Archiwum autora: tadeuszw

KOCHANIE

KOCHANIE

 

Ledwo nauczysz się jako tako rozpoznawać sens słów, pojmować trochę choćby tylko z tego, co do ciebie mówią, ledwo gaworzyć zaczniesz, a już mamusia i tatuś zadają ci to sakramentalne pytanie: „Kocha nasz synalek mamulkę swoją ukochaną? Kocha tatulka naszego? Kocha?”. Spróbuj no bracie powiedzieć, że nie. Albo nasłuchasz się na swój temat rzeczy takich, że połowy nawet z tego nie zrozumiesz, albo ojciec „buczeć” zacznie, jak stary kozioł, udając, że mu smutek tak wielki wyznaniem swoim uczyniłeś. Dla świętego w rodzinie spokoju mówisz więc, że kochasz. Wpierw rodzicom, potem ciotkom, babciom, dziadkom, a jak większej chytrości w porę nabierzesz, to także „pokochasz” znajome sąsiadki, co oznajmiając wywoływać będziesz spazmy radości w tychże i okrzyki typu: „Boże, jakie to kochane dziecko! Ono wszystkich kocha!”.

Ten najwcześniejszy w naszym życiu okres nie jest przecież pozbawiony pułapek związanych z kochaniem także, a zastawionych przez różnych ciekawskich. Oczywiście pytaniami w rodzaju: „A kogo też kochasiu kochasz ty najbardziej? Mamusię czy tatusia?”. Szczęśliwy z nas ten tylko, kto w porę dowiedział się i zapamiętał dobrze, że w sytuacjach takich, gadać trzeba, iż ,,po równo”, bo jak nie…

W błędzie pozostają ci, którzy skłonni są mniemać, że terror kochania kończy się wraz z latami szczenięcymi.

Któż z nas nie pamięta ileż to musiał nagadać tej pierwszej, wybranej, w cielęcym jeszcze wieku – że kocha. A gadając tak – ileż musiał połknąć kilometrów przeróżnych deptaków, ścieżek leśnych i polnych, trzymając ją przy tym obowiązkowo za rączkę i patrząc głęboko w oczy, stosownym do wieku – cielącym, rozmarzonym wzrokiem? Ileż musiał nawzdychać, najęczeć, ileż wierszydeł spłodzić smętnych o tęsknocie żrącej każdą sekundę, spędzoną bez niej w samotności, o tym że nasze bez niej życie traci zgoła swój sens i barwy także, pokrywając się głębokim cieniem osamotnienia. Ileż to razy powtarzać musiał, że kocha, kocha i zawsze kochać będzie, zanim ona uwierzyła i to dała, co dać mogła – czyli… rękę.

Jak człowiek patrzy z perspektywy lat minionych na ów okres cielęcy, to trudno jest mu oprzeć się wrażeniu, iż wtedy to właśnie dał z siebie wszystko, że wyczerpał życiowy limit obietnic i wyznań miłosnych. Że się tak nawyznawał i nawzdychał, że już na dobre uwolniony został spod terroru kochania.

Przychodzi jednak czas, kiedy uświadamiasz sobie, że te twoje włosy nieomal do cna z twojej wyszły głowy, że te podbródki widoczne przy goleniu, to także, nie mówiąc już o sadełku tu i ówdzie widocznym. I choć wygląd ów z cielącym wiekiem nie ma nic wspólnego, to on właśnie przywołuje ci wspomnienia lat dawno minionych i budzi w tobie znów tęsknotę do wyznań, do obietnic i… ręki – najlepiej tak młodej, jak tamta, z lat twoich młodzieńczych. Podtatusiali, czasem z wnuczętowym przychówkiem, dokładnie ogoleni i wychlapami peweksowskimi toaletowymi wysiadujemy znów po parkach – my, zniewoleni terrorem kochania – umilając czas oczekiwania na nią obrywaniem listeczków lub płatków, z miłosnym różańcem na ustach: „…kocha, lubi, szanuje…”. Zarzynamy kasy zapomogowo-pożyczkowe, by ofiarując dowód uczuć naszych tej znów jedynej, wybranej i kochanej wyznać, że kochamy, kochamy i kochać będziemy zawsze.

Kiedy mija szalejąca czterdziestka, a miejsce miłosnych uniesień zajmuje wcale nie mniej intrygujący problem sprawnego funkcjonowania układu trawiennego oraz związanych z tym pewnych czynności fizjologicznych raz jeszcze żyć będziemy złudnym przekonaniem, że kto jak kto, ale my nie możemy już stać się po raz kolejny ofiarami terroru kochania. Złudzenie to od poprzednich milsze jest o tyle, że źródeł kolejnego rozczarowania w porę, poznać nie zdołamy, że na własne nie ujrzymy już oczy tego, co napiszą o nas w gazecie. A napiszą przecież: „…nasz kochany ojciec, dziadek i pradziadek…”.

I jeśli w życiu naszym, tak bardzo przez kochanie owo sterroryzowanym, jest coś dziwnego, to chyba to tylko, że przychodzimy na świat, żyjemy w nim i opuszczamy go z niezaspokojonym pragnieniem ciepła, bycia kochanym i kochania innych.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 62 (12586) 14 marca 1986

 

 

BRUD

BRUD

 

Nie wiem czy można żyć biednie i szczęśliwie zarazem. Jeśli bajkom wierzyć to i owszem. Wiem natomiast, że można żyć biednie ale schludnie i czysto zarazem. Brud choć zwykł się nam kojarzyć z biedą i ubóstwem nie z niej się bierze, tak jak myszy nie biorą się ze zgniłej słomy. Brud bierze się z naszych przyzwyczajeń, nawyków, potrzeb i naszego wyobrażenia normalności.

Brud ma wprawdzie i nędzą tyle wspólnego, że jeśli już nie wypełnia w całości, to podkreśla w każdym, także i w naszym pejzażu, cechy właściwe obrazowi nędzy i rozpaczy. Ważniejsze jest jednak to, że jeśli wszędzie jest go pełno i pod ręką wodzi się na co dzień z niechlujstwem oraz dziadostwem godnym chyba tylko czasów najpopularniejszej u nas hodowli kołtuna, to nasiąkamy jego obecnością do tego stopnia, że coraz rzadziej dziwi nas on i oburza. Chyba, że ktoś przez zapomnienie w nowych spodniach czy sukience tam usiądzie, gdzie w kombinezonie roboczym też siadać nie powinien. Chyba, że nowym butem wdepnie w to, co ponoć szczęście ma przynieść, ale póki co kłopoty same swoją obecnością sprawia.

Oburzamy się, więc jeszcze na cuchnące publiczne szalety, te przybytki, których przeznaczenia nie domyśliłby się zapewne człowiek wychowany w normalnych, schludnych warunkach. Psy wieszamy jeszcze na dozorcach za klatki schodowe godne najbardziej rasowych slumsów. Ale najgorsze jest to, że coraz częściej brud nas nie razi ani nie, odraża i pospołu z niechlujstwem, abnegacją oraz nijakością kształtuje nasze, codzienne wyobrażenie normalności.

Nie dziwi nas, nie odraża np. tramwaj „przegubowiec”. Normalne jest już w naszych oczach to, że wszystko, na co tylko w, tramwaju takim spojrzeć brudne jest, szare, czarne albo pożółkłe. Że na każdym kroku widać jakieś szmaty zwisające ze złączy drzwi, kawałki dykty zamalowanej na uniwersalny, stalowy czy szary kolor, a wpakowanych po wsze czasy w miejsce szyby lub jakiejś inne zjawiątka zamontowane z równym, jak pozostałe „smakiem” oraz zręcznością i znawstwem takim, jakby to te same zawsze, dwie lewe ręce wszystko robiły. Nie rażą nas nawet te listwy metalowe niby coś tam jeszcze trzymające, choć pogięte, jakby na nich tylko los za ten brud wokół mieli się i na nich tylko wyzywał. Nie dziwi to wszystko, z czego farba sama złazi. Nawet nie zauważymy, gdy ktoś kiedyś w takim tramwaju dziurą po wybitej szybie nie dyktą lecz jakąś starą poduchą zapcha i będziemy wozić się z nią całymi latami.

Kiedy mówi się publicznie o sprawach takich, jak ta, to zaraz ktoś poczuwa się w obowiązku, żeby wyjaśnić i uświadomić, że krótko mówiąc pasażer te świnia Któż jednak jeździ w tym miejscu tramwaju, z samego przodu, nad którym wisi surowy zakaz rozmowy z motorniczym? Nie pasażerowie przecież. A miejsce to też nas nie dziwi swoim wyglądem, choć często obskurniejsze jest może bardziej nawet od całej w tym tramwaju reszty. Popatrzmy tylko na ten pulpit, który ani ścierki, ani farby tym bardziej nie widział całymi latami. Wygląda zupełnie tak, jakby go ktoś ze ,,złomowca” dopiero co przyniósł, I równie obskurnie, niechlujnie wygląda w tym miejscu cala reszta. Łącznie z okładką na dokumenty i na rozkład jazdy, z tym co o-bok tego pulpitu i co pod spodem. Wraz z nieodłącznym prętem do przekładania zwrotnicy, którego nikt nigdy nie pomaluje. Bo i po co?

Rzecz więc w tym, że my już tego wszystkiego nie dostrzegamy, nie widzimy. Że to, co takie obskurne, traktujemy jako normalne. Traktują tak to i pasażerowie i motorniczy.

Tak samo, jak o tramwajach myślimy już o wielu bardzo rzeczach. Nie odrażają nas swoim widokiem nawet pojemniki na chleb czy nabiał. A gdzież im tam do owej nieskazitelnej bieli, jaką winny się wyróżniać pojemniki na żywność i to żywność przeznaczoną do bezpośredniego spożycia. Nie razi nas to nawet, że ciąga się je bezpośrednio po chodniku, po ziemi, po podłodze, choć jest w nich żywność.

Słychać czasami u nas glosy wyśmiewające się z ludzi, że z własnych mieszkań czynią dziwne miejsca, w których nawet żyć swobodnie nie można. Że to takie bombonierki, wydmuchane, wychuchane, wypieszczone, że ludziska ciągną do tych swoich norek to, co najlepsze, najpiękniejsze, że urządzają te małe kliteczki – namiastki normalnych mieszkań – zupełnie tak, jakby mieli w nich spędzić całą wieczność, choć przychodzą tutaj tylko wyspać się, coś przekąsić, a rzadko tylko kiedy pomieszkać. Być może, że z naszymi mieszkaniami jest jednak tak, że stanowią one dla nas oazy normalności. Jeśli już nie są to miejsca, gdzie dobry smak i dobry gust rządzą nade wszystko, to chociaż – i to najważniejsze – jest w nich właśnie schludnie i czysto.

Wśród wyborów dokonywanych przez nas, choć nie zawsze w zgodzie i naszymi potrzebami, jest zapewne i ten, stawiający namiastkę wyżej niźli brak tego, co potrzebne do życia w miarą normalnego. W przypadku czystości, schludności, estetyki – sprawa o tyle jest skomplikowana, że to jednak nie nasze mieszkanka kształtują w nas najmocniej wrażliwość na takie wartości lecz to przede wszystkim, co poza nimi. A jeśli tak, to czas już najwyższy, aby zaczęło nam przeszkadzać wszystko to, do czego przyzwyczajaliśmy się tyle czasu. Któż bowiem może rozsądnie zapewnić nas o tym, że za czas jakiś nadal razić będzie nas w naszych mieszkaniach to, co już tak rzadko razi nas teraz poza nimi.

 

Tadeusz Wojewódzki

 

Dziennik Bałtycki, 61 (12888) 13 marca 1987

 

TARCZE

TARCZE

 

Do jakich wniosków prowadzić może porównanie szkoły lał sześćdziesiątych, ze szkołą obecną? Czy szkoła dzisiejsza wyjdzie z tego porównania z tarczą czy na tarczy? Moim zdaniem, ani z tarczą, ani na tarczy, ale – w dosłownym tęgo słowa rozumienia – bez tarczy. Wyłączając niedobitki w mundurkach techników czy też szkół zawodowych, które policzyć można na palcach, cała reszta – potęga – to anonimy bez tarczy.

W latach sześćdziesiątych, nie tak w końcu od obecnych odległych, młodzież szkolna tym różniła się od pracującej, że nosiła tarcze właśnie. Ale że od młodzieży pracującej, to może mniej ważne. Ona różniła się tym od dorosłych. Nieprzemijającym marzeniem wszystkich młodych pokoleń, którego sensu nijak pojąć w dorosłym już życiu nie można, jest możliwie jak najszybsze wejście w stan dojrzałości. Marzenie to tym silniejsze, im brak dojrzałości wiąże się z większą liczbą zakazów i nakazów, którym podporządkować się muszą małolaty. W tym to okresie żyje się przecież w głębokim przekonaniu, iż uchylenie owych rygorów, wejście w posiadanie przywilejów dostępnych dorosłym, równoznaczne jest z posiadaniem szczęścia, do którego warto wzdychać całymi latami.

Ćwierć wieku temu młodzież nie tylko teoretycznie, ale i praktycznie miała do czego wzdychać. Próg dojrzałości był tak namacalny, jak własny nos, którego bez lustra nie obejrzysz, ale namacalnie stwierdzić możesz, że jest. Wówczas to uczeń, w przeciwieństwie do dorosłego – musiał nosić tarczę, odpowiedni strój (pamiętacie te bluzy i granatowe spódniczki oraz takież spodnie?), nie wolno mu, było przesiadywać w kawiarni, a o spelunkach wiedza uczniowska była wówczas prawie żadna. Uczeń nie mógł nosić zbyt bujnej fryzury, a jeśli płeć była to piękna, to należało wystrzegać się szminki i wszystkich tych przyborów malarsko-kreślarskich, które służą dorosłym damom do wybawiania i usidlania pici brzydkiej. W tamtych też czasach niejednokrotnie sam pan dyrektor witał uczniów swoich w drzwiach szkoły. Nie tyle może z uprzejmości, co dla ciekawości własnej – który też to znów gagatek tarczę ma na zatrzaskach czy na szpilce- dla odmiany.

Miał więc do czego wzdychać człowiek młody, gdyż dorosłość w tamtych czasach to było coś.

Potem w środkach masowego przekazu pojawili się panowie, którzy – jak się to u nas mawia – wyszli naprzeciw oczekiwaniom młodzieży i podjęli szeroką kampanie na rzecz ubarwienia życia tejże. Ponieważ większość tego, co robimy, rozumiemy zbyt dosłownie, więc i efekt ubarwiania życia naszej młodzieży taki był, iż do szkoły wkroczyły kolorowe ubrania. Szkoła się zmieniła.

Zmienił się i uczeń. Wbrew pozorom różnica między uczniem z tarczą, a tym bez tarczy jest bardzo duża. Uczeń bez tarczy jest po prostu anonimowy. O anonimach można powiedzieć natomiast tyle, iż jedynie ludzie o wysokiej bardzo moralności zachowują się identycznie zarówno wówczas, kiedy działają anonimowo, jak i wówczas, kiedy pod tym, co robią, podpisują się swoim imieniem i nazwiskiem. Taka moralność jest przywilejem dojrzałości. Tarcza szkolna nie chroniła wprawdzie ucznia przed całym złem tego świata, ale egzystował on chociaż ze świadomością tego, iż jest uczniem, o czym zaświadczała tarcza na rękawie i jako uczniowi wielu rzeczy robić mu nie wypada, a wielu wręcz nie można. Choćby z obawy przed tym, że dzięki tarczy właśnie może być łatwiej zidentyfikowany. Wraz z tarczą zabraliśmy uczniowi obawy i troski tego typu.

Tarcza była chyba tym kamyczkiem, którego poruszenie i usunięcie ze szkoły spowodowało lawinę, obecności której nikt się, chyba nie spodziewał. Oprócz bowiem anonimowości ucznia na ulicy, prócz zmniejszenia szansy identyfikowania się ucznia ze swoją szkołą zrodził się nam, a zaostrzył szczególnie teraz jeden jeszcze problem. Stara to prawda, że kryzys biedzi biednych i bogaci bogatych. Obecnie jest właśnie tak, że część ludzi pozwolić może tobie na wiele i coraz więcej, a pozostali ledwo koniec z końcem wiążą. Widać to po nas, widać po ubiorach młodzieży, a widać tym bardziej, im mniejsze obowiązują rygory szkolne w zakresie ubioru. Nawet gdyby bogactwo rodziców było moralnie uzasadnione, bo wynikające z ich wysokiej fachowości, dzieci nie mają z tego tytułu prawa wynosić się ponad inne, biedniejsze, podkreślając to „szpanerskim”, pewexowskim strojem. Wychowanie w skromności i pokorze żadnemu jeszcze pokoleniu nie zaszkodziło. Wychowanie w „szpanerstwie” daje zawsze te same, opłakane efekty. Rozluźnienie, a raczej zlikwidowanie rygorów szkolnych w zakresie ubioru, młodzieży, oznacza dzisiaj przyzwolenie dla „szpanerstwa”, dla oceniania człowieka nie według jego wewnętrznych wartości ale na takiej samej zasadzie, jak ocenia się towar na sklepowej półce. Liczy się tylko ten towar, który jest ładnie opakowany. Ten źle, nieefektownie opakowany (patrz: źle ubrany) uważany jest „za gorszy”, często bezwartościowy. Jeśli z takim właśnie systemem wartości obcuje człowiek młody, najbardziej wrażliwy, kształtujący dopiero swoją osobowość, to czegóż możemy się po nim spodziewać, czego oczekiwać?

Tarcza szkolna jest więc dla mnie symbolem czegoś, co zanikło, z czego nieświadomie chyba zrezygnowaliśmy. Młodzież nasza dzięki jej nieobecności czuje się być może bardziej, niźli my w jej wieku, dorosła. A chodzi przecież o to, aby naprawdę taka była.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 56 (12580) 7 marca 1986

 

KRYTYKANCI

KRYTYKANCI

 

NARZEKAMY, że tak niewielu wśród nas jest punktualnych, solidnych, uczciwych. Twierdzimy, że cechy owe wyłażą z nas, niczym szydło z worka, dopiero wówczas, gdy pracujemy za banknoty w kolorze nadziei, poza granicami kraju. Wyłażą jednak i bez tego. Wystarczy, że pojawi się… krytyka. Po tym bowiem co krytykujemy, widać jacy jesteśmy.

Gdzie więc są u nas ci superpunktualni? Ci, którzy nie spóźniają się z zasady, gdyż tego nie tolerują, nie cierpią? Oczywiście, że spotkasz ich w poczekalni u lekarza, który spóźnia się systematycznie, albo jeśli nie tam, to z pewnością pod drzwiami sklepu, który otwierany jest minutę lub – o zgrozo – dwie później, niźli wynikałoby to z informacji zamieszczonej na wywieszce. Tam właśnie oburzenie na spóźnialskich jest tak wielkie, tak szczere, a krytyka tak powszechna i totalna, że lincz zdaje się wisieć tylko na włosku. Nikt, dosłownie nikt nie może mieć w takiej sytuacji najmniejszych choćby wątpliwości, iż kto, jak kto, ale ci krytykujący właśnie nie znoszą spóźniania się, niepunktualności. Owa krytyka, w której uczestniczą dosłownie wszyscy oczekujący na otwarcie gabinetu czy sklepu ujawnia najdobitniej kto stoi w kolejce i jak bardzo obca jest mu niepunktualność, jak wielkie emocje wzbudza w nim kontakt z brakiem punktualności bezpośredni, jak jego obecność w naszym życiu dziwi i porusza do żywego.

A gdzież, dla odmiany, znajdziesz u nas tych najbardziej pracowitych, te prawdziwe błyskawice w robocie, tych, którym pali się ona w rękach? Oczywiście, że w kolejce i nie pierwszej lepszej, ale takiej do okienka, w którym pani siedzi jedna, a operacji do wykonania na jedną, oczekującą głowę – ma kilkadziesiąt. W takich to totalnie kolejkach słyszeć się daje święty pomruk równie świętego oburzenia na „grzebalską”: „O Boże! Jak się to babsko niemiłosiernie grzebie! Co ona robi tyle czasu?!”. A wtóruje mu powszechne przytakiwanie; „Jak mucha w smole, jak mucha w smole…”. Gdyby w kolejce takiej stały grzbieluchy same, gdyby byli tam tacy tylko, którym robota od rąk nie odchodzi, ci leniwi i w pracy niemrawi, to sterczeliby przecież cicho, pamiętając o tym, że i u nich ludziska sterczą godzinami, choć roboty pięć razy mniej niźli tutaj. Ale w kolejce tej stoją – oczywiście – same tylko istne błyskawice, ci właśnie, którym robota się w rękach pali i dlatego ani rusz pojąć nie mogą dlaczego tutaj czekać im każą tak długo. I to dlatego krytykują tak głośno, szczerze i powszechnie.

Na takiej samej zasadzie najbardziej uczciwych, uczulonych wręcz na wszelkie przejawy nieprawości, na wszelkie próby oszustwa, znajdziesz przed kasami sklepowymi i to wtedy akurat, kiedy okaże się, że im doliczono do rachunku pozycję, której nie mają w koszyku. Wtedy to głośna krytyka oszukiwania ludzi, nabijania w butelkę, okradania, ba nawet takiego kasowego „podskubywania” nie ma równych sobie. Wtedy też jasne się staje, że kradzież czegokolwiek i oszustwo nie mieści się nam po prostu w głowie, że jak nam tak obce, tak dalekie, jak – nie przymierzając – Wyspy Kanaryjskie.

Widać wiec, że krytyka odgrywa w naszym życiu rolę wręcz niebagatelną, że bez niej obraz naszych zalet byłby mocno zatarty i okrojony. Przecież dopiero dzięki temu co krytykujemy widać wyraźnie, jak na dłoni, żeśmy pracowici i w pracy pomysłowi, jak – nie przymierzając – Japończycy; solidni, rzetelni i punktualni jak Niemcy; a ponadto przywykli do tego, by ręki nie wyciągać po to, co nic nasze – zupełnie tak samo, jak rodowici Szwajcarzy.

Słyszy się czasami utyskiwania, że jesteśmy malkontentami, że krytyce i krytykowaniu nie ma u nas rozsądnego końca. Że gdzie się dwóch naszych zbierze tam w krótkim czasie czci i wiary reszta pozbawiona zostanie. Może w tych utyskiwaniach wiele jest racji. Popatrzmy jednak na rzecz całą z innego, o ileż ważniejszego dla nas, punktu widzenia. Skoro krytyka jest u nas jedną z najważniejszych i najczęściej występujących form przejawiania się wielu wspaniałych cech, tyluż zalet – to kultywujmy zwyczaj ów zamiast go tępić. Wszak inni zaletami tak wielkimi i w tak imponującej mnogości poszczycić się nie mogą. Nawet w formie tak bardzo szczątkowej jaką jest krytyka i krytykowanie. Innych oczywiście.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 50 (12574) 28 lutego 1986

 

ZACHOWANIE

ZACHOWANIE

 

Pan Adam J. z Sopotu uznał za twój obowiązek wyrazić zdziwienie, że „tak poczytna gazeta, jak „Dziennik Bałtycki” zamieszcza na swoich łamach takie artykuły, jak np. artykuł Tadeusze Wojewódzkiego pt „Okropieństwo”.

Przypomnę, że felieton mój traktował o zanieczyszczeniach psiego pochodzenia, które to w całej swej okazałości ujawnił topniejący śnieg. No cóż, argumenty w tej sprawie nadal leżą tam, gdzie leżały i trudno wprawdzie zachęcać zainteresowanych do ich baczniejszego oglądania, ale jako kontrargument pozostaje chyba tylko taka właśnie sugestia.

Pomimo powszechnej i tak bardzo sugestywnej obecności owych okropieństw w naszym otoczeniu, mój Szanowny Polemista konstatuje w związku ze wspomnianym felietonem, że „artykuły powinny być rzeczowe, obiektywnie zgodne ze stanem faktycznym, a nie wywołujące u czytelników oburzenia”. Ponieważ deklaruje się pan jako miłośnik zwierząt, a mnie posądza o nienawiść do czworonogów, więc rozumiem z tego, że miłośnik zwierząt to ktoś taki, kto nie mówi o tym, co widzi- dla dobra sprawy. Jest to dość stara przecież i znana u nas szkoła patrzenia na rzeczywistość. Nie tylko na psy. Tak uczyliśmy się patrzeć na wiele wartości. Wedle tej szkoły kocha i jest z nami tylko ten, kto widzi jedynie dobre strony i o nich głośno mówi. Kto zachowuje się inaczej jest naszym wrogiem. To, o to chodzi – prawda? Można w ten sposób, ale tylko na swój własny, prywatny użytek. Jeśli bowiem wymaga się od innych takiego spojrzenia na rzeczywistość, to pamiętać trzeba o tym ile nieszczęść przyniosło nam ono w przeszłości, ile potworków napłodziło, co z naszymi mózgami uczyniło i jak silnym piętnem – aż po dzień dzisiejszy – na mózgu niejednego z nas odcisnęło. Mało nam tego jeszcze?

A jeśli chodzi o deklarację miłości do zwierząt, to tak, jak z innymi deklaracjami – gładko nam to idzie. Osobiście bardziej nawykłem oceniać ludzi nie po tym, co deklarują, lecz co czynią. Miłość nie jedno ma wprawdzie oblicze, sądzę, że do psa także, ale ta ograniczająca się do podrapania za uchem i pogłaskania po łbie od czasu do czasu – to chyba małpia do psa miłość, niewiele z prawdziwą mająca wspólnego. Posiadanie psa to za mało, aby nazwać się miłośnikiem zwierząt. Psem trzeba się jeszcze opiekować. A jak ta nasza nad psami opieka wygląda? Ile czworonogów gania samopas po naszych osiedlach? Ile wyje w zamkniętych mieszkaniach? Ileż wreszcie jest psów bezpańskich w azylach i poza nimi? Warto tez pamiętać o cierpieniach wielu pogryzionych przez psy. Są to fakty oczywiste i powszechnie znane, ale przypominam o nich tutaj, albowiem sądzę, że miłośników i wrogów zwierząt szukać trzeba przede wszystkim wśród tych, którzy mają z nimi kontakt najczęstszy, a mają go przecież właściciele psów. Niechże więc Pan w moim krytycznym o właścicielach psów pisaniu widzi to, co jest – jedynie pretensje do właścicieli.

Nie wiem o jakim to trzecim świecie mówi Pan twierdząc: „nie żyjemy w trzecim świecie, nie ma zakazu posiadania psów, a właściciele ich uiszczają dość wysokie podatki i opłaty sanitarne”. Kto byt np. w Szwajcarii widział zapewne w osiedlach mieszkaniowych piaskownice przykryte na noc specjalnymi siatkami w tym celu, że gdyby jakiemuś psu przyszła ochota zrobić w takim miejscu to, czego robić nie powinien, to nie ma na to najmniejszych szans. Właściciel psa wie też zapewne jakie obowiązki ciążą na nim. I w dodatku płaci stosunkowo wysokie podatki. Natomiast u nas zobaczyć można niejednego właściciela psa beztrosko przyglądającego się, jak jego pupilek robi w piaskownicy to, w czym potem bawią się dzieci. Tutaj nie chodzi o zapłatę za sprzątanie, ale o zwyczajną kulturę osobistą i właśnie z nią nic nie ma wspólnego myślenie, że skoro płace za czystość, więc mogę brudzić ile tylko wlezie i gdzie popadnie.

Nie mylmy tych spraw. Przeciec obowiązek odpowiedzialnych za czystość i fakt, że z obowiązku tego niewielu wywiązuje się, jak należy – to jedna kwestia, a nasza – właścicieli psów reakcje na to, gdzie się pies załatwia, to sprawa druga, Z windy, schodów i chodników wszystko to, co się psom przytrafi winni sprzątać ich właściciele, a nie dozorcy. Przecież są to sytuacje analogiczne do tych, kiedy rozleje się nam mleko w miejscu publicznym czy zbije butelka z innym płynem. Że coraz mniej ludzi czuje się w obowiązku sprzątnięcia po sobie w takiej sytuacji – to już kwestia naszej osobistej kultury, ale wytykanie takich spraw, również właścicielom psów nie ma nic wspólnego z nienawiścią do czworonogów, którą mi Pan imputuje, lecz z naszym zachowaniem na co dzień.

 

Tadeusz Wojewódzki

 

P.S. Za słowa poparcia w tej samej sprawie dziękuje szczególnie pani Barbarze B. z Oliwy, Mieczysławowi N. z Sopotu oraz Zdzisławowi O. z Gdańska.

Dziennik Bałtycki, 49 (12876) 27 lutego 1987

PODŻERANIE

PODŻERANIE

 

Póki człowiek siedzi u siebie w kraju, wszystko zdaje się być w porządku. Popuszcza pasa i … tyje. Ja tyję, ty tyjesz, on tyje. Chudych jak na lekarstwo. Tycie traktujemy więc jako zachowanie w normie. Pan, szczególnie w okolicach czterdziestki, nie wywołuje zdziwienia pokaźnym brzuszkiem, ale… jego brakiem. O paniach nie wypada wspominać. Niemniej popularność wszelakich diet-cudów, szczególnie wśród płci pięknej wydaje się być bardzo wymowna.

Tyjąc tu kraju, piszemy do swoich – tam, na Zachodzie – że u nas chudo. Oni wyobrażają więc sobie, że tylko skóra i kości na tobie. Potem jedziesz, stajecie przed sobą i jednemu wówczas trudno oprzeć się wrażeniu – że oni są chudzi lub w najgorszym razie tylko szczupli, a do tego tak ubrani, że ty w czymś takim nie poszedłbyś do miasta. Natomiast my  wyglądamy przy nich wypasieni, otyli, podbródków po kilka lub kilkanaście… W takiej sytuacji nie pozostaje nic innego, jak tylko tłumaczyć się gęsto, iż to bieda tak cię roztyła, że to winne ziemniaki i mączne potrawy.

Ktoś bardziej złośliwy mógłby nam powiedzieć prosto z mostu: tyjecie, bo żrecie. Złośliwi mają to do siebie, że czasami mówią głośno o tym, o czym cała reszta przyzwyczaiła się tylko myśleć po cichu. Ale z tym żarciem, to chyba jednak lekka przesada. Oczywiście, porównując to wszystko, co my jemy tutaj – z tym, co- a szczególnie ile- jedzą nasi, zamieszkali tam, można by ewentualnie przy tej tezie o naszym obżeraniu się pozostać. Ale po co? Niczego ona w sumie nie wyjaśnia, a poza tym problematyczna także jest jej dosadność, jeśli zważyć ile to i czego potrafią, spałaszować oni. Kiedy obserwuje się ich z bliska, to można – nawet z pozycji tego obżartucha znad Wisły – nabawić się nie lada kompleksów.

Osobiście skłonny jestem twierdzić, że nasze figury tęgie, postacie opasłe, czy te policzki wypchane tak bardzo u nas rozpowszechnione nie są rezultatem obżerania się lecz… podżerania. A to różnica zasadnicza.

Nasza narodowa tradycja – z tyciem posiadająca związek bezpośredni – polega na… zakąszaniu. Tradycja zakąszania jest u nas tak stara, jak picia alkoholu. Zakąszamy po to, by się nie upić, a pijemy po to, by zakąszać. Zakąska jest więc trwałym elementem naszej egzystencji.

Natomiast klasyczne podżeranie to ma do siebie, że jest jedzeniem nie dla samego bynajmniej jedzenia. Podżeranie jest czymś tak u nas naturalnym, że się to robi powszechnie, bezwiednie, bezrefleksyjnie. Gdzie tylko pójdziesz, do kogo tylko nie zajrzysz, to zaraz coś na stół wyciągają. Nie po to, by jeść, lecz by częstować czyli podżerać. Zastać u nas ludzi pijących, samą tylko herbatkę w szklankach, przy „pustym” stole, to rzadkość. Normalnie wszyscy podżerają – chociażby jakieś herbatniki, ciasteczka, pierniczki. Wszyscy bez przerwy coś żują, gryzą, mielą.

Zwyczaj podżerania wynosi się, z naszych domów rodzinnych. Ci, którzy naprawiają lodówki, wiedzą o tym najlepiej, że u nas najczęściej wysiadają nie jakieś tam agregaty, nie termostaty nawet, ale… zawiasy, zawiasy moi kochani! Bo też bez przerwy każdy chodzi do tej lodówki i coś podżera. Czyta – podżera, ogląda telewizję – podżera, pisze jakiś donos (do redakcji ma się rozumieć) – też podżera. A już najgorzej, jak mamuśka zapyta tatuśka czym ma mu dogodzić. Zaraz zaczyna się wymyślanie: „A może szarlotkę zrobisz mi, a może placuszek z kruszonką, a może…”

Podżeranie jest więc dla nas domową rekompensatą przyjemności, których jest za mało lub też są nie takie. Jest naszym rodzimym sposobem rekompensowania sobie strat doznanych i urojonych, czynienia życia jeśli już nie bardziej godnym, to z całą pewnością bardziej słodkim.

 

Tadeusz Wojewódzki

 

PS. Przyjemność podżerania traktować można również w sensie przenośnym. Każdy kto bliźnim zwykł przyglądać się trochę baczniej, zwrócić musiał uwagę na to, że niejeden u nas utył na podżeraniu innych. I choć nie ma ono z podżeraniem właściwym związku bezpośredniego, to wspomnieć o nim tutaj warto, gdyż w nim także tkwi przyczyna otyłości części z nas.

 

T.W.

Dziennik Bałtycki, 44 (12568) 21 lutego 1986

 

RANDKI

RANDKI

 

Kiedy zmienia skarpetki w środku tygodnia, a nigdy przedtem tego nie robił, kiedy wylewa na siebie cały flakon „Przemysławki” i próbuje czy spodnie można zdjąć razem z długimi kalesonami, kiedy wreszcie sięga po szczoteczkę do zębów – to wiedz, że szykuje się na randkę. Co w takiej sytuacji powinna zrobić mądra żona?

Zacznijmy od tego, że mądrych w takiej sprawie, jak ta – nie ma. Kiedy się już bowiem zorientujesz, że tu nie o dentystę chodzi, lecz o randką właśnie, to nerwy zaczynają człowiekiem tak telepać, że mógłby niegodziwca na strzępy rozszarpać.

Zdarzają się więc żony porywcze, zazdrości swej zdusić w sobie nie potrafiące i te awantury wszczynają karczemne. Randkowicz wychodzi wówczas z domu mocno wzburzony, co w niczym specjalnie przeszkadzać mu nie będzie, a tylko motywację do grzechu głębszą uczyni, utwierdziwszy go w przekonaniu, że heterę ma w domu, że nieszczęśliwy jest okrutnie i nic poza szukaniem pocieszenia mu nie pozostało. Doświadczeni mężczyźni wiedzą o tym dobrze, że taki niepocieszony właściciel, najbardziej choćby nawet schodzonych do kresu możliwości porciąt, rychło pierś ciepłą i do tulenia, ochoczą znajdzie. I jak się dobrze w nią wtuli, to bywa, że i kilka latek przy niej posiedzi.

Wychodząc ze słusznego założenia, że lepszy w domu chłop byle jaki, nawet taki właśnie jakiego masz, niźli żaden, obrać musisz wobec randkowicza zupełnie inną taktykę. Mądre kobiety dzielą się przy tym na dwa obozy, dwie szkoły.

Jedne dążą więc do tego, by delikwenta w domu niczym wprawdzie nie zrazić, nie dać najmniejszego nawet pretekstu do przybierania przezeń pozy cierpiącego za miliony, ale tak mu humor zepsuć, tak z randkowego nastroju skutecznie wyprowadzić, by randka zdała mu się koniec końców czymś gorszym niźli codzienny obowiązek domowy. Rozwiązań szczegółowszych jest tutaj tyle, ile damskich główek w rzecz ową myślami zaprzątniętych. Są więc wśród zwolenniczek tej drogi dochodzenia do celu i takie, które dążą do nieprzyzwoitego wprost skrócenia czasu swobody pozadomowej, wychodząc znów ze słusznego przecież założenia, że co nagle, to po diable i ani on, ani tamta, z takiej błyskawicznej, spędzonej w biegu nieomal randki, zadowoleni nie będą.

Inne podpytawszy się wcześniej o to w jakim rejonie rzecz będzie miała miejsce sugerują w ostatniej niemal chwili, niby zupełnie od niechcenia, niby całkiem przypadkowo, że tam akurat gdzie on, one też będą w jakiejś bardzo tajemniczej sprawie. Całują potem wprost w nos drania – randkowicza i mawiają: „- No, to do rychłego zobaczenia kochany…”. Kochany nie wie o co chodzi, pytać nie może, więc o niczym innym myśleć nie potrafi tylko o tym właśnie. Podąża na randkę, ale co to za randka skoro tak na nią idzie, jakby na skazanie szedł.

Jeszcze inne zaraz po jego wyjściu z domu rozpoczynają telefoniczne poszukiwania. Powiadamiają wszystkich znajomych o tym, że szukają, że chodzi o rzecz wagi trudnej do przecenienia itd, itp. Zamysł jest w tym iście szatański. Duże istnieje przecież prawdopodobieństwo, że wieść dotrze do zainteresowanego w trakcie i szlag jeśli już nie wszystko trafi, to chociaż sam nastrój randkowy. A o to przecież, w tym pierwszym ze skutecznych ponoć bardzo sposobów, chodzi.

Drugi silniejszych jeszcze nerwów od zainteresowanej wymaga. Musi ona bowiem dać z siebie wszystko, aby nie robić nic. Zachować obojętność tak naturalną jak wtedy, kiedy dowiaduje, się o podwyżce czegoś, co już kilka razy zdrożeć w ciągu roku zdołało. Nie pyta więc ani o to gdzie, do kogo, ani w jakim celu randkowicz się udaje. W ogóle o nic nie pyta, gdyż to ją nie interesuje. Co najwyżej nadmieni tylko, że bardzo dobrze się stało, iż on akurat dzisiaj, a nie za dwa dni wychodzi; inaczej pokryłyby się im terminy i kłopot byłby wielki. O swoim wyjściu więcej już nie wspomina. Po co? Wyjdzie tak, jak powiedziała i wróci o takiej porze, żeby nie można jej było z tego powodu ubliżyć, ale też by ów czas powrotu dawał to i owo do myślenia. Wróci też niezwykle starannie uczesana, z nienagannym makijażem, bez jednego na spódnicy zagniecenia, bez najmniejszych śladów na sobie i odzieży mogących stanowić pretekst do zaczepki.

Damy, które proceder ów powtarzały razy kilka – ręczą, że działa na randkowiczów, jak dotknięcie czarodziejskiej różdżki i rychło randkowiczów w… „psy ogrodnika” przemienia.

Jest wszakże o randkach prawda i taka, że kiedy się za bardzo o ich obecności w życiu myśli, o to za każdym pośpiechem, za każdą u cioci, fryzjera, krawca czy dentysty wizytą to widzi, czego faktycznie nie ma. Sztuka to zapewne wielka, ale żyć z czymś takim – udręka prawdziwa. I o tym przede wszystkim nasze żony wiedzieć winny, o tym też pamiętać.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 43 (12870) 20 lutego 1987

 

OKROPIEŃSTWA

OKROPIEŃSTWA

 

O rzeczach „niesmacznych”, o widokach i obrazkach dalece nieestetycznych nie powinno się mówić, a tym bardziej pisać. Jak jednak trzymać język za zębami, kiedy widoki takie wywołują sprzeciw i gniew tak wielki, że człowiek najchętniej krzyczałby, wrzeszczał ile sił w piersi albo robił coś jeszcze znacznie gorszego. Kiedy leżał całkiem świeży śnieg, kiedy dosypywało nim systematycznie odnosiło się wrażenie, że to nie rodzinny krajobraz lecz wprost nirwana. I może ta biel właśnie tak bardzo człowieka rozbisurmaniła, że teraz, kiedy wszystko topnieć raptem zaczęło – oprócz jednego, wielkiego obrzydzenia nic więcej odczuwać już nie potrafi. Czy bowiem idzie się ścieżką przez podwórko czy chodnikiem – wszędzie, dosłownie wszędzie, gdzie tylko spojrzeć – jedno widać. To mianowicie czym każdy ssak kończy ten niezwykle skomplikowany proces zaczynający się grzesznym wprawdzie lecz jak miłym podniebieniu obżarstwem. A że pies to akurat – najmniej jest ważne. Ważniejsze przecież, że psów w okolicy dobra setka i każdy codziennie musi. Przeliczyć to przez trzydzieści choćby tylko dni, a wychodzą ilości tak wielkie, że zdolne przytłoczyć największego nawet optymistę.

Sprawa jest bardzo osobistej natury. Nie masz bowiem u nas niczego bardziej osobistego, jak kiedyś – poglądy, a teraz właśnie – pies. Na cudzych poglądach psy można już dzisiaj wieszać, ale nigdy odwrotnie. Rzecz w tym jednak, że trzeba przecież coś z tym wszystkim zrobić, znaleźć jakieś sensowne wyjaśnienie, gdyż inaczej ugrzęźniemy w tej rosnącej masie i nawet drugi etap reformy gospodarczej niewiele nam pomoże.

Osobisty charakter każdej takiej sprawy stąd się przede wszystkim bierze, że wszelkie opinie o psach właściciel utożsamia z tą -na jego tylko temat. Identycznie z propozycjami. Adresowane do czworonogów- traktowane są jako kierowane wprost do właścicieli. Zaproponuj – na początek, żeby tak może tylko tego pilnować, by same chociaż chodniki uwolnić od owego okropieństwa. Propozycja wydaje się niezbyt wyśrubowana, a przecież i taka nawet spotyka się zapewne z natychmiastowym i powszechnym sprzeciwem, jako ograniczająca swobody. Rzecz w tym bowiem że to pies wybiera miejsce i moment, a nie pan- właściciel. Psa jest to więc sprawa i tylko jego. Natomiast rozwiązanie z ochroną chodników z psiej sprawy uczyniłby rzecz ową przedmiotem wspólnej – psa i właściciela – troski. Ten ostatni i tak zbyt wiele ma na głowie, a nawet gdyby nie miał, to jakim prawem ktoś ma mu dyktować gdzie jego pies może, a gdzie nie może.

W takiej sytuacji można by co najwyżej apelować. Gdyby to jednak jakiś pomnik był lub inny cel, równie zbożny, ale w sytuacji takiej jak ta – rokowanie nie jest nazbyt obiecujące.

Nie ma więc z sytuacji owej żadnego absolutnie wyjścia? Prawdę powiedziawszy jest to ślepy zupełnie zaułek na końcu którego to widać właśnie, co przedmiotem jest naszej tutaj troski i nic więcej, nic nadto. Nie ostatnia to zapewne sprawa z gatunku bliskich nam i dla nas tylko właściwych – z zaułkiem, jako widokiem nie najpiękniejszym wprawdzie i niezbyt budującym, ale za to pewnym.

Przyda się więc chyba i tym razem stara, ale wciąż aktualna w naszych warunkach recepta: jeśli nie możesz czegoś zmienić – powinieneś się do tego przyzwyczaić. Przyzwyczailiśmy się już do tak wielu i tak okropnych, obrzydliwych wręcz widoków, że zapewne przyzwyczaimy się i do tych narastających swą mocą, śladów dobrych apetytów naszych piesków.

Niech będzie i tak. Jeśli się jednak coś tam w człowieku buntuje, to jedynie świadomość bezradności, bezsilności wobec tego, co u nas głupie i niedobre i że przyzwyczaić się trzeba do tego właśnie, a nie do dobrego, pożytecznego, zrozumiałego dla wszystkich oczywistego i takiego, żeby się tego przed obcymi wstydzić się trzeba było. Nie musze rozumieć dlaczego nie nam praktycznie żadnego wpływu na to, że przychodzi mi obcować dzień w dzień z wytworami niechluja. Dostatecznie długie obcowanie z nimi wyrabia w człowieku przekonanie, że tak już widocznie musi być.

Nie mam praktycznie wpływu na to, jaka jest woda w kranie. Na to, co wydzielają mury w których mieszkam i meble, które stają w pokojach. Powiedzą mi przecież, że wody nie musze pić, mieszkania mogłem nie zasiedlać, mebli nie kupować. Nikt mi przecież nie kazał. Zapewne argumentem tej samej kategorii będzie pogląd, że jak mi się nie podoba, to po tych chodnikach chodzić nie muszę i patrzeć – pewnie też nie.

Być może, ale jak uwolnić się ad myślenia, a już szczególnie od myśli natrętnej, że znów robimy wspólnie coś, co jest bez sensu. Jak ta masowa hodowla w naszych domach psów, że fakt ten rodzi problemy, których udajemy tytko, że nie widzimy, a które są w sumie – przy naszej mentalności – nie do rozwiązania?

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 37 (12864) 13 lutego 1987

 

PRZEKORA

PRZEKORA

Jakże często skłonni jesteśmy mniemać, że za wielkimi decyzjami, wielkimi sprawami i problemami kryją się równie wielkie przyczyny. Poza tym – w  dociekaniu przyczyn tego, co się wokół nas dzieje, a nam szczególnie nie odpowia­da, zostawiamy miejsce na wielkie namiętności, a więc na miłość praw­dziwie szaloną czy nie­nawiść spragnioną chłeptania krwi ofiary. Tymczasem za wszyst­kim tym kryją się najczęściej całkiem zwyczajni ludzie ze swoimi przywarami, a więc także i… przekorą.

Nie zapierajmy się jej, nie zarzekajmy, nie chowajmy głowy w piasek, bośmy nie strusie. Przyznajmy się – któż z nas nie odmrażał sobie uszu na złość tacie? I to żeby tylko jeden raz-w życiu!… Któż w końcu nie topił zapamiętale strzyżonego, w imieniu golonego?

Jest więc w nas dziedzictwo dziadowych i pradziadowych odmrożonych uszu, jest tradycja i żywa pamięć o „topionych-strzyżonych” i jest wreszcie chęć dania z siebie wszystkiego, by „golone zawsze było górą”.

Przyjrzyjmy się baczniej życiu, a przekonamy się, że jest właśnie tak. Choćby i z naszymi pociechami. Nie chcąc być wyklęty przez pedagogów i posądzony o propago­wanie niecnych poglądów na temat wycho­wania, powiedzieć tutaj mogę jedynie tyle, że czasami zdarzają się domy, gdzie rodzice baczną zwracają uwagę na naukę swoich dzieci. A dzieci z domów takich poczytują sobie za niebywałą wręcz frajdę, bazgranie w zeszytach niczym kura pazurem, uczenie się byle jak, a najlepiej wcale. Na­tomiast obrywanie dwój łączą z koniecznoś­cią ukrywania tego przed rodzicami w imię dobrych stosunków międzypokoleniowych oraz szanowania zdrowia, a szczególnie nerwów swoich najbliższych. Natomiast tam, gdzie naukę traktuje się jako rozrywkę, a nie ciężki obowiązek dzieci, tam właśnie dzieci pilnują szkoły z konsekwencją i za­angażowaniem właściwym tylko myślącym i dorosłym osobnikom. Słowem – każesz się uczyć, to dzieci na przekór – nie będą tego robiły. I odwrotnie. Niech więc ktoś teraz powie, że ta cholerna przekora nie siedzi w nas już od małego?

Kto chodził do szkoły, ten sam pamięta najlepiej jaką mordęgą było czytanie tzw. szkolnych lektur. Nie dlatego nawet, że nudne, że nie takie, jakby się czytać chciało. Sam fakt, że ci czytać kazali, wytwarzał w człowieku opór tak silny, że niemożliwy prawie do przełamania. Teraz, kiedy spoglądasz na owe lektury z perspektywy czasu, uśmiechasz się rzewnie i skłonny jesteś są­dzić, że przekora minęła ci wraz z cielęcy­mi latami. Tymczasem ona zmieniła tylko swe pierwotne oblicze.

A pamiętasz może którą to dziewczynę uważałeś w latach swych młodych i niewinnych za najładniejszą, najbardziej ponętną, pożądania godną? Oczywiście, że swoją. A teraz? Jeśli nie stać cię, aby przyznać się do tego przed samym nawet sobą, to chociaż pomyśl troszkę dlaczego to mężo­wie, którzy dobre i ładne żony mieli, rzu­cają je dla szkaradnych bardzo heter. No przecież nie po to, żeby sobie polepszyć, bo u dawnych żon lepiej już mieć nie mogli. Czynią tę głupotę z przekory właśnie, któ­ra każe im myśleć, że co obce to lepsze, a lepsze dlatego, że zakazane.

A czyż nie było inaczej z owym synem, który przyprowadził do domu rodziców ist­ną niezgułę i powiedział, że to będzie jego żona? Przecież gdyby matka wtedy nie zemdlała, a ojciec nie zaczął przeklinać tak głośno i tak bardzo szpetnie, to przecież syn nigdy nie pomyślałby, że rodzice są kontra. Takim zachowaniem utwierdzili go jednak w przekonaniu, że są. Natychmiast odezwała się w nim przekora i uświadomiła, że tamci na drodze jego szczęścia stają. Musiał więc gnać do ołtarza co tchu w piersiach, by szczęście owe w porę pojmać. Ma więc teraz szczęścia tego tyle, że mógłby sprze­dawać. Problem tylko czy znalazłby kupca.

Tak więc gdyby nie owa przekora czło­wiek nie byłby tym, kim jest. A kim jest? No, chociaż tyle już wiemy na pewno, że istotą bardzo przekorną.

 

Tadeusz Wojewódzki

 

Dziennik Bałtycki, 32 (12556) 07 lutego 1986

 

ZŁOŚLIWOŚĆ

ZŁOŚLIWOŚĆ

Są lekarstwa skuteczne choć proste, jak – nie przymierzając – rycyna. Są choroby niegroźne, choć męczące, na które nie ma lekarstwa, jak chociażby katar – postrach prawdziwych mężczyzn. No jest… złośliwość, na którą nie ma lekarstwa tak skutecznego, jak rycyna właśnie. Choć nie jest to choroba, potrafi zamęczyć człowieka na amen. Czy nie ma przed nią ucieczki? Czy nie ma na nią żadnego sposobu?

Złośliwość ludzka bierze się stąd, że człowiek ma wrażliwą naturę. Szczególnie na to, co się z innymi i u innych dzieje. Kiedy więc Kowalski kupi sobie nowy samochód, a Kowalewski nie kupi go nigdy, bo za biedny, to cóż pozostaje Kowalewskiemu? Może tylko zazdrościć. Ale z zazdrością jest przecież tak, że gryźć ona będzie Kowalewskiego, a nie Kowalskiego. Jednak nie o to chodzi. Kowalewski przypilnuje Kowalskiego. kiedy ten znów pójdzie przecierać czyste szyby i pucować błyszczącą karoserię swego malucha. Jest to dla Kowalewskiego jedyna okazja, aby zwrócić uwagę Kowalskiemu na liczne i wyraźne wybrzuszenia lakieru, których – zaślepiony radością z nowego nabytku – Kowalski sam nie dojrzy. Musi nasz Kowalewski przestrzec tkwiącego w niewiedzy posiadacza, że znana jest mu ta właśnie seria maluchów, gdyż kupili je bliscy jego znajomi i teraz starają się na gwałt pozbyć tego paskudztwa. Podobno w tej właśnie serii jest też jakaś ukryta wada w układzie kierowniczym i kilku ludzi się już zabiło, ale jak to u nas – trzymają wszystko w tajemnicy, bo nie chcą paniki wywoływać. Ponadto niektóre egzemplarze z tej serii lubią się same zapalać. Więcej Kowalewski dodać nie musi. Jak pierwszą, uświadamiającą rozmową w zupełności wystarczy.

Sądząc więc po Kowalewskim złośliwość jest dla nas szansą powrotu do stanu nieomal normalnego, czyli takiego, kiedy nie wiedzieliśmy jeszcze, że Kowalski kupił samochód, ktoś inny wyjechał zarabiać w „zielonych”, a jeszcze ktoś wygrał lub ukradł kilka milionów. Kiedy więc zadasz komuś trochę choćby tylko złośliwości i zobaczysz, że skutki osiągnąłeś pożądane, wnet poczujesz, iż zazdrość, która gryzła cię tak okrutnie, popuszcza jakby z minuty na minutę, że sprawa cała, która kamieniem ci na sercu leżała, z serca twego schodzi, przez co humor wyraźnie ci się poprawia i stosunek do świata zyskasz jakby serdeczniejszy. Chciałoby się więc aż pisać na transparentach: „Przez małe złośliwości idziemy ku wielkiej dla ludzi serdeczności”.

Złośliwość nie narusza ponadto naszego wyobrażenia o sprawiedliwości, a tym bardziej jej samej szwanku najmniejszego nie czyni. Wszak powinno być sprawiedliwie, czyli po równo – tak przecież myślimy. No, ale gdy taki Kowalski ma nowy samochód i jeszcze radości dużo, a dla nas tylko zazdrość pozostaje, to czy taki stan rzeczy ma cokolwiek ze sprawiedliwością wspólnego? Jeśliby chociaż z tym samochodem kłopoty miał, żeby mu wciąż się psuł, na drodze stawał, albo najlepiej wprost przed naszym oknem „rozkraczał”. Człowiek mógłby chociaż wtedy do żony powiedzieć: „Widzisz? Tyle forsy wpakowali, działkę nawet sprzedali i po co im to pudło było? Same teraz kłopoty mają. Popatrz przez okno, znów tego grata pchają. Jak tak dalej pójdzie, to będą sobie musieli konia kupić, żeby ich z tym ‘maluchem’ do Polmozbytu ciągnął”. Wtedy i żonie i tobie zaraz na sercu jakoś lżej byłoby. Kiedy jednak dzieje się inaczej, kiedy los nie obdziela nas wszystkich sprawiedliwie, trzeba mu dopomóc. Zrobić tak, żeby się Kowalski martwił, gryzł, po nocach nie spał i myślał o tym, co od nas o swoim nabytku usłyszał. Mieć będzie wprawdzie samochód, ale też mieć będzie także i za swoje. I tak jest właśnie sprawiedliwie, a już z cala pewnością sprawiedliwiej.

Jak więc widać przed złośliwością trudno jest człowiekowi uciec, trudno się jej ustrzec. Niemniej sytuacja nie jest wcale beznadziejna. Kiedy bowiem dostaniesz już tego wymarzonego, wyśnionego „malucha” z przedpłaty, to nie ciesz się, nie skacz pod sufit i nie tup z radości. Wszak sąsiedzi słyszą. Nos musisz zawiesić na kwintę, plecy przygarbić, a gdy tylko ktoś do ciebie podejdzie i zobaczysz, że właśnie otwiera usta, uprzedź go szczerym wyznaniem trosk i kłopotów, jakie nowy nabytek ci sprawił, choćby i nie sprawił najmniejszego. Mów więc długo i wylewnie, że ty wcale tego „malucha” nie chciałeś, że ciebie źli ludzie namówili, że byłeś w sytuacji bez wyjścia. Płacz i narzekaj, a być może zdarzy się wówczas, że poklepie cię po plecach DŁOŃ PRZYJAZNA i posłyszysz słowa pocieszenia, porady przyjacielskiej, lub otrzymasz propozycję wspólnego zalania robaka.

Bo tak w sumie, to dużo mamy w sobie dla innych serdeczności i dużo dać z siebie tym innym potrafimy. Tyle tylko, że, muszą to być ludzie smętni, zagubieni i wielce nieszczęśliwi, biedniejsi od nas, mniej zdolni, słowem gorsi pod wieloma względami. Od tego czy się ta prawda o nas bardziej czy też mniej podoba to jest ważniejsze, że kto ją zna i do niej się w życiu stosuje, ten mniej zaznaje ludzkiej złośliwości.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 26 (12550) 31 stycznia 1986