Archiwum miesiąca: listopad 2005

„ZIELONE”

„ZIELONE"

 

W przeciwieństwie do wszystkiego i do wszystkich, którym żyje się nie najlepiej lub po prostu źle, o absurdach powiedzieć można, że czują się u nas niczym przysłowiowe ryby w wodzie. Dzięki dobremu samopoczuciu ich twórców oraz serdecznemu, bezinteresownemu i trwałemu do nich przywiązaniu, płodzą się owe absurdy i rodzą ponad wszelką w tym względzie potrzebę a także ludzką na nim wytrzymałość. Pesymiści twierdzą więc, że absurd będzie już wkrótce obowiązującą nas normą. Optymiści utrzymują, że to tylko taki kulturowy dziwoląg, nasz rodzimy folklor i nic nadto. Cała zaś reszta nic nie twierdzi, tylko milczkiem owe absurdy płodzi.

W absurdzie najbardziej zatrważające jest obecnie to, że przestaje on być w naszych oczach absurdem. Ba, coraz częściej witamy toto z otwartymi ramionami oraz tryskającymi promienistym uśmiechem licami. O tym, że jest właśnie tak przekonałem się już po raz wtóry oglądając ze zdumieniem nie mającym równego sobie, tłumy całe w okolicach „Olivii” ciągnące w różnych kierunkach, ale przeważnie na stację pobliskiej kolejki elektrycznej. Ci radośni ludzie na uginających się, pod ciężarem jabłek, poszatkowanej kapusty i czegoś tam jeszcze – nogach, z ramionami opuszczonymi od ciężarów wyrywających ręce ze stawów, podążali z plonami „zielonej” imprezy.

Wkrótce też przekonałem się, że ci uszczęśliwieni powracali z potężnej hali, gdzie sprzedawano owoce, poszatkowaną kapustę, miód z kanki (krojony), przecier pomidorowy i coś tam jeszcze. Najwięcej było jednak łudzi sterczących w kolejkach o imponujących wręcz rozmiarach, stosownie do wielkości hali oraz rozmachu całej imprezy.

Poczułem się tutaj. jak w królestwie absurdu.

Jest przecież dzień wolny od pracy, od codzienności wyznaczonej nie kończącym się sterczeniem w kolejkach, a to mięsnych, a to nabiałowych, a to warzywno-owocowych, żeby już nie wspomnieć o sezonowych, obuwniczo-odzieżowych. Cóż więc – u licha – robią wszyscy ci ludzie spędzający dzień wolny od pracy nie na rekreacji fizycznej i psychicznej lecz znów w kolejkach i to tak gigantycznych? Ano, zażywają „zielonej” wolnej soboty.

Ideą tej imprezy miało być zapewne ułatwienie zakupów zmordowanym codzienną bieganiną ludziom. I tak dla tych, którzy lubują się w kiszeniu własnej, a więc smacznej kapusty, wielkim ułatwieniem jest z pewnością stworzenie szansy zakupu już poszatkowanych główek. Jeżeli jednak szansy owej nie sprowadzać do absurdu,  to trzeba by to wszystko zorganizować, aby czas samego choćby tylko zakupu nie przekraczał czasu potrzebnego na szatkowanie tejże kapusty w domu.

Tutaj sterczy się jednak w kolejce oglądając szatkujących i upychających kapustę w duże, plastykowe worki, a więc ogląda się to, co powinno być zrobione dużo wcześniej, przed pojawieniem się kupujących.

Powie ktoś, że się czepiam, bo przecież ludzie stoją, a skoro stoją, to znaczy, że się im opłaca. O co więc w sumie chodzi? Oczywiście – szatkowanie kilkudziesięciu kilogramów kuchennym nożem jest benedyktyńskim zajęciem mogącym sen spędzić z powiek i to najbardziej cierpliwym nawet z nas. Rzecz jednak w tym, że absurdem jest takie kapusty szatkowanie bądź co bądź w sercu nieomal Europy i bądź co bądź u schyłku XX wieku, że absurdem jest i to, że ludziom opłaca się sterczeć w tak dużych kolejkach, że wreszcie absurdem są imprezy tak właśnie przygotowane, iż karkołomne kolejki są ich nieodłącznym elementem. Absurdem jest także powoływanie się na obecność tych kolejek jako dowód, świadectwo udanej imprezy. Jeśli się tego nie pojmuje, to radzę następujący eksperyment: ograniczmy sprzedał chleba w miejscach ich dotychczasowej sprzedaży i organizujmy takie „chlebowe” imprezy, na wzór „zielonych”, a przekonamy się rychło, jak wielkie będą one miały powodzenie. Tak więc kolejki owe mogą i faktycznie zaświadczają o jakżesz wielkich potrzebach społecznych nie zaspokajanych przez nasz handel.

Absurdem wydawać się może powstała wskutek wyrażonej powyżej opinii sytuacja: ktoś tam mógł (w mniemaniu swoim własnym oraz innych) nic nie robić, ale zrobił, napracował się i to w końcu nie dla siebie lecz dla innych szatkował ową kapustę, wydłubywał ten miód. Gdyby nie robił nic, to nie nasłuchałby się tylu przykrych słów, nie poznał struktury nonsensu, a tak – ma to, jak w banku. Czyż wobec tego warto być u nas aktywnym, warto starać się dla ludzi, poświęcać swój czas i zdrowie? – zapytają „zawiedzeni”. Sytuacja faktycznie wydaje się graniczyć z nonsensem, ale też tylko wydaje się! Boć w rzeczy samej nonsens nie w sytuacji tej tkwi lecz w naszym przekonaniu, że robienie czegokolwiek, choćby i najgłupszego, lepsze jest od niezrobienia niczego. Podczas gdy cały cywilizowany świat nauczył się już cenić i przyznawać rację bytu jedynie temu, co robione jest z sensem, fachowo, i mądrze, my tkwimy wciąż w dzikim zachwycie nad tym, że w ogóle ktoś, coś tam robi lub robić próbuje. Stąd też krytykuje się u nas zazwyczaj za bierność, za brak aktywności, za pasywność traktując z przymrużeniem oka tych, którzy coś tam robią, starają się, choć „nie zawsze im to jeszcze najlepiej wychodzi”.

Można i tak, ale jeśli już, to zapomnieć do końca trzeba o znanej gdzie indziej prawdzie, iż największe nonsensy biorą się znacznie częściej z ludzkiej aktywności niż z jej braku.

Dziennik Bałtycki, 271 (12206) 16 listopada 1984

 

 

Tadeusz Wojewódzki

OCENIANIE

OCENIANIE

 

To się tylko tak mówi, że nie zależy nam na tym, jak na tym, jak nas oceniają. Zależy. I to jak bardzo. O dzieciach zwykliśmy mawiać, szczególnie z klas pierwszych, że bardzo się ocenami przejmują. Dorośli często oceny takie odchorowują. Ocenienie ludzi, ich pracy zawodowej ma więc, jak większość tego, co nasze, swój wymiar poważny, nieomal tragiczny, ale czasem także wyraźny aspekt satyryczny.

Akurat ten pan siedzi i gryzie się. Jego całoroczną pracą oceniono na czwórkę. Nie, nie jest uczniem, ale uczy. Ocenia się więc go tak samo jak ucznia – na stopnie. Uczeń z czwórki często jest rad, ale nauczyciel? Uczniowie tego pana średnią za ów oceniony rok mają niewiele poniżej piątki. Tacy to mają się z czego cieszyć.

Ale pan nie miał do nich zbyt wielu krytycznych uwag. Sam natomiast nabroił nie lada: za rzadko korzystał z pomocy audiowizualnych, a poza tym w dzienniku nie postawił kilku myślników w stosownych rubrykach, nie wspominając już o uchybieniach tak ewidentnych, jak brak podpisu pod jednym z kilku tuzinów wyliczeń uczniogodzin, klasodniówek, człekoobecności. Zamazał przez to klarowność obrazu procesu dydaktycznego.

Siedzi więc pan i się gryzie. A ma faktycznie czym się gryźć. Nie wie już teraz, jako nauczyciel czwórkowy czy jego piątka postawiona uczniowi tyle samo warta jest co piątkowej koleżanki, czy też wartości takiej nie posiada. Może – jako czwórkowy – winien stawiać teraz szóstki, może piątki z wykrzyknikami? Nie wie. Ale pociesza się myślą, że jeszcze większe problemy ma koleżanka trójkowa.

Przyglądając się tym ocenianym na stopnie odnieść można wrażenie, iż są ofiarami zemsty uczniowskiej, która przez długie lata szkolne wzbierała i wzbierała, aż tak wyrosła i dojrzała, że decydować już mogła nie tylko o własnym, ale także nauczycielskim losie. Od momentu zniesienia kar cielesnych stopień jest w zasadzie jedynym strachem w szkole. Straszyli nim nauczyciele – uczniów. Uczniowie wyrośli i zdecydowali, że oceną straszyć się teraz będzie w szkole wszystkich – nauczycieli także.

Jeśli nawet ocenianie na stopnie nauczycieli nie jest zemstą dorosłych uczniów skazujących swoich byłych „ciemiężycieli” na wieczną (do emerytury) udrękę życia w dorosłym świecie, z widmem wiszącej wciąż nad głową dwójki, to pomyśl oceniania nauczyciela na stopnie jest psotą porównywalną chyba tylko z inną jeszcze – wymogiem posiadania przez tychże aktualnych badań lekarskich. Może by tak choć zwolnić z niego nauczycieli klas I – IV, a obowiązkiem tym objąć – dla wyrównania liczby badanych – nauczycieli akademickich, szczególnie tych, którzy nie ukończyli jeszcze osiemdziesiątki?

Sens psoty uczniowskiej zawartej w tym, że nauczyciel dostaje oceny widoczny jest dopiero wówczas, gdy na ocenianie owo spojrzy się nie z perspektywy szkolnego tylko podwórka. Pomyślmy bowiem jak to jest.

Nauczyciel ocenia ucznia tak samo, jak np. lekarz ocenia stan zdrowia pacjenta. Nauczyciel stawia stopnie: pięć. cztery itd. Lekarz natomiast ocenia, czy pacjent jest zdrowy czy chory. W najgorszym z możliwych przypadków stwierdza zgon. Skoro nauczyciela oceniamy używając takich samych zasad – stopni, jakich on używa dla oceny ucznia, to co stoi na przeszkodzie, żeby lekarzy oceniać w takiej samej skali ocen, jaką stosują oni do pacjentów? Ten najlepszy – byłby „zdrowy”, a najgorszy, który nie potrafi leczyć, spóźnia się do pracy itd. byłby oceniany jako „denat”. Mógłby ktoś protestować, że chodzenie po poradę do lekarza sklasyfikowanego jako „denat” może źle wpłynąć na psychikę pacjenta, ale skoro zdecydowaliśmy się już na pobieranie nauk u nauczyciela ocenionego na trójczynę lub jeszcze gorzej, to co za ceregiele z tym „denatem”. Nie przesadzajmy.

Jak już zaczniemy tak oceniać innych na zasadach wypracowanych przez biurokratów, to czas zapewne nastanie i taki, że na zasadach tych oceniać będziemy nie tylko nauczycieli i lekarzy. Sprzedawcy oceniają dla odmiany nie uczniów, nie pacjentów, ale towar. Ten najlepszy jest spod lady. Ten dobry – po luksusowych cenach – na sklepowych pólkach. Jest także ten zły – bubel. Przyjmując znaną już zasadę, że oceniany będziesz według tej samej zasady jaką przyjmujesz przy ocenie tego z kim lub czym pracujesz, mielibyśmy sprzedawców „spod lady” i „luksusowych”, ale nadto „buble” stałyby za ladą, a nie tylko na pólkach. – I jeśli już nie nauczyciel „dwójkowicz”, nie lekarz „denat” w przychodni rejonowej to może ten „bubel” za ladą przekona wreszcie kompetentnych, że ocenianie to rzecz poważna, a czas na szkolne figle i psoty przeminął bezpowrotnie wraz ze zdjęciem fartuszka czy szkolnej bluzy z tarczą.

Dziennik Bałtycki, 272 (12796) 21 listopad 1986

 

 

Tadeusz Wojewódzki

ALE…

ALE…

 

O teraźniejszości zwykliśmy mawiać, że jest kryzysowa, „nawiasowa”, inflacyjna itd. Znacznie rzadziej zwracamy uwagę na to, że teraźniejszość nasza jest ponadto amoralna, że sprzyja „spłaszczaniu”, trywializowaniu czy wręcz eliminowaniu z naszego życia wartości, które nie potrafią sprostać wymogom dosłownie rozumianej praktyczności, których obecność przeszkadza nam w osiągnięciu kolejnych celów, zaspokajaniu tych mniej i tych bardziej pilnych potrzeb. O tym, iż jest właśnie tak nie zaświadczają kroniki milicyjne. Fakty tam odnotowane mieszczą się zazwyczaj w ramach patologii społecznej. Znacznie ważniejsze jest jednak to, co dokonuje się w normalnym społeczeństwie, które na co dzień, charakterem własnych działań wyznacza realne ramy tego, co można, co należy, a czego nie należy czynić.

Gdyby ludzie reagowali u nas na braki w sklepach tych artykułów, które są im pilnie potrzebne, wyrywałem włosy z głowy, to w stosunkowo krótkim czasie ulice wypełniłyby się po brzegi tłumami łysych. Ale ludzie miast wyrywać owe włosy, nauczyli się jakoś tam sobie radzić. Więc radzą sobie, kiedy w sklepach nie ma odpowiedniej farby, kiedy nie ma gwoździ czy kleju. Radzą sobie, kiedy nie ma tysięcy innych także drobiazgów. Amoralność tego typu sytuacji polega na tym, że choćbyś człowieku pękł, choćbyś płacić chciał dziesięć razy drożej, choćbyś sprzedawcę po rękach całował, to i tak nie dostaniesz, bo tego w sklepach nie ma. Jest natomiast w fabryce, w stoczni, albo innych czasami. dużo mniejszych zakładach. No więc ludzie radzą sobie ponaglani przez życie, a bywa, że i przepisy prawne wymagające posiadania wielu rzeczy w określonym stanie, wyglądzie itp. Sytuacja tego typu nie nazywa się po imieniu sugerując, że chodzi tutaj o „zdobywanie”, „załatwianie”, „kombinowanie” itd. Sytuacja takich zdarza się wiele i wielu ludziom.

Dla garści gwoździ, dla słoja farby lub odrobiny kleju dokonujemy czegoś, czego skali w owym momencie nie odczuwamy, nie rozumiemy bądź nie zauważamy. Boć w gruncie rzeczy chodzi tutaj o amoralność usankcjonowaną, uznaną za obecną w naszym życiu, normalną i konieczną. Jak groźne jest to zjawisko dla naszej przyszłości, dla obecnego i przyszłego obyczajowo-kulturowego kształtu nas, jako narodu, jako grupy kultowej o określonej tradycji i wobec nich powinności, trudno jest wyrazić słowami pozbawionymi patosu. Ale patos stracił u nas wzięcie.

Stwierdzenie faktu amoralności sytuacji takich, jak ów brak wielu bardzo drobiazgów, niczego jeszcze samo przez się nie rozwiązuje. Zdrowy rozsądek nie pozwala ani ganić ani też pochwalać wyzwolonej owym brakiem zaradności. Nie goniąc, ale też nie przyzwalając przyznajemy temu zjawisku atrybut konieczności, niezbędnej jego w naszym życiu obecności. Wolimy, więc raczej milczeć udając, że problemu po prostu nie ma, albo mówić, że jest pomniejszając jego rozmiary oraz pomijając faktyczne zagrożenia. Trudno też oczekiwać, aby ktoś podjął nagie próbę dania szansy moralnego egzystowania tym, którzy tak właśnie egzystować zamierzają tworząc na przykład warunki legalnego zakupu tego, co jest i będzie nadal wynoszone przez bramę, niezależnie od sprawności i mnogości tych „na bramie”.

Skłonnym do posądzania mnie o nadmierny pesymizm zwracam uprzejmie uwagę na dwie choćby tylko tendencje współbrzmiące z powyższą. Pierwszą z nich zaobserwować można śledząc głosy w tej dyskusji na temat zasad rekrutacji na uczelnie. Widać z nich, jak na dłoni, że nie za bardzo wiemy co najcenniejsze jest, najważniejsze dla nas, jako narodu, kraju oraz indywidualnie – dla ludzi. Nie wiemy ponadto dlaczego coś tom bardziej cenne jest, bardziej pożądane od czegoś innego. W tym określonym kontekście jakżesz znamienna jest wypowiedź jednego z wysokich urzędników państwowych stwierdzająca, że za normalną uznać trzeba będzie sytuację, iż sprzątaczka zarabiać będzie w szpitalu więcej, aniżeli kierujący i nią, i tym szpitalem oraz odpowiedzialny za zdrowie pacjentów – ordynator. Krótko mówiąc: okazało się, że nie fachowość, nie wiedza i przygotowanie są wartościami, których oczywistości nikt nie ośmieli się kwestionować lecz brak kogoś, a więc w chwili obecnej sprzątaczek, a jak się to „odkręci” i kobiety ruszą do mioteł po tę forsę, to potem lekarzy, którzy póki co odpłyną nam w siną, lecz bardziej opłacalną, dal. Tak więc nie za bardzo wiadomo co jest wartością a co nią nie fest. Natomiast druga tendencja polega na tym, że często się nam odmieniają kryteria wartościowania.

Pozostaje więc perspektywa ziemskiej realności i brania życia takim, jakie ono jest. A jest ono takie właśnie, że wczoraj pytani o to, czy można kraść odpowiadaliśmy, że nie można, zaś dzisiaj powiadamy, te nie można ale…

Kto wie gdzie nas to „ale” jeszcze zaprowadzi?

Dziennik Bałtycki, 277 (12212) 23 listopada 1984

 

 

Tadeusz Wojewódzki

MORALNOŚĆ

MORALNOŚĆ

 

Koniec roku ciężki jest pod każdym względna. Dla jednych, gdyż gonią plany, albo je przekraczają. Dla innych ze wzglądu na bilanse, sprawozdania i cały ten administracyjny młyn wyciskający siódme poty na ludziach w zarękawkach. Jakby tego jeszcze za mało było oddajemy się ponadto szaleństwu przedświątecznych przygotowań, a potem świątecznemu obżarstwu. Na koniec stajemy wobec retorycznego pytania: „No i w czymże to pójdę w tym roku na sylwestra?” Wiadomo przecież, że w tym samym, co rok temu. Czasy przecież teraz dla finansowych przeciętniaczków takie, że zamiast kreacji trzeba zmieniać co roku towarzystwo.

Ale przełom starego i nowego roku to ponadto czas wszelkich podsumowań. Generalne i centralne zasieją w nas ziarenko optymizmu. Z osobistymi podsumowaniami bywa wszakże bardzo różnie. Najgorsze w nich jest to przede wszystkim, że nachodzą nas te podsumowujące refleksie w chwilach i miejscach najmniej spodziewanych. Golisz się więc w te przełomowe roku dni, głowę nabitą masz zasłyszanymi próbami szerszego spojrzenia, więc podświadomie i ty szerzej patrzeć zaczynasz już nie tylko na ową goloną brodę i policzki, nie tylko na szyję lecz na twarz całą i – co gorsza – głowę. I patrząc tak, w szerszej właśnie perspektywie dostrzegasz na skroniach siwych włosów pasemka całe. Jeszcze rok temu trafiał się jakiś pojedynczy, nieśmiały gość siwiejący, którego wyrwać można było bez obawy o stan owłosienia. Teras gdybyś zapragnął ów proceder uprawiać dalej miast do siwych, do łysych należeć musiałbyś wkrótce. Takim, jak ty teraz wmawiają wprawdzie, że pan szpakowaty bardziej, atrakcyjny jest dla płci pięknej. Ale ty wiesz swoje, a co gorsza pamiętasz o tym, że każdy siwy włos, to ponoć stracona okazja. Cóż więc może być znów aż tak bardzo atrakcyjnego dla pici pięknej u pana noszącego na sobie piętno, wręcz dowód namacalny trwania w cnocie z roku na rok większej i większej, bo większą ilością siwych włosów znaczonej? Doprawdy. Żadna to pociecha, I ta także że sąsiad łysieje od tylu, a szwagier od czoła łysieć zaczyna.

Jak już cię taka myśl podsumowująca raz ogarnie, to trudno uwolnić się od niej potem. Tym bardziej że kończący się rok stwarza okazje do takich myśli bardzo wiele. Mało więc tego przy goleniu myślenia. Prędzej czy później pogonią cię z dywanami na poświąteczne ich trzepanie. Rozciągniesz więc te syntetyczne persy dla ubogich na centralnym przed blokiem trzepaku i zanim się spostrzeżesz myśli natrętne trzepotać ci się będą pod czaszką. Oto zobaczysz dziury całkiem nowe, wypalone przez kopcących na prywatkach biesiadników. Ale co tam one. Bardziej przytłaczający jest widok syntetycznego włosa, który nie siwieje wprawdzie, ale przygnieciony jest już tak skutecznie, że postawić go można chyba tylko metodą panka – na cukier puder. Kolorki też smętne, wyblakłe jakieś takie, w jednej szaroburej tonacji. A przecież jeszcze rok temu kolorek był niczego sobie i włos sterczał bez cukru pudru, nawet bez specjalnego czesania. Zwiniesz więc te syntetyczne luksusy i zechcesz ich już na podłogę nie kłaść. Może chętniej na ścianę, niby że to takie bardziej współczesne nam arrasy.

Smętnym nurtem własnych myśli ogarnięty dopiero w sylwestrowy wieczór dostrzeżesz, ze garniturek wyjściowy jakby cieńszy jest niźli roku temu, bardziej z rzadka tkany, szczególnie na łokciach i kolanach, żeby już nie wspomnieć o miejscach, wyraźnie poniżej pleców usadowionych.

Człowiek to jednak ma do siebie, że nie potrafi w tak smętnej atmosferze trwać zbyt długo. Optymistycznej nutki szukać więc będziesz. I tak podsumowując rok miniony przypomnisz sobie o worku na balkonie sterczącym, pustymi butelkami wypchanym. Worek ów to dowód nie tylko chwil mile spędzonych, szczodrze zakrapianych, radosnych i beztroskich. To nadto lokata kapitału pewna, choć fizycznie krucha. To ponadto nadzieja, że jak szkło znów podskoczy, zysk czysty będzie.

A tak w ogóle, to byłoby przecież nieźle, gdyby ci się udało rok mijający do chudych lat zaliczyć we własnym życiorysie. Wszak po chudych tłuste zwykły nastawać. Nie obawiajmy się więc tych bardziej smętnych osobistych podsumowań. I tłustych latek życzmy sobie wzajemnie.

 

Dziennik Bałtycki, 279 (12521) 27 grudnia 1985

 

 

Tadeusz Wojewódzki

PRETENSJE

PRETENSJE

 

Ostatnio pracownik jednej z trójmiejskich stoczni wypowiadał się publicznie na temat współpracującej ze stocznią spółdzielni. Pracujący w nich ludzie pomimo niższych kwalifikacji zawodowych oraz wykonywania identycznych prac, otrzymują wyższe wynagrodzenia. Wypowiadający się miał pretensje. Brały się one z przekonania, że im wyższe kwalifikacje, tym wyższe musi być wynagrodzenie.

Adresatem tych pretensji – takie obnieść można było wrażenie – są spółdzielnie.

Zastanawiałem się nad tym, co w takiej sytuacji można zrobić. Można nakrzyczeć na szefów spółdzielni; ba, opisać ich nawet jako żywe okazy braku obywatelskiego myślenia o naszej gospodarce. Sposób to wcale nienowy, a główna jego zaleta na tym polega, że krzyczący „w imieniu i w poczuciu” uzyskuje dzięki temu wrażenie swojej aktywność i świadomości zaangażowania w sprawę. Praktyczne skutki są natomiast od lat takie same, jak przy próbach karcenia dziecka chodzącego w dziurawych butach za to, za wciąż się przeziębia. No, ale skoro nie stać nas na nowe buty, a na bierność też nie możemy sobie pozwolić.

Poza tym można wyprowadzić te spółdzielnie ze stoczni wychodząc z założenia, że czego oczy nie widzą… W końcu cóż są one winne, że płacą tyle, ile płacić mogą? Każdy z nas ma przecież szefa, który powtarza nam przynajmniej raz w roku, że płaciłby najchętniej dwa, albo i trzy razy więcej, gdyby tylko mógł. Ale nie może. Pozostaje tylko zazdrościć tym, którzy mogą.

Można by poza tym stwierdzić, podążając tropem przekonania leżącego u podstaw wspomnianych pretensji, że lepsze, wyższe kwalifikacje powinny przynosić wyższe zarobki. Należałoby wówczas tak przeprogramować zasady funkcjonowania spółdzielni, żeby niższe kwalifikacje dawały niższe zarobki. Ale byłaby to dłubanina w nodze słonia, któremu odpada trąba. Wejście przecież w temat kwalifikacji i zarobków to bardzo skomplikowana sprawa. Tak bardzo, jak wnioski, które mogą nasuwać się z porównania kwalifikacji, pracy i zarobków chirurga pracującego po kilko godzin, także ciężko fizycznie, przy stole operacyjnym – z wyższymi zarobkami stoczniowca. Ponadto niskie zarobki chirurga i wysokie zarobki w różnych spółdzielniach, to dwa oblicza tego samego problemu. A jeśli już problem rozwiązywać, to czemu nie globalnie?

Wspomniane tutaj powody nie są z pewnością jedynymi dla których sedno przytoczonych pretensji czyni je nadal aktualnymi. A o pretensjach można z pewnością powiedzieć, że ludzie mają ich do siebie coraz więcej i więcej.

Nie ma prawie dnia, aby prasa regionalna nie opisała jakiejś panienki z okienka zamykającej lub otwierającej je według własnego widzimisię; urzędniczki czyniącej łaskę petentowi; szefa pomiatającego pracownikami gorzej niźli pan feudalny swymi poddanymi itp., itp. Ludzie moją pretensje do szefów, szefowie do lodzi, kupujący do sprzedających i sprzedający do kupujących, załatwiani do załatwiających i załatwiający do załatwianych. Przesadzając nieco można by powiedzieć, że mało kto nie ma pretensji do mato kogo. Stąd też pretensje zgłaszane i odparowywane są stałym elementem naszego codziennego życia.

Konia z rządem temu, kto się w tym wszystkim zdoła połapać. Z jednej bowiem strony wszyscy wiemy, jak być powinno. Najlepszym tego świadectwem są właśnie zgłaszane przez nas pretensje. Jeśli po nich sądzić o nas, to jesteśmy gorącymi zwolennikami solidnej pracy. Każdego bez wyjątku, wszędzie. Za amoralne uważamy pobieranie pieniędzy za nic. Ponadto człowiek, bez wzglądu na wiek, wykształcenia czy pochodzenie – jest dla nas najważniejszy. Nie można nim pomiatać, oszukiwać go itd.

Kiedy jednak przyjdzie już co do czego, kiedy nie słuchasz ludzkich pretensji lecz żyjesz, a więc załatwiasz, kupujesz i pracujesz, to odnosisz wrażenie, że nikt niczego nie musi, że to, co robi aktem jest łaski i dobrej woli z jego strony. Kiedy już zdarzy się coś zupełnie normalnego, a więc znajdzie się czysty, niczym nasze prywatne mieszkanie, wagon kolejowy; trafi się jakaś przyjemna dłoń lub gospodarna na państwowym ręka, to prywatnie i publicznie zachwycamy się pokazując to coś jako swoista kuriozum.

Jeśli jeszcze dołożyć do tego obrazka zrozumienie dla tego wszystkiego, co w sumie nie jest tak, jak być powinno, gdyż zarobki za niskie, satysfakcja mierna, perspektyw brak itd… to powstanie łamigłówka co się zowie.

Presja codziennych pretensji w jakie jesteśmy uwikłani, jako skarżący się lub tłumaczący, narzuca nam swoistą optykę, w której najważniejsze wydają się szczegóły widziane oddzielnie, z osobna. Z takiej perspektywy mniej widoczna staje się potrzeba odnajdywania w różnych dziedzinach życia tych samych zasad, wartości, tego samego, oczywistego dla nas porządku. W jego ustaleniu i konsekwentnym przestrzeganiu przeszkadzało nam bardzo wiele, ale zazwyczaj było to przeświadczenie o nad zwyczajności aktualnej sytuacji i w związku z tym potrzebie takich też środków oraz metod działania. Nic też skuteczniej nie zmniejsza szans na konsekwentne działanie, a w perspektywie taki stan, żeby wzajemnych pretensji było coraz mniej.

Ale do kogóż możemy mieć o to pretensje, jak nie sami do siebie?

Dziennik Bałtycki, 260 (12784) 7 listopad 1986

 

 

Tadeusz Wojewódzki

 

PRZEŚLADOWANI

PRZEŚLADOWANI

 

Jedni uskarżają się na to, że prześladuje ich pech, inni, że koszmarne sny, cała zaś reszta na bardziej realne, choć nie mniej koszmarne rzeczy. I tylko tych, którzy uskarżali się na arogancję jakby skutecznie gdzieś od nas wywiało. Owszem, tu i ówdzie słychać jeszcze, jak ktoś kogoś od chamów wyzwie, ale coraz częściej i coraz powszechniej ludzie zamiast skarżyć się wybierają milczenie.

Rzecz chyba w tym, że arogancja przestała być wadą. Stalą się normą. Normą jest więc, że wszyscy na wszystkich i wszędzie wrzeszczą lub pokrzykują. Zjawisko „wsiadania na kogoś z gębą” jest w swej masowości, a i chyba także emocjonalnej neutralności, najbardziej bodaj zbliżone do dosiadania konia w czasach największej tego zwierzęcia popularności. Kiedy więc zdarzy się, już u nas, że ludzie mówią do siebie szeptem, a nie są przy tym na gardło chorzy, to wiadomo, że się na kogoś tam, ani chybił, namawiają. Krzyki lub wrzaski owe nie są bynajmniej jedyną, ani tym bardziej bezkonkurencyjną w swej masowości formą przejawiania się współczesnej u nas arogancji. Różnica między nimi taka jest jednak, że wrzaski biorą się z naszej wobec otaczającej nas rzeczywistości niemocy, z poczucia bezsilności i bezsensu innej, poza wrzaskiem właśnie aktywności. I czy to krzyczy ekspedientka na klienta czy też odwrotnie, to łączy ich fakt, że oboje są w równym stopniu względem siebie niezależni oraz względem owej sytuacji bezradni. Boć rację ma i klient dopominający się o najlepszy z leżących na ludzie ochłapów i rację ma ekspedientka, która ochłapów tych otrzymuje zbyt mało, by obdzielić nimi wszystkich znajomych, nie mówiąc już o zwyczajnych chętnych. W poczuciu spełnianej sprawiedliwości dokłada więc do ładniejszego po kawałeczku niejadalnego, aby i tym ostatnim też się co nieco „ostało”, aby mieli co do gara włożyć. Ale też nikt z nich: i ci w kolejce i ci za ladą – nie są przecież zadowoleni. Bo też niby z czego?

Natomiast inne formy arogancji, równie powszechne biorą się nie z poczucia niemocy czy bezsensu działania lecz przeciwnie poczucia wyższości, bezkarności, przewagi swojej nad innymi wobec których arogancja jest jedynym – z możliwych do okazania im sposobów bycia. Jest nim lekceważenie, paragrafowa obojętność, pogarda, upodlająca bezduszność, która musi paraliżować ofiarę, zabijać w niej resztki nadziei, ślady godności, a nawet tłumić naturalne w tej sytuacji dla każdego, normalnego człowieka odruchy takie, jak gniew i chęć odwetu.

Jeśli ludzie powrzeszczą na siebie, jeśli nawet wyzwą się od najgorszych, to najbardziej tragiczne jest w tym zdarzenie to tylko, że skaczą sobie do oczu, że niepotrzebnie szarpią nerwy nieświadomi identyczności łączącej ich sytuacji, że zamiast pomagać sobie i ułatwiać nawzajem życie, utrudniają je, czyniąc jeszcze bardziej nieznośne. Oczywiście, najłatwiej jest tak mówić, łatwo jest widzieć to co złe u innych ludzi lecz najtrudniej mądrze żyć. Krótko mówiąc ten typ arogancji choć nie ma usprawiedliwienia, ma w naszej, szarej, monotonnej, ciężkiej do dźwigania rzeczywistości swoje uzasadnienie. Natomiast arogancja upodlająca, niszcząca w nas resztki nadziei, wiary i otuchy jest czymś, co porównać można do pozbawiania życia człowieka w biały dzień, w białych rękawiczkach, niewielkimi dawkami, ale są to systematycznie, z premedytacją i bez żadnego celu.

Wiele z wartości takich chociażby, jak poczucie bezpieczeństwa, stabilizacji, uznania itd. jest dla nas tak bardzo abstrakcyjne, że zabijamy je śmiało, bez namysłu i zbędnych skrupułów, gdyż nie widać przy tym krwi. Tłumimy i tłamsimy je, gdyż ich właściciele nie wiją się na naszych oczach z bólu, nie zalewają łzami i nie targa nimi nieutulony po tych wartościach żal. Są oni co najwyżej smutni lub posępni, ale i my przecież nie mamy Zbyt wiele powodów do cielęcej radości. A poza tym robimy to przecież tak niewinnie, boć jednym tylko uśmiechem, jednym gestem czy słowem.

Myślę sobie, że to wszystko, co tutaj powiedziałem jest – w rzeczy samej – bardzo abstrakcyjne. Ale jakżesz inaczej mówić o tym, kiedy spotkasz człowieka obolałego od arogancji swego szefa, który lekceważy i poniewiera, który ograniczony jest na tyle, by trwać w swym kierowniczym przekonaniu o trwałości swego statusu po wsze czasy. O czym mówić, gdy pięści się zaciskają i chcesz człowiekowi pomóc, choć z drugiej strony wiesz dobrze, że jest to niemożliwe. Wszak na arogancją skutecznego sposobu jeszcze u nas nie wymyślono.

Zresztą. Gdyby w grę wchodził jeden, może kilku takich, to sprawa mogłaby się, wydawać prosta. Kiedy jednak arogancja urasta do zjawiska, do rangi pewnego stylu bycia, to można przecież zwyczajnie po ludzku nic wiedzieć co z tym fantem począć, i może dlatego właśnie ludzie przez arogancją prześladowani tak często milczą. Jeśli jest tak właśnie, to cóż po nas pozostanie? Ano – arogancja właśnie. Tylko tyle…

Dziennik Bałtycki, 283 (12218) 30 listopada 1984

 

 

Tadeusz Wojewódzki

KUPĄ?

KUPĄ?

 

To prawda, że nie wszyscy wszystko rozumieć muszą, pojmować w lot i wiedzieć tak od razu o co w tym, czy w owym chodzi. Nie jest to nawet fizycznie możliwe. Wiadomo ponadto – inteligencja często bywa też nie ta, a na domiar złego, rzeczywistość komplikuje się i komplikuje coraz bardziej. Nie zmienia to w niczym ludzkiej w końcu chęci rozumienia tego, co się wokół dzieje, a już w szczególności, jeśli dzieje się to na naszym, własnym podwórku.

U nas to właśnie wołano ostatnio, żeby „kupą mości panowie” ruszyć na te szalety publiczne, których stan określono jako opłakany.

Kto stara się to i owo zrozumieć, ma teraz orzech do zgryzienia co się zowie. Przede wszystkim nie wie dlaczego mają to być szalety publiczne akurat, jakby tylko one były u nas w stanie opłakanym. Z szaletów – jeśli ktoś w piciu i jedzeniu wstrzemięźliwy, przewidujący, korzysta od wielkiego dzwonu. Ale te wielkie zalety charakteru psu zdadzą się na budę w sytuacji kiedy korzystać trzeba z wind i klatek schodowych naszych tzw. wieżowców, także i tych najdłuższych w Polsce, na Przymorzu. W szalecie publicznym wiadomo co się robi i czym sprawa, cała pachnie. Konia jednak z rzędem temu, kto wie dlaczego nasze klatki schodowe sprawiają wrażenie takie, jakby nimi przepędzano znaczną część mieszkańców oliwskiego zoo i to po kilka razy dziennie. A wagony kolejowe, a tramwaje, autobusy, dworce, przystanki…

Skoro jednak uparliśmy się na te szalety – niech i tak będzie. Ktoś, kto bardzo mało rozumie z tego, co się u nas dzieje powiedziałby zapewne, że w szaletach owych są panie na stanowiskach do utrzymywania czystości, Osoby obdarzone pewnym zaufaniem, o czym zaświadczać może fakt dopuszczenia ich do wydzielania, bez odpowiednich pokwitowań ze strony pobierających, deficytowego towaru, jakim jest papier toaletowy. Skoro jednak zdarzało się i tak, że bardziej zaufane od nich osoby i gremia, potrzebowały pomocy o bardziej masowym charakterze, można by wezwaniem „kupą, mości panowie” pomóc także i tym paniom. Tak, żeby się na odpowiedni pułap czystości załapały, powiedzmy, jeśli już nie średnio-, to środkowoeuropejski: To także można by jeszcze jakoś sobie wytłumaczyć, jakoś tam, zrozumieć.

Cała trudność pojawia się jednak dopiero teraz. Wyobraźmy sobie bowiem i taką sytuację, te faktycznie panowie ruszyli kupą i wysprzątali te publiczne szalety. No i co? Jeśli chodziłoby o to, żeby ci zagraniczni zmienili o nas opinię, to akcja owa winna być zgrana z planami „Orbisu”. Jeśli ten pospieszyłby się bardzo, ale to bardzo, to może jeszcze zdążyliby pooglądać czyste i dobra opinia poszłaby w świat. Jeśli jednak nie o opinię tylko chodziło, to o co?

Może ktoś myślał sobie, że jak już raz posprzątają, to potem brudzić nie będą? To już nie przesadzony, ale wręcz chorobliwy optymizm. Chyba, że miała to być pierwsza z całego cyklu społecznych inicjatyw. Ci, co wysprzątali, dbaliby potem społecznie o to, żeby było czysto. Powołałoby się wówczas takie społeczne komisje i kontrole, które wizytowałyby szalety publiczne, wyławiając te różne ptaszki i kanarki, co to nam tak brudzą. Byłoby to nawet w duchu powszechnego, wzajemnego kontrolowania się, ale czy nie jest już tego wszystkiego za dużo? Kontrola to rzecz ważna, ale nadto trzeba przecież czasami także popracować.

W dalszych dociekaniach głębszych przyczyn i sensu, żeby jednak „kupą mości panowie” można by ponadto domniemywać, że chodzić mogło i o to, czy potrafimy złączyć się w tym, czego w sumie nie lubimy i zrobić w takiej sytuacji coś dobrego. Przecież i bez tej jednej jeszcze próby od dawna wiadomo, że nie potrafmy. Po cóż więc jedna jeszcze?!

Obwieszczenie prasowe z przebiegu akcji, która nie chwyciła nazwało niedoszłych uczestników „donkiszotami współczesności” i kończyło się stwierdzeniem, że „wolimy mieć jednak czyste ręce”.

A może nie o czyste ręce tutaj chodzi, ale o czysty, zdrowy psychicznie obraz świata, o to, żeby nie stracić tego, co nazywa się zdrowym rozsądkiem? Może znów wzięła nad nami górę chęć przemożna, żeby to, co się osiąga całymi latami, systematyczną, żmudną i konsekwentną pracą – załatwić jedną akcją? Przecież to nie o czyste szalety chodzi, ale o to, żeby umieć z czystych korzystać. O ten także element kultury osobistej, wyniesionej z domu, jak nawyk mycia rąk i nieplucie na podłogę. Jak nawyk kłaniania się starszym i szereg innych jeszcze nawyków. I co? Jednym czyszczeniem szaletów przekonamy sami siebie, że jesteśmy inni, że umiemy swoim pociechom wpoić to, czego nie mamy sami?

Sądzę, że o wiele pożyteczniejsza od tego mycia byłaby krótka chociaż refleksja nad tym kogo i jak wychowujemy, co przekazujemy i jakie będą tego efekty. Pamiętam taką wizytę u rodziców, którzy nie mogli wyjść z równie głębokiego, co prawdziwego zdziwienia, że dziesięcioletni chłopak nie został jeszcze przez swoich rodziców pouczony, iż ma bić innych, gdyż inaczej jego będą lali. Oni nauczyli swego jeszcze w przedszkolu.

Uczą, nie uczą i tak te sprawy rozstrzyga się w domu i tego nie załatwi się kupą – mości panowie!

Dziennik Bałtycki, 284 (12808) 5 grudnia 1986

 

 

Tadeusz Wojewódzki

 

ŁAŃCUCHY

ŁAŃCUCHY

 

Niejeden z czterdziestolatków zagrożony dzisiaj rolą dziadka naczytał się w latach dzieciństwa wierszyków oraz innych wytworów literackich różnych lotów lecz o nieustannie wysokim, mentorsko-dydaktycznym zacięciu. Brano nas w tych wierszydłach raz pod włos i na uczucie, innym razem na rozum, nawet jeśli jeszcze takowegoż nie zbywało.

Kiedy więc spadł pierwszy śnieg, a szlak nie trafił go do najbliższej lekcji języka polskiego, to zaraz pojawiała się czytanka o tym, jak pewien naukowiec pilnie pracował w swoim laboratorium. Coś tam odważał, mieszał i podgrzewał, a potom brał pod światło, do okna i przyglądał się wrzącemu jeszcze płynowi. Dalej mowa była o tym, jak chłopcy wracali właśnie ze szkoły i rzucali się kulkami ze śniegu. Do jednej z nich zaplątał się kamień. Pech chciał, że to ta właśnie kulka, z kamieniem w środku trafiła w okno przy którym stal nasz naukowiec. Stłuczona szyba, zbita kolba z wrzącym płynem, poparzona twarz naukowca – ten obraz musiał głęboko wryć się w pomiąć młodego człowieka.

Nie wiem czy przez to rzucaliśmy ślą śnieżkami mniej, czy byliśmy bardziej ostrożni. Znacznie dla mnie ważniejsze jest, że obrazek ów i wynikające zeń wnioski utkwiły mi w pamięci na tyle, by dzisiaj jeszcze ostrzegać maluchów, by w całkowicie niewinnej z pozoru zabawie dostrzegać niebezpieczeństwo faktycznie w niej tkwiące. Nie ma też czemu się dziwić. Wszak czym skorupka za miodu nasiąknie, tym na starość trąci.

Refleksja nad tym czym też ona jeszcze trąci i skąd się to bierze jest w rzeczy samej szukaniem w teraźniejszości echa dalekiej koniec końców przeszłości, echa, które współbrzmi z teraźniejszością, ale być może, że nakłada się na nią decydując o tym, jak ją widzimy, co w niej dostrzegamy i czego w niej szukamy. Kiedy już sobie tego echa obecność w naszym życiu uświadomić, to człowiek staje przed dylematem, czy to, co widzi faktycznie efektem jest tego echa czy też istnieje to coś samo przez się.

Przypomnieć sobie przecież wypada, że oprócz czytanek o śnieżynkach były jeszcze wierszyki o tym, jak ludzie układają się w długie bardzo łańcuchy, I tak górnik fedrował by piekarz miał czym w piecu napalić i chleb upiec. Szewc zjadł ów chleb i siły miał do klepania butów. Tym samym krawiec miał w czym pójść do pracy, by uszyć ubranie dla kogoś tam jeszcze. Ten znów robił coś dla innych, ci inni jeszcze dla innych i wszystko to wracało do górnika, który tylko fedrował. Treść tych mentorsko-dydaktycznych wytworów oraz ich forma różniły się miedzy sobą, ale sens ich był zawsze ten sami sprowadzał się do łańcuszka właśnie. Wynikało też z nich jasno, że każdy człowiek ogniwkiem jest w tym łańcuchu i jako ogniwko właśnie powinien robić to, co robi, gdyż inni też robią swoje. Robią nie dla siebie – dla innych, co z istoty łańcuszka wynika.

Dzisiaj nie wiem, czy świat faktycznie zaczyna się w łańcuszki układać, czy też takie jego widzenie efektem echa tamtego łańcuszka jest tylko, ale wydaje mi się, że odrzucenie łańcuszkowej wizji świata uniemożliwiłoby wręcz, zrozumienie naszej rzeczywistości. Ileż to bowiem razy dziennie słyszy się lub czyta o przedsiębiorstwach, które bardzo wielu rzeczy nie mogą, a mogłyby gdyby ktoś inny mógł, ale tamten nie może ze względu na kogoś innego, który wprawdzie chęci ma dobre, ale poza tym już niczego dobrego o nim powiedzieć nie można ze wzglądu na kogoś tam jeszcze innego, który także nie może. Dotyczy to produkcji, ale nadto decyzji, które głupie są i nie można ich zmienić tub których brak i nikt ich pojąc nie może. Jak w echu z tamtych, szkolnych lat ludzie układają się w długie łańcuchy niemożności: produkowania czegoś tam, zrobienia rzeczy słusznej i potrzebnej, ba – wręcz oczywistej. W łańcuchach tych nikt nic nie może, boć ogniwkiem jest tylko, a wszystkie ogniwka są przecież takie same i mogą tyle samo. Są one ponadto tak samo odpowiedzialne, w równym stopniu za ową niemożność winne, więc winny jest pierwszy lepszy z brzegu, pierwsze lepsze ogniwko lub nikt zgoła.

O tym, że ogniwka tkwiące w staroświeckim poczuciu odpowiedzialności nigdy nie czują się w tych łańcuchach w porządku oraz o tym, że karane przypadkowo ogniwka czują się i słusznie – straszliwie pokrzywdzonymi, nawet dodawać nie warto.

Obok łańcuszka niemożności istnieje drugi jeszcze – łańcuszek nieograniczonych możliwości. Jest to łańcuch ludzi – jak to się czasami mawia – dobrej, acz odpłatnej woli, ludzi mogących załatwić wszystko, czego nie sposób pojąć nawet egzystującym w łańcuszku niemożności. Od wagonu cementu – w czasach kiedy brakowało go na lekarstwo, poprzez pralkę automatyczną, zamrażarkę, i co tylko jeszcze wymierzysz sobie teraz, kiedy rzeczy tych wciąż brakuje. Ludzie – ogniwka z tego łańcucha twierdzą, że nie ma takiej sprawy, która nie dałaby się załatwić, popchać, przeforsować itd. Nie ma takiej sprawy. Jest tylko ryzyko. I koszty…

Łańcuch niemożności sączy w nas pesymizm, rezygnację, i poczucie niemożności, bezsensu działania. Za to łańcuch nieograniczonych możliwości budzi nadzieją, inwencją i ujawnia sens bezsensu. Egzystencja między tymi dwoma łańcuchami jest niczym końska kuracja, która jednych zwala z nóg, a innych czyni odpornymi na wszystko, co los przynieść zdoła, a ludzie ludziom uczynić.

I cóż tu się dziwić, że najmniej jest tych, którzy szukają dobrego kowala…

Dziennik Bałtycki, 289 (12224) 7 grudnia 1984

 

Tadeusz Wojewódzki

 

OBAWY

OBAWY

 

Pani Gabriela S. z Gdańska nawiązując do felietonu „Ocenianie” zwraca uwagę na to, że lekarze podzielili los nauczycieli żyjąc takie w cieniu grożącej im „dwójki". Wprawdzie konsekwencje materialne między tym najgorszym, a najlepiej ocenionym wymierzono na tysiąc złotych, to przecież fakt ten nie czyni nieaktualnym pytania o to skąd u nas ostatnio taki dziki wręcz pęd do oceniania i to koniecznie na stopnie.

Co prawda w czasach kiedy całe województwa otrzymują tróje z plusami, albo i bez procedura taka dziwić specjalnie nie powinna, ale rzecz w tym przecież, że ocenianie wbrew pozorom nie jest wcale takie proste. Jego sens nie sprowadza się bowiem do postawienia oceny.

Nie jest to może wątek w kwestii oceniania najważniejszy, ale wspomnieć warto i o tym, że oceniania nie lubimy, obawiamy się, nie chcemy. Z wielu zresztą powodów. Choćby – oceniający nas. Czy zawsze są to ludzie uchodzący w naszych oczach za autorytety, za jednostki z zasadami, z dużym poczuciem sprawiedliwości?

Ponadto kryteria. Odzwierciedlają one piekielne męki tych, którzy w punktach stajali się odpowiedzieć na pytanie co to dzisiaj znaczy dobry czy wyróżniający się pracownik. Odzwierciedlają nadto ich rozterki między tym, co w zupełności wystarczyłoby do krótkiej, rzeczowej oceny, a co może dodać jeszcze należałoby tak, aby załączniki do oceny sprawiały wrażenie poważnej, rozbudowanej ankiety. Rozterki między określeniem cech dobrego fachowca, a obywatela; profesjonalisty, a społecznika itd. itp.

Jest wreszcie jeden jeszcze typ obaw, jakie żywimy w związku z ocenianiem nas jako pracowników. Szczególnie takich specjalności jak medycyna czy szkolnictwo. Otóż obawiamy się oceniania także i dlatego, że mato kto z nas jest… w porządku. Aby stwierdzić taki stan rzeczy nie trzeba wcale znać od podszewki naszej służby zdrowia czy oświaty. Wystarczy postawić kilka retorycznych pytań: Czy może być w porządku, lekarz, który przyjmuje dzień w dzień o kilkudziesięciu pacjentów więcej niżby wynikało to z zasad choćby tylko higieny pracy? Czy przyjmując takie tłumy ludzi potrzebujących diagnozy, porady, ciepłego stówa może on uczynić w czasie tych kilku minut przeznaczonych dla statystycznego pacjenta wszystko to, co pozwoli mu spokojnie myśleć o jego zdrowiu? Czy można – to przypadku nauczyciela – wychodzić dzień w dzień z czystym sumieniem z klasy, która liczniejsza jest o kilkunastu uczniów od pułapu liczebnego wyznaczającego sensowność istotniejszych poczynań dydaktycznych w grupie? A nie są to przecież pytania jedyne jakie człowiek zadaje sobie pytając o to dlaczego tak trudno w tym wszystkim osiągnąć osobistą satysfakcje, Uczucia niedosytu i tego właśnie, że nie jest się w porządku nie umniejsza świadomość obecności w naszym życiu paradoksu, że pracując więcej w warunkach bardziej uciążliwych nie dajemy innym z siebie tyle, ile moglibyśmy dawać pracując mniej i w warunkach bardziej komfortowych czy zwyczajnie normalnych.

Nawiasem mówiąc proca taka, o której z pory wiadomo, że będzie nieefektywna ze względu na warunki w jakich jest podejmowana, osobiście wydaje mi się równie amoralna, jak praca fizyczna ponad ludzkie siły.

Patrząc w taki właśnie sposób na naszą realność dziwny wydawać się musi ów optymizm towarzyszący wprowadzanemu właśnie systemowi wolnego wyboru lekarza. Gdyby rzecz dotyczyła uzdrowicieli leczących mniej lub bardziej skutecznie lecz tylko dotknięciem ręki i potrzebujących kilku zaledwie sekund na kontakt z pacjentem, to rozumiem. Ale w przypadku lekarza najważniejszym chyba problemem jest to właśnie aby miał on dla pacjenta czas. Skoro nie ma go teraz, kiedy wszyscy mają pacjentów „po równo”, to skąd weźmie go ten „nasz”, z wyboru, najlepszy, którego wybierze większość, który będzie miał odtąd więcej pacjentów niźli wcześniej? Czy nie jest to przypadkiem kolejna z naszych fikcji, kolejna z prób podciągania zbyt krótkiej kołderki na głowę ze słodkim zapomnieniem o wystawionych na chłód stopach? Czy nie jest to dla tych najlepszych lekarzy nieświadoma – jak sądzę – próba stworzenia warunków pracy przysparzających jeszcze większych frustracji?

Krótko mówiąc – nie ma dylematu: oceniać ludzką pracę czy też nie? Rzecz w tym jednak, że samo przekonanie o słuszności nie może usprawiedliwiać radosnej twórczości uprawianej na ową okoliczność. Ocenianie na stopnie uważam za przejaw infantylizmu lub wulgaryzowania delikatnej w końcu bardzo materii. A największym bodaj niebezpieczeństwem, jakie z nim się wiąże jest traktowanie oceniania jako czynności sensownej dlatego tylko, że każda inna bądź nie jest możliwa ze względów ekonomicznych, bądź wymaga ze strony działających dużo więcej wysiłku i zaangażowania niźli sporządzenie stosownych załączników do kolejnej akcji oceniania.

Dziennik Bałtycki, 290 (12814) 12 grudnia 1986

 

 

Tadeusz Wojewódzki

BRAKI

BRAKI

 

 

Pod koniec każdego roku opanowuje nas szał bilansów, podsumowań i wyciąganie wniosków. Wtedy to właśnie niczym grzyby po deszczu mnożą się w radiu, telewizji i „na łamach” różni tacy, pytający i pytani o to, jak minął nam ów rok, jaki był. Z większą i mniejszą dozą optymizmu sięgać się będzie pamięcią do faktów, zdarzeń i zjawisk. Posypią się cyfry, dużo cyfr, by życie ujął w skali, globalnie, średnio i przeciętnie. Będzie też mowa o tym, co drgnęło, co ruszyło i rusza się nadal, co dobrze stoi, a co jeszcze lepiej leży. Tak właśnie mówiło się pod koniec roku wczoraj i przedwczoraj. Nic nie wskazuje na to, aby dzisiaj mówić miano inaczej. Pojawią się więc w naszych bilansach te same luki, te same braki.

 

Brakować więc będzie w tegorocznych podsumowaniach sugestii co do kierunku zmian w etyczno-moralnym pejzażu naszej realności. Prawdę powiedziawszy trudno o mniej wdzięczny obszar do statystyczno-bilansowych uogólnień, niż ów moralny właśnie, ale trudno też o zwierciadło bardziej dokładne i bezwzględne w ujawnianiu tego, co się faktycznie z nami dzieje, w jakim kierunku zmierzamy, co zyskujemy, a co w ostateczności tracimy i to być może bezpowrotnie – w tkali jednego, ale i kilku nawet pokoleń. Nad takimi brakami w naszych bilansach i podsumowaniach, nad pomijaniem tych kwestii, mniej lub bardziej świadomym milczeniem, można by przejść do porządku dziennego, gdyby nie mnogość niepokojących wręcz sygnałów dochodzących z tego, właśnie obszaru.

 

Sygnałem takim jest dla mnie moralna zadyszka, ów swoisty, krótki oddech, który wciąż daje się słyszeć też za własnymi plecami. Wielkie ideały i takież wartości spłaszczyły się nam, spławiały i spowszechniały, by egzystować w strefie kaszanki i kiszonej kapusty. Zauważa się to przede wszystkim w codziennych naszych rozmowach. Tych w pracy, w elektrycznej kolejce i kolejce przed mięsnym sklepem. Zauważa się, że ludzie już nie rozmawiają ze sobą, lecz bełkoczą owładnięci myślą zdobycia na przykład garów, które właśnie „rzucili”, żeby już nie wspominać o całej masie rozmaitości od igły do maszyny, aż po luksusowy, plastikowy, kolorowy i zdrowotny… nocnik dla dziecka. Ludzie bełkocą, po domach owładnięci euforią zdobyczy w postaci grubych, ciepłych kalesonów lub nieprzyzwoicie cienkich i skąpych w swej materii, wręcz „anormalnych majtek”. Bełkoczą na prywatkach i na przyjęciach. Jest to bełkot wymuszony przez życie i jego potrzeby, przez to ile zarabiamy, co za to możemy kupić, co potrzebujemy, aby nam co nieco nie przemarzło do szpiku kości lub co innego nie przykleiło się od środka do kręgosłupa.

 

To, że ludzie rozmawiają sobie o zdobywaniu czekolady na kartki lub jałowcowej – nie jest jeszcze, samo przez się, powodem do wyrywania sobie włosów z głowy. Rzecz w tym jednak, że owe kiełbaski, czekolady i coś tam jeszcze – wyznaczają nam naszą perspektywę moralną, że problemem do rozmowy, do zastanowienia się nie jest już dla nas moralność czy amoralność dróg zdobycia owych rzeczy lecz jedynie sam efekt. Wszak chodzi jut tylko o to, aby je mieć. A czy to wyżebrane u bogatszych, czy kradzione, czy skombinowane – to jest zupełnie bez znaczenia.

 

Pogląd, iż amoralne, nieuczciwe i niegodne jest dawanie w „łapę” panu oraz pani -do „rączki” brzmi, jak melodia z dawno przebrzmiałej płyty. Człowiek, który taką myśl  głośno formułuje traktowany jest jak indywiduum z innego, obcego nam obszaru kulturowego. Krótko mówiąc: zamiast opozycji : moralne – amoralne, mamy już tylko : skuteczne – nieskuteczne, bezpieczne – niebezpieczne, drogie – znośne w cenie.

 

Tę moralną zadyszkę przyrównać można – takie odnoszą wrażenie – do grypy, która w okresie szaleństwa tego wirusa kładzie wszystkich równo, bez względu na płeć, zawód i wykształcenie. Nawet w zawodach, których etyka ma historię swoją  równie długą, jak nasza, europejska cywilizacja, słychać teraz kaszel i pociąganie nosem, które to wraz z objawami temperatury stały się już nieodłącznymi elementami ludzkiej, w tych zawodach, egzystencji. Nawet tutaj bardzo niegdyś bogata sfera wartości kurczy się do tych, których obecność zagwarantowana jest li tylko ich konkretnością, namacalnością i przeliczalnością na inne, wymierne i wymienne wartości.

 

Jak owej zadyszki, tak też nie będzie w naszych podsumowaniach mowy o tym ilu z nas świadomie niechętnych, wręcz wrogo nastawionych do wszystkiego, co amoralne, złamało się myśląc teraz nad jednym głównie : jak wkomponować się możliwie bezboleśnie i skutecznie w układ, z którym walczyliśmy, w sytuację, której nie chcieliśmy, której staraliśmy się uniknąć, której pragnęliśmy jeszcze nie tak dawno temu zapobiec.

 

Będzie też w tych brakach zajmować miejsce poczesne wieść o tych, którzy wczoraj jeszcze pewni byli, wiedzieli jak wychowywać własne dzieci, czego ich uczyć, a czego zabraniać, a dzisiaj popadli w stan osłupienia, braku pewności, jasności celów oraz metod ich osiągania.

 

Braków tych nie zapełni także osobista nasza refleksja, boć tego typu zmiany zauważa się u siebie najtrudniej, najpóźniej, a efektem ich jest jedynie gorycz i żal po czymś co było, a czego już nie ma.

 

A może ktoś w tym bełkocie i zadyszce jednak powie, że nam na czas wielu bardzo wartości nie dowieźli, żeśmy się przez ten rok jakby i gorsi przez to stali. Nikomu to przecież nie zaszkodzi, a zawsze dodać będzie można, że być może jutro dowiozą, że być może rzucą gdzieś w okolicy, więc się człowiek zdoła jeszcze załapać.

 Dziennik Bałtycki, 295 (12230) 14 grudnia 1984

 

Tadeusz Wojewódzki