu o nie dóbr, na choroby, cierpienia, a w skrajnych przypadkach na śmierć? Gdyby w grę wchodziło poświecenie jednych dla ratowania innych moglibyśmy mówić tylko o dylemacie moralnym. Cóż jednak powiedzieć, gdy w grą wchodzi zwyczajne wygodnictwo, brak wyobraźni, lekceważenie zdrowia i życia ludzkiego lub przedkładanie tańszych technologii nad te wartości? Co powiedzieć o logice, w której zdrowie uzyskuje się poprzez zmianę definicji zdrowia, a zagrożenie dla niego likwiduje poprzez złagodzenie rygorów dopuszczalnych norm skażenia substancjami trującymi? To jest po, prostu zanik podstawowych wartości moralnych!

O technice wiedzieliśmy już dawno, że może być dobrodziejstwem, ale nadto i to, że w rękach ludzi amoralnych może być straszliwym narzędziem czynienia szkody. Fizyka jądrowa i techniczne rezultaty jej rozwoju są tego najlepszym, szkolnym wręcz przykładem. Technika w swej istocie nie jest ani dobra, ani zła. Właściwego sensu nabiera dopiero w rękach ludzi i to, jaka będzie zależy właśnie od ich moralności,:

Coraz śmielej i coraz częściej podnoszące się głosy o trujących nas technologiach wytwarzania mebli, mieszkań, farb, lakierów itd. podejmują ten temat z różnych punktów widzenia. Podkreślają ich aspekt ekonomiczny, społeczny, zdrowotny.

Odnoszę wciąż nieodparte wrażenie, iż pomija się w nich punkt spojrzenia zupełnie podstawowy – moralny właśnie. A od niego trzeba by zacząć, skoro autorami tych technologii oraz tymi, którzy wykorzystują je dla zysku są nie komputery, nie maszyny parowe lecz… ludzie. Jeśli jest tak, że tylko oni spośród nas stracili poczucie wagi wartości tak podstawowych, jak zdrowie człowieka, to trzeba tych ludzi pozbawić możliwości wpływu na cokolwiek. Myśl o tym, że może to być zjawisko znacznie szersze zdaje się być koszmarnym snem. Żeby się nam on faktycznie nie przytrafił czas już najwyższy zacząć o tych sprawach mówić głośno. Nie po to, by się wzajemnie straszyć, przerażać i wpadać w panikę, ale właśnie po to, by nie zapomnieć co faktycznie jest dla nas ważne, a co się tylko takim wydaje. A cóż w tym wszystkim jest najważniejsze jeśli nie człowiek?

Dziennik Bałtycki, 243 (12767) 17 października 1986

 

Tadeusz Wojewódzki

RĘKA

RĘKA

 

Lata szczenięce wpłynęły niejednemu z nas, jeśli już nie na stałych, to doraźnych chociaż próbach dorównania „niewidzialnej ręce”. Zrobić coś dobrego, nie przyznać się. do tego i patrzeć z boku na miłe zdziwienie, zaskoczenie starszych, którym ubyło roboty. To ci dopiero radość! Ba, zostawić tak jeszcze na miejscu całego zdarzenia, karteczkę, z napisem „niewidzialna ręka”. Nie było większej radości!

Choć trudno doprawdy o ideał postępowania piękniejszy; choć anonimowy, a więc bez oczekiwania na zapłatę, nagrodę., na głaskanie po główce – niesienie pomocy potrzebującym jest wartością godną wiecznego utrwalania, to przecież dorastanie ma niestety, to także do siebie, ze wyrastamy nie tylko z tego, co śmieszne, ale bywa, że i z tego, co szlachetne. Kiedy jesteśmy bardzo zmęczeni i nie mamy ani sił, ani ochoty na pomywanie, pranie czy inne równie „atrakcyjne” roboty domowe, myślimy czasami o niewidzialnej race, która zrobiłaby za nas to i owo. Ale gdzie tam. Choćby i zostawił brudne naczynia na rok w zlewie to prędzej grzyby na nich wyrosną niźli pojawi się kartka z napiłem „niewidzialna ręka”.

Nie wiem więc czy przypadkiem to właśnie nie spełnione marzenie o niewidzialnej ręce sprawia, że coraz częściej i w coraz liczniejszych miejscach dostrzegam ślady ręki, która jest właśnie niewidzialna. Z tamtą autentyczną tyle ma wspólnego, co i nic. Nazwa ostała się tylko. Ale fakt to także, iż jest niewidzialna. Łatwo dostrzegalne są natomiast efekty jej w naszej rzeczywistości funkcjonowania.

Choćby u fryzjera.

O płci pięknej wiadomo tyle, te każda jej przedstawicielka niepowtarzalnym jest dla nas cudem przyrody. Wszelako reprezentantki tej płci lubią – świadome ułomności męskich – niepowtarzalność swoją jeszcze podkreślać a to strojem, a to dodatkami lub fryzurą dla odmiany. Ponoć nie ma też większego dla kobiety nieszczęścia, jak spotkać inną kobietę w takiej samej sukience, identycznej fryzurze z identycznymi dodatkami. Kobieta wie też sama najlepiej ile ścierpieć potrafi, aby odmienność swą, niepowtarzalność, jedyność – należycie podkreślić, uwypuklić. Wysiadują więc panie u fryzjerów. Rzecz to wcale nienowa. Nowa jest natomiast trwała – komputerowa. Nowe są też zwyczaje. Otóż, paniom przed taką trwałą, przed strzyżeniem jeszcze pokazuje się teraz katalogi rodem z Zachodu. Same w nich damskie głowy, a każda inna, niepowtarzalna. Panie siedzą, głowy łamią, którą też wybrać.

Potem, jak to u fryzjera: strzyżenie, mycie lub mycie, strzyżenie i …trwała komputerowa. Choć każda z pań opuszczających czy to baraczek we Wrzeszczu czy podobny przytułek fryzjerskiego fachu na Przymorzu czy innej dzielnicy Gdańska, odmienną fryzurę wybrała – to nosi na głowie identycznie to samo. Tył długi, na kark zachodzący, przód krócej znacznie ścięty, jakby trochę, zawadiacko, na sztorc postawiony. Całość mocno skudlona. Tylko kolory inne, a tak cała reszta – ceny nawet (w granicach dwóch półlitrówek) te same. I chociaż wiesz, że to wręcz niemożliwe, że nieprawdopodobne, trudno przecież oprzeć ci się, wrażeniu, że za fryzurami tych pań kryje się jedna i ta sama… niewidzialna ręka.

Ale co tam u fryzjera… Ta sama przecież niewidzialna raka wszystko, co tylko można przeciera u nas brudną ścierą. Trze nią po oknach i blatach stolików w miejscach publicznych, po wagonach kolejowych itd. Gdzie ścierą nie sięgnie, gdyż za wysoko, tam szarą farbą chlapnie, albo szaroburą, dla odmiany i urozmaicenia. I choćby tak nie było to odnieść można wrażenie, że za tym brudem, za szarością, naszych domów, za monotonią, nijakością, której wcale nie tak mało – kryje się ta sama, niewidzialna ręka.

Nie tylko tam.

Są sprawy tak oczywiste, jak ta, że matka kocha swe dziecko, a ono troszczy się o los starych rodziców. Jeśli ktoś temu się dziwi, to albo on, albo świat zwariował. Taką sprawą – oczywistą właśnie – jest obrona człowieka przed niesprawiedliwością., jest nią konieczność likwidacji lub unieszkodliwienia kominów plujących rakotwórczymi substancjami wprost w okno wielkiego osiedla. Jest u nas takich spraw – oczywistych – bez liku. Spróbuj jednak tylko wziąć się za jedną choćby z nich. Rzadko kiedy usłyszysz, że to, czemu poświęciłeś czas, pozbawione jest racji. Każdy ci ją przyzna. Ale pożytek będzie z tego żaden. Komin stać będzie nadal, człowiek cierpieć, wszyscy będą współczuć, ale niczego nie będzie można zmienić; z tysiąca różnych powodów tak bliskich sobie w naszej wobec nich niemożności, że znów, zdawać ci się będzie, iż masz do czynienia wciąż z tą samą, cholerną, niewidzialną ręką.

I choćbyś bardzo nawet nie chciał, choćbyś próbował uwolnić się od tej obsesji, to odnosić przecież będziesz wrażenie, że za wieloma drobiazgami, ale także sprawami wielkiej wagi, za tymi, które nas denerwują, irytują, obrażają i doprowadzają do białej gorączki, kryje się ta sama, niewidzialna, nie dająca się schwytać na gorącym uczynku, ręka.

Nie jest ona z pewnością spełnieniem na-szych marzeń z dzieciństwa. Raczej ich karykaturą. Ale w myśl zasady, że „na bezrybiu i rak ryba” przywykliśmy do niej, jak do butów zbyt ciasnych, jak do żony zbyt gadatliwej i do męża, który „pociąga”. Stać nas przede wszystkim na to, aby sobie raz na jakiś czas …trochę ponarzekać. Choć i za tym – według tu i ówdzie dających się zasłyszeć opinii – też kryje się czyjaś (opinie podzielone są czyja) ręka…

 

Dziennik Bałtycki, 249 (12773) 24 października 1986

Tadeusz Wojewódzki

 

ROZWODY

ROZWODY

 

Mówią, że pamięć “dobra”, to pamięć krótka. Ale co mi z tej dobrej w sumie pamię­ci, skoro jest w niej i tak zbyt wiele, by żyć spokojnie, bez natarczywych pytań, bez myśli smutnych i po­nurych, jak jesienne wieczory. Jest przecież w tej pamięci miejsce wypełnione ludźmi, któ­rzy żyją wprawdzie, ale których nie ma. Jeszcze rok temu bawiliście się razem na sylwe­stra. Z inną parą spotykaliście się raz na jakiś czas. Ostatnio widzieliście ich pól ro­ku temu. Teraz żyją wprawdzie, ale już nigdy nie przyjdą do was razem. Być mo­że po jakimś czasie ona zjawi się z nowym panem, a on z nową panią. Będą cali w skowronkach, pełni oczekiwania co też wy na temat tych nowych nabytków powiecie. Ale bada to już inni w sumie lu­dzie. I choć nie można mieć do nich o to żalu, że układają sobie życie po swojemu, to przecież żal, że zabrali nie tylko sobie, ale i nam coś tak ulotnego, a konkretnego zarazem, jak owe wspomnienia związane z nimi, jako parą, małżeństwem, które ży­ło wprawdzie obok nas, ale stanowiło prze­cież cząstkę także i naszego życia.

Nie oni pierwsi i nie oni ostatni. W ogó­le łatwo jest teraz odnieść wrażenie, że rozwiązał się worek z rozwodami. Jedni są już szczęśliwie po, inni latają, jak kot z pęcherzem i są w trakcie, a reszta spra­wia wrażenie, jakby miała to uczynić w najbliższym czasie. Chcesz więc czy nie chcesz – z rozwodami masz do czynienia na co dzień. Człowiek woli oglądać śluby. Wówczas wszyscy są tacy szczęśliwi, uśmiechnięci, jakby nie wiadomo co się stało. Choć w sumie nie stało się jeszcze nic. Bo tak naprawdę dziać się zaczyna dużo póź­niej. Kiedy marzenia stają nos w nos z realiami, a codzienność wciska się w życie bez specjalnej zachęty i przyzwolenia. Kie­ry ciężar obowiązków zaczyna być zbyt wielki, by nieść go z uśmiechem i radoś­cią, albo staje się piłeczką przerzucaną ze strony na stronę, jak rozżarzone węgle. Kiedy wreszcie wszystkim żal jej i jego oddzielnie, a nie ma kto żałować tego, co między nimi było lub być mogło dobrego, trwałego, na dobre i na złe.

Kiedy się pobierali ludzie nic tylko o tym mówili jaka też to ładna para – jak­by to było najważniejsze. Kiedy się rozwo­dzą – ludzie nie mówią o niczym innym tylko kto jest winny, jakby winę ową wy­mierzyć można było centymetrem i jakby jej orzeczenie wpływ na cokolwiek miało. I aż ciśnie się w oczy podobieństwo między czasem narzeczeńskim, a przedrozwodowym, gdyż przedtem latali, jak z pieprzem, tyle, że za sobą i żyć bez siebie nie mo­gli, a teraz też tak samo latają, tylko przeciwko sobie i żyć ze sobą dalej ani rusz nie mogą.

Każdy, kto przeszedł przez owo piekło udowadniania braku wartości człowieka którego wybrał kiedyś jako najbardziej wartościowego, kto słyszał z ust składają­cych kiedyś obietnice miłości i wierności słowa takie, jakie paść muszą na rozprawie rozwodowej musi być potem i jest fak­tycznie człowiekiem w jakiś sposób okale­czonym, uboższym, innym. Nieszczęścia ludzkie, choć są nieporównywalne, różny wszakże posiadają wymiar. Rozwód, choć coraz powszechniejszy, niejako codzienny już fragment naszego życia, jest również nieszczęściem, którego skali nie potrafimy zbyt często realnie ocenić. Nie tylko dlate­go, że dzieci, że mieszkanie, że dywan czy telewizor kolorowy do cięcia na pół. Prze­de wszystkim dlatego, że wielu z nas po­zostaje w przekonaniu doznanych krzywd i nieuświadomionej obojętności na drugie­go człowieka, w bezkrytycznym egoizmie, który nigdy nie pozwoli nam zaznać pra­wdziwego szczęścia.

Bez względu na to, że prawda owa trącić będzie po trosze mentorską, po trosze ka­znodziejską nutą, powiedzmy ją sobie, bo­śmy wszyscy szczęścia spragnieni: kto nie zrozumiał, nie pojął i nie nauczył się, że szczęście to umiejętność przede wszystkim dawania z siebie, a nie brania, ten nie bę­dzie w stanie stworzyć nie tylko z tym człowiekiem od którego odchodzi, ale z żadnym innym – niczego trwałego, war­tościowego, dobrego.

Dziennik Bałtycki, 251 (12493) 22 listopada 1985

 

Tadeusz Wojewódzki

KOSZTY

KOSZTY

 

Ile razy słyszę, że ktoś tam zasiada do cierpnie mi na kosztów, tyle razy skóra cierpnie mi na grzbiecie. Wszak zaraz wyobrażam sobie rezultat owego “zasiadania” w postaci kolejnej podwyżki cen, reglamentacja lub czegoś w tym rodzaju. Inni – mniej tchórzliwi – zasiadają, obliczają i twierdzą, że diabeł wcale nie taki straszny, jak go malują. Prócz odwagi to jeszcze “zasiadających” łączy, że bez względu na urodzaj używanego przez nich liczydła (prywatnego czy państwowego) uzyskują, takie same, bez mała, rezultaty. Otóż wychodzi im na to, że u nas nic i nikomu absolutnie nie opłaca się: rolnikowi – rolnictwo, rzemieślnikowi – rzemiosło, handlowcom – handel itd. Albo więc teraz rachunki jakieś takie, że już inaczej ani rusz wyjść w nich nie może, albo faktycznie jest tak, że wszyscy wszystkim wszystko robią za frajer. W każdym razie mają często, takie właśnie miny i sprawiają takie też wrażenie. Jak to jest w końcu jeszcze nie za bardzo wiadomo. Widać natomiast dookoła, że na razie ludzie zakasują rękawy i coraz częściej zaczynają liczyć koszty. Świat oglądany zza liczydeł wygląda niby tak samo, a przecież trochę, jakby inaczej. To, czego ceny nie znaliśmy jeszcze wczoraj, dzisiaj zapisane jest w naszej pamięci łącznie z ostatnią, niewiadomego zresztą pochodzenia, podwyżką. To, co  przedtem było darowane, teraz sprzedawane jest normalnie i najchętniej bez udzielania jakichkolwiek kredytów. To, co wydawało się nie mieścić w pojęciu ceny teraz przeliczane jest na nasze, zwyczajne złotówki. Rośnie też przekonanie, że to, co faktycznie u nas rośnie bez przerwy i bez widocznego końca – to koszty. No więc się je oblicza, oblicza i jeszcze raz oblicza.

Nie pawiem więc, żebym się specjalnie zdziwił, kiedy znajoma szczerym, jak tlę zdaje, wyznaniem obwieściła, iż skończyła właśnie obliczanie kosztów uśmiechu jej męża do “jakiejś tam, pierwszej lepszej baby” i jest wyliczoną wielkością tak wstrząśnięta, że miejsca sobie znaleźć od tej pory nie może. Wyszło wszakże na to, że ów jeden uśmiech kosztował prawie trzydzieści tysięcy. Niewiele jest cen, które są jeszcze w stanie faktycznie zdziwić nas szczerze lub zaskoczyć bez reszty. Ale taka sumka za jeden uśmiech wywarła i na mnie solidne wrażenie. Jak do tego doszło? Po prostu i całkiem zwyczajnie: rzucili do sklepu winogrona, więc on poszedł i odstał swoje. Potem tak go od tego stania serce łupać zaczęło, że je zaczął winogronkami, co to niby dla dzieci wystane, reperować, wzmacniać. Ale żeby to, jak człowiek jadł, a ten dosłownie żarł, no i pech chciał, że pestka mu między zęby przednie wlazła, druga, pomogła i ząb diabli wzięli. A że dwa miał takie, szczególnie dobrze widoczne i sterczące troszkę jak u bobra, więc chłop zamknął się w sobie, pić wprawdzie nie pił, ale i nie jadł, tylko siedział ponury, jak jesienny dzień i przeżywał ową stratę. Widzieli ową odmianę wszyscy, więc jak się jakiś znajomy po drodze napatoczył, to zaraz nie o jej zdrowie wypytywał tylko o to, co też się szanownemu małżonkowi stało, że taki teraz markotny, że ponury, że do nikogo gęby otworzyć nie chce i wygląda tak, jakby do ust nabrał wody. Pytali ją z takim wyrzutem w oczach, że już dłużej tego znieść nie mogła. Pozbyła się więc naprędce któregoś ze swych rodowych klejnotów, dziada za frak i do protetyka poszli. Po tygodniu miejsce rażącego ubytku zajął ząb i “stary” powrócił do normy. Znajomi przestali wypytywać, stracili z oczu ten wyraz wyrzutu, a ona poniosła koszty, które w całej swej rozciągłości zalegały jej odtąd wątrobę i ciężaru których ładną miarą pozbyć się nie mogła, Nawet tak szczere wyznanie prawdy, jak w rozmowie ze mną, niewielką tylko ulgę przynieść jej zdołało.

I kto wie, jak skończyłaby się rzecz cała, gdyby nie pomysł prosty, jaki przyszedł jej potem do głowy, a z kosztami właśnie związany bezpośrednio. Otóż, znajoma owa rada w radę ustaliła wspólnie z przyjaciółkami swymi, że mężulkowi przypiąć należy w klapę marynarki taką niby to karteczkę, niby to wizytóweczkę w treści twej powściągliwą lecz informującą płeć piękną stanowczo bardzo, iż uśmiech pana noszącego tę wizytóweczkę kosztuje średnio tyle co, a tyle, co wyliczono na podstawie społecznie zaakceptowanej kalkulacji. Ona to bierze pod uwagę kwotę wyłożoną jednorazowo przez żonę tegoż pana, a traktowaną jako zwrotny wkład w słuszne skądinąd dzieło podwyższania kultury naszych wzajemnych stosunków i kontaktów, zwłaszcza między osobnikami płci odmiennej. Dzieląc kwotę ową przez liczbę dni w roku doliczając koszty własne, marże, oraz innych jeszcze punktów kilkanaście, charakterystycznych dla wszelkich innych kalkulacji, ustala ostatecznie za ów uśmiech kwotę złotych trzysta i piętnaście, co należy też bezzwłocznie uiścić wkładając sumę całą do górnej, zewnętrznej kieszeni marynarki pana raczącego uśmiechem niniejszym.

Z tego, co mi wiadomo żona odzyskała stan absolutnej równowagi, mąż uśmiecha się wcale nie tak rzadko, żadna z kobiet nie wpłaciła – jak dotychczas – nawet pięciu groszy i wszyscy są bardzo zadowoleni.

Dziennik Bałtycki, 254 (12189) 26 października 1984

 

Tadeusz Wojewódzki

SZANSA

SZANSA

 

Pomimo naszej narodowej ponoć skłonności do komplikowania sobie życia – codzienności naszej nie komplikują z całą pewnością pytania o sens i cel życia ostateczny, najważniejszy. Pytamy więc wprawdzie sami siebie o to, jak żyjemy i sądzimy, że zwyczajnie – od pierwszego do pierwszego; pytamy też po co – mniemając, że dla dzieci, gdyż one są najważniejsze. Poza tym odczuwamy na co dzień sens przemijania dostrzegając nagle zmarszczki na własnej twarzy i sądząc, że czas zaraz po pierwszym goni, jak szalony, a po dwudziestym lezie, jak żółw – do pierwszego. Widujemy też własne marzenia, które niczym karawana odjeżdżają w siną dal i tym są dla nas mniejszą realnością, im więcej kartek zrywamy z kalendarza. I żyjemy normalnie, jak wszyscy. Jedni próbują brać życie za – jak to mawiają – pysk, a inni wożąc się po nim między nadzieją, że jakoś to tam będzie i pesymistycznym suflerem zrzędzącym, że będzie z roku na rok gorzej. I tak już chyba być musi. Życie w sumie jest zbyt proste by filozofować w nim na co dzień, włos dzielić na czworo – jedną ręką mieszając przypalającą się kaszankę, by z drugiej nie wypuścić zdobytej nie bez trudu gazety z programem na cały tydzień.

Są jednak i w tej codzienności dni zupełnie inne kiedy myślisz więcej i głębiej niż wymaga tego od ciebie dzień powszedni. Jaki jest właśnie dzień w którym wszyscy idziemy na groby.

Nie tylko dlatego, że pomyślisz w tym dniu o swoich najbliższych, którzy odeszli. Że wspominać będziesz wspólnie z nimi spędzane chwile, dni szczęśliwe, radosne, jak większość z tych, które wybiera dla nas nasza litościwa pomiąć. Także i nie dlatego, że rozrzewnisz się, rozczulisz przy tej okazji nad sobą – zaskoczony oczywistą myślą o tym, że i ty odejść będziesz musiał. Może już niedługo, może wkrótce nie pogodzony z własnym losem, z tym na co jeszcze czekałeś, czego się od życia spodziewałeś, z ostatnim i być może dlatego właśnie największym rozczarowaniem. Jakże często mówiąc o śmierci innych, płaczemy i współczujemy nie tym, którzy odeszli lecz… sobie.

W dzień taki jak ten właśnie, kiedy tłumnie podążamy na groby – w pociągach, na jezdniach i chodnikach ciaśniej jest niż zazwyczaj i dlatego odczujesz ciężar niejednego rodaka na własnym, jak zwykłeś mawiać – ślubnym – odcisku. Niejeden łokieć przeliczy ci żebra, namaca żołądek, ba, nawet obolałą wątrobę. Odnosić będziesz więc takie wrażenie, że jest nas cholernie dużo i mało tego, że jesteśmy tak liczni, to jeszcze bezczelni. Choćby to babsko wypasione z dwoma chryzantemami, zajmujące pól chodnika i człapiące noga za nogą. Wyminąć takiej nie ma jak, a przestawić tym bardziej, gdyż za ciężka. Albo dla odmiany ten „skarpeciarz”, który wepchnął się połatanym gratem akurat przed sam nos twojego nowiutkiego „malucha” lub, nie daj Boże, dolarowego nabytku. Kiedy będzie cię nachodziła myśl, aby tego rachmistrza ciekawego ilości twoich żeber, dusiciela twojej wątroby, depczącego po odciskach, wpychającego się gratem pod sam nos lub też ową nadmiernie roztyłą jejmość wdusić w ziemię, w pył obrócić lub uczynić coś równie niecnego, to pomyśl zanim krew cię zaleje, że z tymi, nawet z tymi ludźmi, łączy cię zbyt wiele, by im źle życzyć, skakać do oczu, by traktować jak obiekt agresji. Przecież dzień taki jak ten właśnie, najlepszą jest także i dla ciebie okazją, by uświadomić sobie, że cały ten podążający wraz z tobą tłum, wszyscy ci dźwigający chryzantemy, siatki i torby z tym, co do odświeżenia grobów ich najbliższych potrzebne, że wszyscy oni i ty także – za lat kilkadziesiąt, za owych przysłowiowych lat sto iść już tutaj nie będziecie. Choćbyś tego nie wiem jak bardzo pragnął, jako mocno chciał. Że ten świat, w którym obecnie żyjesz, świat z ludźmi których kochasz, ale także i z tymi, którzy doprowadzają cię do szewskiej pasji, jest czymś niepowtarzalnym, danym ci teraz i raz tylko. Bez względu więc na to jaki ów świat taktycznie jest zrozum, iż jest on z tego choćby tylko powodu wart tego, by go choć trochę lubić.

Nie ma się co obawiać, że myśli takie, jak ta – trącą infantylizmem, że zbyt są naiwne, jak na dorosłego człowieka. Cóż innego przekazaliby nam ci wszyscy, których w dniu owym odwiedzamy, a których wiedza, mądrość życiowa dostępne są nam tylko na tyle, na ile trafnie potrafimy dzisiaj ocenić ich życie i wyciągnąć z tego, co czynili wnioski dla siebie? A jakież inne mogą one być? Najważniejsze prawdy o życiu są chyba tak, jak i inne z prawd o naszym świecie, nadzwyczaj proste, nieomal oczywiste. Cała mądrość człowieka polega natomiast na tym, aby w porę je dostrzec, zrozumieć ich wartość i umieć zaakceptować we własnym życiu.

Dzień w którym idziemy wszyscy na groby różni się od pozostałych tym właśnie, iż jesteśmy wówczas bardziej refleksyjnie nastawieni do życia. W tym też sensie dzień ów szansą jest dla nas, by zrozumieć jak wiele łączy nas z innymi, teraz żyjącymi ludźmi. Ze świadomością tej prawdy żyje się po prostu łatwiej.

Dziennik Bałtycki, 255 (12779) 31 pażdzernik, 1, 2 listopad 1986

 

Tadeusz Wojewódzki

 

PYTANIA

PYTANIA

 

Naszą codzienność wypełniają pytania oczywiste: o to, jak załatwić rzeczy potrzebne do przetrwania zimny, co wykombinować na jutrzejszy obiad, czy też o to skąd zdobyć pieniądze do pierwszego. Szarzyzna tej codzienności, realność i konkretność stawianych przez, nią problemów – odsuwają w cień pozornie zbędnej teoretyczności szereg pytań takich, jak chociażby o granicę między dobrem i złem, o realny wymiar człowieczeństwa, o sens i bezsens naszej egzystencji.

Dopiero zdarzenie brutalne, budzące w nas zgrozę, odrazę czy gwałtowny protest stawiają przed nami właśnie tego typu pytonie. Stawiają je z natarczywością nie znoszącą sprzeciwu, z dręczącą wręcz potrzebą uzyskania natychmiastowej odpowiedzi. Tak właśnie jest w przypadku śmierci ofiary nie zawinionej, zadanej z bestialską beztroską i bezmyślnością właściwą jedynie przedmiotom, rzadziej zwierzętom, ale nigdy chyba normalnym, ludzkim istotom. A taki przecież charakter miała śmierć 36-letniego mieszkańca Zaspy zakatowanego przez grupę kilkunastoletnich chłopaków. Śmierć w środku miasta, kilkaset metrów od domu. Śmierć tak zadana i w takich okolicznościach, iż wydaje się być bardziej fikcyjną tylko sceną z makabrycznego filmu, niż zatrzymanym raz na zawsze kadrem z życia człowieka, którego los zetknął z dzieciakami-mordercami.

Podstawowe jest pytanie o to, jak możliwe było, aby ludzie żyjący wśród nas, a więc w sumie tacy, jak i my, boć nie profesjonalni, nie płatni mordercy, ani też nie recydywiści – mogli uczynić coś równie makabrycznego. Część z nas zadawała sobie nawet głośno pytanie o to, gdzie byli rodzice i wychowawcy. Szukając odpowiedzi na to pytanie powiedzieć można, że byli tam, gdzie zdecydowana większość z nas. Wszak o naszych pociechach zwykliśmy mówić, że pracujemy, tyramy dla nich, że dla nich poświęcamy się, że to dla nich stoimy całymi godzinami w kolejkach itd. I dużo jest w tym prawdy. Ale też prawdą jest, że dla naszych dzieci wolnego czasu pozostaje nam bardzo niewiele, tyle, co i nic. Język codziennych naszych z nimi rozmów najlepszym jest tego dowodem, boć nie bez kozery najczęściej pojawiają się w nim zwroty typu: „nie przeszkadzaj”, „daj mi wreszcie święty spokój”, „zejdź z głowy” itd. Dla naszych dzieci po prostu nie mamy czasu gotując dla nich zarabiając, piorąc czy stojąc w kolejkach – też dla nich.

Ów brak nie jest jeszcze złem samym przez się. Problem tkwi jednak w tym, iż cały nieomal sens przekazywania naszym pociechom wszelkich odcieni dobra i zła, a więc tego, co jest fundamentem ludzkiego postępowania, dość skutecznie sprowadziliśmy, wskutek owego braku czasu, do sfery higieniczno-technicznej. A więc: złem jest wkładanie brudnych paluchów do ust, bieganie po śniegu bez rękawiczek oraz wiele innych, tego typu „występków”. W tym higieniczno-technicznym światku nie za bardzo wiadomo kim jest drugi człowiek, ów kolega z podwórka czy ze szkoły. Jakżeż często na naszych podwórkach dzieci piorą się indywidualnie i całymi grupami. Duzi okładają małych, grubi – chudych, czterech tłucze jednego lub ten jeden ucieka przed całą zgrają.

Od najmłodszych lat, już nawet ci z piaskownicy, dobrze wiedzą, że na podwórku należy się strzec starszych i silniejszych, bo zabierają i niszczą zabawki, bo kopią nie patrząc gdzie i wolą kułakiem w twarz, bo mogą poszczuć psem lub zabrać pieniądze. Mogą też strzelać z procy lub saletry w nakrętkach od butelek. Mogą i robią to! Robią to na oczach dorosłych! Ci nie wtrącają się z reguły do tego typu spraw traktując to wszystko, jako niewinne dzieciaczków igraszki. Boć są to przecież tylko dzieci. O tym jednak, jak bardzo bezwzględne i okrutne potrafią być te dzieci i wyrostki, jak bardzo obojętni na to okrucieństwo potrafią być dorośli wiedzą te spośród dzieci, na które namówiła się grupka prześladująca malucha na każdym kroku. Jak bardzo bezbronne są w tej sytuacji dzieci, jak bardzo bezradne wiedzą tylko one, ale też one wiedzą, jak bardzo w czynieniu innym krzywdy można być bezkarnym.

Jeżeli ktoś będzie doszukiwał się przesady w takim obrazie naszej rzeczywistości, to proponuję przypomnieć sobie kiedy to po raz ostatni i jak często zdarzało się widzieć dorosłych rozdzielających bijących się maluchów lub też dorosłych tłumaczących tym małym, że twarz innego człowieka to nietykalne miejsce, że bicie słabszych to podłość, że podnoszenie ręki na drugiego człowieka nie mieści się w naszym rozumieniu człowieczeństwa. O ileż częściej dzieci słyszą w naszych domach, że sąsiedzi są głupi, że to chamy, że nauczyciele to idioci, szefowie mamy i taty to kretyni, a dookoła sami tylko złodzieje. Nawet krewni – te zbuntowane chamy. I jak tu potem takich tolerować, nie mówiąc już o szacunku.

Czy ów czas, którego wciąż brakuje nam dla własnych dzieci, czy fakt, że zapomnieliśmy w rozmowach z nimi o takich sprawach, jak dobro i zło, godność i podłość, czy nasza obojętność wobec prawdziwych tragedii rozgrywających się w świecie maluchów, czy to, że zabraliśmy im mniej czy bardziej świadomie, ale za to bardzo skutecznie wiele autorytetów, nie dając w zamian niczego – czy to właśnie przyczyną jest tragedii, jaka rozegrała się na Zaspie? Nie wiem. Ale głęboko przekonany jestem o tym, że gdzieś tutaj właśnie; w tak wyznaczonym kręgu tkwią pytania, na które odpowiedzieć musi sobie wielu spośród nas. Gdzieś tutaj znajdują się pytania, których obecność w codziennym naszym życiu szansą jest uniknięcia kolejnych, równie makabrycznych zdarzeń. Jest także szansą życia w uzasadnionym przekonaniu o własnym braku winy za tragedie, które rozgrywają się wokół nas.

Dziennik Bałtycki, 259 (12194) 2 listopada 1984

 

Tadeusz Wojewódzki

 

PODSTAWA

PODSTAWA

Być może imponująca liczba ukazujących się od kilku już lat zarządzeń, ustaw i tego wszystkiego, co laikowi kojarzyć się zwykło z przepisami, a być może, że towarzyszący tej intensywnej działalności duch – sprawia, iż coraz bliższy wydaje mi się moment, w którym ukaże się stosowne zarządzenie nakazujące wszystkim, bez względu na wiek i płeć oraz pochodzenie społeczne, kulturalne zachowanie się zarówno w miejscach publicznych, jak i poza nimi.

Zapowiedzi tego wydarzenia szukać można zapewne w regulacjach prawnych zachowań urzędników państwowych względem obywatela – petenta. Jeśli doliczyć do tego różne kodeksy, w tym także ucznia oraz próby tworzenia etycznych ich odpowiedników w zawodach najmniej płatnych, a za to najbardziej moralnie przed społeczeństwem odpowiedzialniej, to od .stwierdzenia, iż pierwsza jaskółka wiosny nie czyni ważniejsze wyda się to, że owa pierwsza wiosnę zapowiada.

Zanim jednak powstaną regulacje prawne sprzedawcy państwowego i prywatnego, fryzjera damskiego i męskiego, krawca, określające zasady kulturalnego zachowania się tychże, stwierdzić z niejaką żenadą wypada, że chamstwo rozpasało się u nas nie lada, dzieląc się swoją władzą chyba już tylko z brudem, I choć to dziedziny jakby zupełnie względem siebie różne i niezależne, to łączy je przecież nasza wobec nich – bezradność.

Z jednej bowiem strony nic tak, jak chamstwo właśnie nie denerwuje, mało też rzeczy krew psuje równie skutecznie i tak systematycznie. Ponadto zabija dobry nastrój, pozbawia pogody ducha i czyni z człowieka coś na wzór kapcia znoszonego daleko poza granice przyzwoitości, .skopanego i zmiętoszonego. Nic też równie skutecznie, jak wszechobecne chamstwo nie pozbawia człowieka poczucia własnej wartości, nie odbiera poczucia bezpieczeństwa i pewności czegokolwiek, a już szczególnie swoich praw. Z drugiej jednak strony ze wszystkich grzechów głównych, z którymi zetknąć się można, a więc wśród łapówkarstwa, oszustwa, kradzieży i różnych kombinacji – chamstwo – jako obiekt naszych pretensji, jako przedmiot oskarżeń i powątpiewań w przydatność i kompetencje różnych ludzi traktowane jest jako niewinna nieomal igraszka. Wobec chamstwa pozostaje więc praktycznie bezradność.

Znawcy tematu twierdzą, że nie ma na świecie niczego gorszego, niż rozwścieczony, zacietrzewiony cham, posiadający przy tym odrobinę władzy. Choćby i za groszy parę. Akurat tyle, by nie sprzedać, nie załatwić, nie poinformować, nie dać – by postawić na swoim. Zalecają więc, aby z chamem obchodzić się tak, jak z niebezpiecznym zwierzakiem – ostrożnie, delikatnie i tylko dobrocią. W przyjęciu takiej taktyki tkwi zapewne głęboka prawda o życiu oraz doświadczenia tych, którzy stracili nerwy, a nie poskromili tego, z czym. Walczyli. Zapewne gorzka rezygnacja. Ale tu tkwi także wyjaśnienie wielu zachowań zupełnie niezrozumiałych: że wdzięczymy się i umizgujemy do ludzi strasznych, wręcz odrażających w swym chamstwie, że uniżoność, wyrazy szacunku i wdzięczności trafiają się tam, gdzie wystarczyłaby w zupełności normalna uprzejmość.

Już nie z faktu dobrego wychowania lecz najzwyklejszego współczucia nie należy pytać nas o to jak się w roli wykonawców takiej taktyki czujemy, ile się przy tym rodzi w nas goryczy, ile niewysłowionego poczucia krzywdy, niesprawiedliwości, pretensji i wyrzutów.

Fakt, iż chamstwo takie ma u nas wzięcie wyjaśnić można na wiele różnych sposobów. Dwa z nich tę mają przewagę nad pozostałymi, że dokładniej określają, nie tylko źródła, ale nadto realność naszych szans pozbycia się tej narodowej plagi.

Pierwsze zwraca uwagę na to, że chamstwo – jak wszystko w świecie – rozwijać się tam tylko może, gdzie ma ku temu stworzone odpowiednie warunki. Wyobraźmy sobie – dla przykładu – chama za kierownicą podmiejskiego autobusu. Robi taki z pasażerami co chce, rządzi i dzieli. Co praktycznie grozi mu za chamskie zachowanie się w stosunku do pasażerów, za pomiatanie nimi? Co grozi mu ze strony kierownictwa, które najbardziej obrywa i cierpi z jednego przede wszystkim powodu: braku kierowców? Gdyby nawet napisano mu w aktach, że jest chamem, to co, nie dostanie pracy?. Cham czuje się więc bezkarny i ma warunki do tego, aby czuć się bezkarnym właśnie.

Druga sprawa – to kultura osobista człowieka. Chamstwa można się wprawdzie nauczyć. Uczą go dorosłych już inni dorośli ludzie. Funkcjonuje ono jako styl bycia; także, jako swoista maniera. Do chamstwa przekonują pozorne jego zwycięstwa nad kulturą osobistą i takież chama przekonanie, że on zawsze jest górą. Ale prawda też jest i taka że kultura osobista wyniesiona z rodzinnego domu, to podstawa na całe życie. Od tego na ile jest ona silna, jednoznaczna w określaniu tego, co można a czego nie, zależą realne podstawy egzystencji chamstwa.

O to, jakie są u nas jego w najbliższych czasach perspektywy – trzeba pytać w każdym domu oddzielnie.

Dziennik Bałtycki, 266 (12790) 14 listopad 1986

Tadeusz Wojewódzki