Archiwum autora: tadeuszw

BRUD

BRUD

 

Nie wiem czy można żyć biednie i szczęśliwie zarazem. Jeśli bajkom wierzyć to i owszem. Wiem natomiast, że można żyć biednie ale schludnie i czysto zarazem. Brud choć zwykł się nam kojarzyć z biedą i ubóstwem nie z niej się bierze, tak jak myszy nie biorą się ze zgniłej słomy. Brud bierze się z naszych przyzwyczajeń, nawyków, potrzeb i naszego wyobrażenia normalności.

Brud ma wprawdzie i nędzą tyle wspólnego, że jeśli już nie wypełnia w całości, to podkreśla w każdym, także i w naszym pejzażu, cechy właściwe obrazowi nędzy i rozpaczy. Ważniejsze jest jednak to, że jeśli wszędzie jest go pełno i pod ręką wodzi się na co dzień z niechlujstwem oraz dziadostwem godnym chyba tylko czasów najpopularniejszej u nas hodowli kołtuna, to nasiąkamy jego obecnością do tego stopnia, że coraz rzadziej dziwi nas on i oburza. Chyba, że ktoś przez zapomnienie w nowych spodniach czy sukience tam usiądzie, gdzie w kombinezonie roboczym też siadać nie powinien. Chyba, że nowym butem wdepnie w to, co ponoć szczęście ma przynieść, ale póki co kłopoty same swoją obecnością sprawia.

Oburzamy się, więc jeszcze na cuchnące publiczne szalety, te przybytki, których przeznaczenia nie domyśliłby się zapewne człowiek wychowany w normalnych, schludnych warunkach. Psy wieszamy jeszcze na dozorcach za klatki schodowe godne najbardziej rasowych slumsów. Ale najgorsze jest to, że coraz częściej brud nas nie razi ani nie, odraża i pospołu z niechlujstwem, abnegacją oraz nijakością kształtuje nasze, codzienne wyobrażenie normalności.

Nie dziwi nas, nie odraża np. tramwaj „przegubowiec”. Normalne jest już w naszych oczach to, że wszystko, na co tylko w, tramwaju takim spojrzeć brudne jest, szare, czarne albo pożółkłe. Że na każdym kroku widać jakieś szmaty zwisające ze złączy drzwi, kawałki dykty zamalowanej na uniwersalny, stalowy czy szary kolor, a wpakowanych po wsze czasy w miejsce szyby lub jakiejś inne zjawiątka zamontowane z równym, jak pozostałe „smakiem” oraz zręcznością i znawstwem takim, jakby to te same zawsze, dwie lewe ręce wszystko robiły. Nie rażą nas nawet te listwy metalowe niby coś tam jeszcze trzymające, choć pogięte, jakby na nich tylko los za ten brud wokół mieli się i na nich tylko wyzywał. Nie dziwi to wszystko, z czego farba sama złazi. Nawet nie zauważymy, gdy ktoś kiedyś w takim tramwaju dziurą po wybitej szybie nie dyktą lecz jakąś starą poduchą zapcha i będziemy wozić się z nią całymi latami.

Kiedy mówi się publicznie o sprawach takich, jak ta, to zaraz ktoś poczuwa się w obowiązku, żeby wyjaśnić i uświadomić, że krótko mówiąc pasażer te świnia Któż jednak jeździ w tym miejscu tramwaju, z samego przodu, nad którym wisi surowy zakaz rozmowy z motorniczym? Nie pasażerowie przecież. A miejsce to też nas nie dziwi swoim wyglądem, choć często obskurniejsze jest może bardziej nawet od całej w tym tramwaju reszty. Popatrzmy tylko na ten pulpit, który ani ścierki, ani farby tym bardziej nie widział całymi latami. Wygląda zupełnie tak, jakby go ktoś ze ,,złomowca” dopiero co przyniósł, I równie obskurnie, niechlujnie wygląda w tym miejscu cala reszta. Łącznie z okładką na dokumenty i na rozkład jazdy, z tym co o-bok tego pulpitu i co pod spodem. Wraz z nieodłącznym prętem do przekładania zwrotnicy, którego nikt nigdy nie pomaluje. Bo i po co?

Rzecz więc w tym, że my już tego wszystkiego nie dostrzegamy, nie widzimy. Że to, co takie obskurne, traktujemy jako normalne. Traktują tak to i pasażerowie i motorniczy.

Tak samo, jak o tramwajach myślimy już o wielu bardzo rzeczach. Nie odrażają nas swoim widokiem nawet pojemniki na chleb czy nabiał. A gdzież im tam do owej nieskazitelnej bieli, jaką winny się wyróżniać pojemniki na żywność i to żywność przeznaczoną do bezpośredniego spożycia. Nie razi nas to nawet, że ciąga się je bezpośrednio po chodniku, po ziemi, po podłodze, choć jest w nich żywność.

Słychać czasami u nas glosy wyśmiewające się z ludzi, że z własnych mieszkań czynią dziwne miejsca, w których nawet żyć swobodnie nie można. Że to takie bombonierki, wydmuchane, wychuchane, wypieszczone, że ludziska ciągną do tych swoich norek to, co najlepsze, najpiękniejsze, że urządzają te małe kliteczki – namiastki normalnych mieszkań – zupełnie tak, jakby mieli w nich spędzić całą wieczność, choć przychodzą tutaj tylko wyspać się, coś przekąsić, a rzadko tylko kiedy pomieszkać. Być może, że z naszymi mieszkaniami jest jednak tak, że stanowią one dla nas oazy normalności. Jeśli już nie są to miejsca, gdzie dobry smak i dobry gust rządzą nade wszystko, to chociaż – i to najważniejsze – jest w nich właśnie schludnie i czysto.

Wśród wyborów dokonywanych przez nas, choć nie zawsze w zgodzie i naszymi potrzebami, jest zapewne i ten, stawiający namiastkę wyżej niźli brak tego, co potrzebne do życia w miarą normalnego. W przypadku czystości, schludności, estetyki – sprawa o tyle jest skomplikowana, że to jednak nie nasze mieszkanka kształtują w nas najmocniej wrażliwość na takie wartości lecz to przede wszystkim, co poza nimi. A jeśli tak, to czas już najwyższy, aby zaczęło nam przeszkadzać wszystko to, do czego przyzwyczajaliśmy się tyle czasu. Któż bowiem może rozsądnie zapewnić nas o tym, że za czas jakiś nadal razić będzie nas w naszych mieszkaniach to, co już tak rzadko razi nas teraz poza nimi.

 

Tadeusz Wojewódzki

 

Dziennik Bałtycki, 61 (12888) 13 marca 1987

CZAS

CZAS

 

Wprawdzie myśl o tym, jak dotrwać do kolejnego pierwszego najskuteczniej wypiera wszelkie inne, to przecież zdarza się raz na jakiś czas pomyśleć i o tym, także, iż czas upływa nieubłaganie, a wraz z nim szansa zrobienia jeszcze czegoś w naszym życiu, takiego, z czego bylibyśmy dumni lub po prostu zadowoleni. Kiedy jednak znajdzie się już jakimś dziwnym trafem czas na to, by pomyśleć trochę nad tym, jak żyjemy, to najtrudniej opędzić się nam przed myślą o tym, że w życiu brakuje nam najbardziej czasu, czasu jeszcze raz czasu. Przede wszystkim na to, co jest właśnie najważniejsze, gdyż jedzenie i spanie oraz praca są, wprawdzie ważne, ale jeśli one tylko wypełniają naszą egzystencję, to cóż ona jest warta? A czasu brakuje nam na kontakt z najbliższymi, dla naszych dzieci by wiedziały, że mają rodziców i dla rodziców, by wiedzieli, że mają wciąż jeszcze kochające ich dzieci, dla przyjaciół i znajomych, a przede wszystkim – dla nas samych. Choćby po to właśnie, żeby przystanąć w tej codziennej gonitwie, pomyśleć nad tym co i jak robimy. W końcu – żeby i nad tym pomyśleć co się z naszym czasem faktycznie dzieje i kto lub co tak skutecznie go zabiera.

Jest tak chyba dlatego, że czas ma u nas wartość jeszcze mniejszą, niźli złotówka. Dobrze nam idzie – sądząc po statkach ze zbożem czekających wciąż na redzie, topienie tysięcy dolarów dziennie, nawet nie w brudnych wodach Bałtyku, lecz gdzieś w niedowładzie organizacyjnym. Jeszcze lepiej gada się nam o konieczności oszczędzania złotówek, natomiast czas jest jak powietrze. Liczy się tylko wówczas, kiedy zaczyna go brakować, gdy kończy się rok, plan jest napięty i gdy w grę wchodzi jeszcze czas „państwowy”. Prywatny czas, mój i twój nie ma natomiast żadnej wartości i nie może być w związku z tym nigdzie, niczyim, w jakiejkolwiek sprawie, argumentem.

Kiedy czekasz na przystanku tramwajowym czy autobusowym bezskutecznie przebierają nogami i denerwujesz się, gdyż grozi ci to ponad półgodzinne czekanie spóźnieniem do pracy, to masz jeszcze nadzieję na zrozumienie choćby tylko twojej sytuacji. Pan, który najrzadziej chyba w sumie tramwajami akurat jeździ i z dokumentów tylko wie, jak faktycznie ma się tutaj sytuacja powie ci jeszcze o niewątpliwych trudnościach z kierowcami, motorniczymi czy z taborem. Jeśli jednak w grę wchodzi twój własny, prywatny, poza pracą -czas i jeślibyś zgłaszał o to pretensje, że zabrano ci go kosztem wypoczynku, relaksu lub innych prywatnych korzyści, to gadanie takie do rzucania grochem o ścianę najbardziej jest podobne.

Prywatny czas jest dla nas – jako wartość taką abstrakcją, jak – nie przymierzając, dla ojca trojga dzieci egzystującego na państwowej pensyjce „maluch” choćby tylko – po cenie „dolarowej”.

Na co dzień najgorsza jest taka sytuacja, kiedy ty robisz coś w swoim prywatnym czasie, natomiast ile to wszystko będzie trwało zależy od kogoś, kto aktualnie pracuje. Ty jesteś już po pracy i kupujesz w sklepie, gdzie panie właśnie pracują, wracasz do domu i dotrzeć tam możesz tylko dzięki tym, którzy w przeciwieństwie do ciebie pracują nadal. I wszędzie czekasz. Taka to już bowiem generalna zasada, że gdzie, jak gdzie, ale najmniej to się nam spieszy właśnie w pracy. Bo też i do czego spieszyć się ma? Mówić wprawdzie mówi się przede wszystkim dużo, rzadko natomiast z sensem o tym na czym faktycznie praca winna polegać. Ileż to jednak wody jeszcze w Wiśle upłynie zanim będzie tak, że odsiadywanie „od – do” przestanie być faktycznie jej sensem jeśli już nie właściwym, to z pewnością podstawowym. I chyba właśnie praca oparta nie na zasadach „zrobiłeś – jesteś wolny”, ale „odsiedziałeś – możesz iść do domu” przekonuje nas najbardziej o tym, ze czas nie jest żadną wartością i spieszyć się nie ma dokąd.

W naszym myśleniu o czasie, a już szczególnie o czasie wolnym od pracy jest absurdu tak wiele, że można by nim niejeden kraj obdzielić. Pomyślmy bowiem tylko jak to jest. Gdy chcesz coś kupić, szczególnie lepszego, gdy chcesz zobaczyć coś sensownego i pięknego zarazem, to ludzi tyle, że wszystkiego za mało – i szynki, i biletów do teatru także. Za to w sklepie kas aż pięć, ale czynna tylko jedna – i tak na każdym kroku. Jeśli brakuje faktycznie ludzi do pracy, to sensownym wydaje się wyjście takie, żeby rezygnować z odsiadywania i zachęcać ludzi do robienia i zarabiania, ale nie po tysiąc złotych tygodniowo, bo kogóż weźmie taka zachęta? A cóż my robimy? Słychać przede wszystkim pohukiwania na ludzi, że pracują za mało wydajnie i przechodzimy na totalną koncepcję niszczenia wolnego poza pracą czasu. Ostatnio spółdzielnie mieszkaniowe poszły już na to, że spółdzielcy własnymi rękoma będą wznosili bloki. Tylko czekać, aż spółdzielnie krawieckie przemienią się w punkty samodzielnego przez klientów szycia garniturów, a lekarskie w samodzielne leczenie w oparciu o pisemne wskazówki typu „te zielone piguły to na podagrę, a te niebieskie to na serc klekoty”.

Mało nam jeszcze tego, że każda z domowych kuchni, to praktycznie restauracyjna placówka, że jesteśmy już stolarzami, malarzami, piekarzami, kucharzami i czym się tylko da w czasie wolnym od pracy? Idźmy tak dalej. Czemu nie? Tylko kto z nas uwikłany w tak praco- i czasochłonną codzienność będzie miał jeszcze siły i czas na to, by normalnie pracować?

 

Tadeusz Wojewódzki

 

Dziennik Bałtycki, 55 (12882) 6 marca 1987

RANDKI

RANDKI

 

Kiedy zmienia skarpetki w środku tygodnia, a nigdy przedtem tego nie robił, kiedy wylewa na siebie cały flakon „Przemysławki” i próbuje czy spodnie można zdjąć razem z długimi kalesonami, kiedy wreszcie sięga po szczoteczkę do zębów – to wiedz, że szykuje się na randkę. Co w takiej sytuacji powinna zrobić mądra żona?

Zacznijmy od tego, że mądrych w takiej sprawie, jak ta – nie ma. Kiedy się już bowiem zorientujesz, że tu nie o dentystę chodzi, lecz o randką właśnie, to nerwy zaczynają człowiekiem tak telepać, że mógłby niegodziwca na strzępy rozszarpać.

Zdarzają się więc żony porywcze, zazdrości swej zdusić w sobie nie potrafiące i te awantury wszczynają karczemne. Randkowicz wychodzi wówczas z domu mocno wzburzony, co w niczym specjalnie przeszkadzać mu nie będzie, a tylko motywację do grzechu głębszą uczyni, utwierdziwszy go w przekonaniu, że heterę ma w domu, że nieszczęśliwy jest okrutnie i nic poza szukaniem pocieszenia mu nie pozostało. Doświadczeni mężczyźni wiedzą o tym dobrze, że taki niepocieszony właściciel, najbardziej choćby nawet schodzonych do kresu możliwości porciąt, rychło pierś ciepłą i do tulenia, ochoczą znajdzie. I jak się dobrze w nią wtuli, to bywa, że i kilka latek przy niej posiedzi.

Wychodząc ze słusznego założenia, że lepszy w domu chłop byle jaki, nawet taki właśnie jakiego masz, niźli żaden, obrać musisz wobec randkowicza zupełnie inną taktykę. Mądre kobiety dzielą się przy tym na dwa obozy, dwie szkoły.

Jedne dążą więc do tego, by delikwenta w domu niczym wprawdzie nie zrazić, nie dać najmniejszego nawet pretekstu do przybierania przezeń pozy cierpiącego za miliony, ale tak mu humor zepsuć, tak z randkowego nastroju skutecznie wyprowadzić, by randka zdała mu się koniec końców czymś gorszym niźli codzienny obowiązek domowy. Rozwiązań szczegółowszych jest tutaj tyle, ile damskich główek w rzecz ową myślami zaprzątniętych. Są więc wśród zwolenniczek tej drogi dochodzenia do celu i takie, które dążą do nieprzyzwoitego wprost skrócenia czasu swobody pozadomowej, wychodząc znów ze słusznego przecież założenia, że co nagle, to po diable i ani on, ani tamta, z takiej błyskawicznej, spędzonej w biegu nieomal randki, zadowoleni nie będą.

Inne podpytawszy się wcześniej o to w jakim rejonie rzecz będzie miała miejsce sugerują w ostatniej niemal chwili, niby zupełnie od niechcenia, niby całkiem przypadkowo, że tam akurat gdzie on, one też będą w jakiejś bardzo tajemniczej sprawie. Całują potem wprost w nos drania – randkowicza i mawiają: „- No, to do rychłego zobaczenia kochany…”. Kochany nie wie o co chodzi, pytać nie może, więc o niczym innym myśleć nie potrafi tylko o tym właśnie. Podąża na randkę, ale co to za randka skoro tak na nią idzie, jakby na skazanie szedł.

Jeszcze inne zaraz po jego wyjściu z domu rozpoczynają telefoniczne poszukiwania. Powiadamiają wszystkich znajomych o tym, że szukają, że chodzi o rzecz wagi trudnej do przecenienia itd, itp. Zamysł jest w tym iście szatański. Duże istnieje przecież prawdopodobieństwo, że wieść dotrze do zainteresowanego w trakcie i szlag jeśli już nie wszystko trafi, to chociaż sam nastrój randkowy. A o to przecież, w tym pierwszym ze skutecznych ponoć bardzo sposobów, chodzi.

Drugi silniejszych jeszcze nerwów od zainteresowanej wymaga. Musi ona bowiem dać z siebie wszystko, aby nie robić nic. Zachować obojętność tak naturalną jak wtedy, kiedy dowiaduje, się o podwyżce czegoś, co już kilka razy zdrożeć w ciągu roku zdołało. Nie pyta więc ani o to gdzie, do kogo, ani w jakim celu randkowicz się udaje. W ogóle o nic nie pyta, gdyż to ją nie interesuje. Co najwyżej nadmieni tylko, że bardzo dobrze się stało, iż on akurat dzisiaj, a nie za dwa dni wychodzi; inaczej pokryłyby się im terminy i kłopot byłby wielki. O swoim wyjściu więcej już nie wspomina. Po co? Wyjdzie tak, jak powiedziała i wróci o takiej porze, żeby nie można jej było z tego powodu ubliżyć, ale też by ów czas powrotu dawał to i owo do myślenia. Wróci też niezwykle starannie uczesana, z nienagannym makijażem, bez jednego na spódnicy zagniecenia, bez najmniejszych śladów na sobie i odzieży mogących stanowić pretekst do zaczepki.

Damy, które proceder ów powtarzały razy kilka – ręczą, że działa na randkowiczów, jak dotknięcie czarodziejskiej różdżki i rychło randkowiczów w… „psy ogrodnika” przemienia.

Jest wszakże o randkach prawda i taka, że kiedy się za bardzo o ich obecności w życiu myśli, o to za każdym pośpiechem, za każdą u cioci, fryzjera, krawca czy dentysty wizytą to widzi, czego faktycznie nie ma. Sztuka to zapewne wielka, ale żyć z czymś takim – udręka prawdziwa. I o tym przede wszystkim nasze żony wiedzieć winny, o tym też pamiętać.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 43 (12870) 20 lutego 1987

SZCZĘŚCIE

SZCZĘŚCIE

 

Mało kto uważa siebie za szczęściarza, a własne życie za szczęśliwe. Bardziej skłonni jesteśmy posądzać o to innych.

Kiedy – wyjdziesz – szczególnie wiosną – w niedzielne popołudnie na deptak i wybierzesz się tam z własną żoną oraz dziećmi, ujrzysz nieoczekiwanie niejedną parę małżeńską tak szczęśliwą, że aż na pierwszy rzut oka skręcić może człowieka ze wściekłości. I w skrytości ducha myśleć zapewne będziesz, że szczęśliwy to zaiste mężczyzna, który wzrokiem tak pełnym uwielbienia obrzucany jest przez swą małżonkę, mężczyzna, do którego tamta czuli się i przytula tak pieszczotliwie. Łypniesz też kątem oka na tę swoją, która lezie obok po to tylko chyba, żeby cię pilnować czy aby zbyt długo na inne się nie gapisz. Przełkniesz też myśl o tym, że do tamtego szepcą na ucho ciepłe, miłe słowa, a ty jak już coś od tej swojej usłyszysz, to nie wiesz czy śmiać się powinieneś czy zapłakać szczerze. Same tylko wyrzuty i nic więcej.

To samo z dziećmi. Cudze idą, jak normalne dzieci. Czyste, schludne i uczesane. Nie tłuką się, nie szamocą, nie ganiają. A twoje? Doprawdy jedno wielkie kłębowisko rąk, nóg i wciąż porwanych portek. Jeden krzyk i awantura. Jak każesz iść, to stoją, poprosisz, żeby stali, to właśnie wtedy ganiają. Mijają się znajomi i zależy ci, żeby jakoś przed nimi z całym tym przychówkiem wypaść, to akurat w takim momencie twoje gagatki muszą sobie nogi podstawiać, a jak dobrze pójdzie, to jeszcze który rzuci jakimś brzydkim słówkiem. Inni mają normalne dzieci, ale wiadomo przecież, że ludzie to szczęście mają.

Opowiadał w prący taki jeden o upojnej nocy spędzonej z młodą dziewczyną. Nie, żeby i tam zaraz takiemu zazdrościł. Jeśli ci jakaś w ogóle myśl zaświtała kiedyś w związku z taką młodą dziewczyną, to jedynie taka, że można by ją ewentualnie adoptować. I nic ponad to. Ale myślisz sobie o tym, jak to jest, że tamtemu łgarstwo każde na sucho uchodzi, każde oszustwo w domu się uda. I szacunek ma i uznanie jakie. A tobie człowieku spać na wycieraczce każą gdy tylko godzinkę później z pracy wrócisz, z domu cię wyrzucają, jak piwko sobie gdzieś z kolegami po drodze nieopatrznie wypijesz. I niech ci ktoś powie, że ci inni szczęścia nie mają…

O tym, że ze szczęściem nie łączy ciebie akurat zbyt wiele- przekonujesz się codziennie na każdym kroku. Myślisz więc o tym, że wstawałeś codziennie przez trzydzieści lat grubo przed szóstą, że ręce urabiałeś sobie po łokcie i z wielkiego rozpędu dorobiłeś się starych już teraz gratów, a w tym także jeszcze starszej „Syrenki”. Taki sąsiad z góry nie wstaje nigdy przed dziewiątą, do pracy jeździ nowym ropniakiem, a w pracy ma takich, jak ty, do roboty. Sąsiad żyje, a ty ledwo koniec wiążesz z końcem. Ale on i wielu innych jeszcze, którzy na kontrakt zagraniczny wyjechali – mieli najzwyczajniej to, czego ty akurat nie masz – szczęście.

Zamykasz się więc w sobie i myślisz – jak to jest z tym szczęściem, że do innych przychodzi, a ciebie z daleka omija. Ani szpetny nie jesteś nad wyraz, ani gorszy, gdyż nie bardziej złośliwy od innych, nie bardziej też rozpustny. I jak się już w te chmurne myśli zagłębisz tak na dobre, jak już przypomnisz sobie ze smutnego żywota przypadki najbardziej tylko dobitnie o twoim braku szczęścia świadczące, to żal serce ci ściśnie. I gdybyś wilkiem był, to wlazłbyś pewnie na dach i wył do księżyca przez pół nocy. Ale z twoim szczęściem… Zaraz by cię sąsiedzi za rękawy z tego dachu ściągnęli, albo – co gorsza – sanitariusze, z kaftanem o nadzwyczaj długich rękawach i co najmniej na trzy miesiące zabrali. Siedzisz więc potulnie, nie wyjesz, tylko w sobie te smutne myśli żujesz.

Bo też w rzeczy samej – jak to z tym szczęściem jest? Nie ma w tej sprawie mądrych, nie ma recepty, nie znają jej szczęśliwi, a tym bardziej ci, którzy na brak szczęścia narzekają. Wiadomo natomiast ponad wszelką wątpliwość jakim sposobem zostać można najbardziej nieszczęśliwym z ludzi. Trzeba uczynić z siebie pępek świata. Z siebie nie dawać innym niczego, od innych wszystkiego oczekiwać, najlepszego się spodziewać i wymagać. Mieć pełną nad innymi świadomość swojej wyższości, ich wad, win i w tym upatrywać główną przyczynę własnych dolegliwości. Mieć wszystkiego od innych więcej, lepiej, szybciej. I tylko do tego dążyć.

Nie twierdzę, że rezygnacja z takiego zachowania pełnię szczęścia człowiekowi daje. Twierdzę natomiast, że wśród najbardziej z nas nieszczęśliwych są tacy, którzy z zachowania owego nigdy – w części nawet nie zrezygnowali i nie zrezygnują.

 

Tadeusz Wojewódzki

„Dziennik Bałtycki” 6 lutego 1987

KRYTYKANCI

KRYTYKANCI

 

NARZEKAMY, że tak niewielu wśród nas jest punktualnych, solidnych, uczciwych. Twierdzimy, że cechy owe wyłażą z nas, niczym szydło z worka, dopiero wówczas, gdy pracujemy za banknoty w kolorze nadziei, poza granicami kraju. Wyłażą jednak i bez tego. Wystarczy, że pojawi się… krytyka. Po tym bowiem co krytykujemy, widać jacy jesteśmy.

Gdzie więc są u nas ci superpunktualni? Ci, którzy nie spóźniają się z zasady, gdyż tego nie tolerują, nie cierpią? Oczywiście, że spotkasz ich w poczekalni u lekarza, który spóźnia się systematycznie, albo jeśli nie tam, to z pewnością pod drzwiami sklepu, który otwierany jest minutę lub – o zgrozo – dwie później, niźli wynikałoby to z informacji zamieszczonej na wywieszce. Tam właśnie oburzenie na spóźnialskich jest tak wielkie, tak szczere, a krytyka tak powszechna i totalna, że lincz zdaje się wisieć tylko na włosku. Nikt, dosłownie nikt nie może mieć w takiej sytuacji najmniejszych choćby wątpliwości, iż kto, jak kto, ale ci krytykujący właśnie nie znoszą spóźniania się, niepunktualności. Owa krytyka, w której uczestniczą dosłownie wszyscy oczekujący na otwarcie gabinetu czy sklepu ujawnia najdobitniej kto stoi w kolejce i jak bardzo obca jest mu niepunktualność, jak wielkie emocje wzbudza w nim kontakt z brakiem punktualności bezpośredni, jak jego obecność w naszym życiu dziwi i porusza do żywego.

A gdzież, dla odmiany, znajdziesz u nas tych najbardziej pracowitych, te prawdziwe błyskawice w robocie, tych, którym pali się ona w rękach? Oczywiście, że w kolejce i nie pierwszej lepszej, ale takiej do okienka, w którym pani siedzi jedna, a operacji do wykonania na jedną, oczekującą głowę – ma kilkadziesiąt. W takich to totalnie kolejkach słyszeć się daje święty pomruk równie świętego oburzenia na „grzebalską”: „O Boże! Jak się to babsko niemiłosiernie grzebie! Co ona robi tyle czasu?!”. A wtóruje mu powszechne przytakiwanie; „Jak mucha w smole, jak mucha w smole…”. Gdyby w kolejce takiej stały grzbieluchy same, gdyby byli tam tacy tylko, którym robota od rąk nie odchodzi, ci leniwi i w pracy niemrawi, to sterczeliby przecież cicho, pamiętając o tym, że i u nich ludziska sterczą godzinami, choć roboty pięć razy mniej niźli tutaj. Ale w kolejce tej stoją – oczywiście – same tylko istne błyskawice, ci właśnie, którym robota się w rękach pali i dlatego ani rusz pojąć nie mogą dlaczego tutaj czekać im każą tak długo. I to dlatego krytykują tak głośno, szczerze i powszechnie.

Na takiej samej zasadzie najbardziej uczciwych, uczulonych wręcz na wszelkie przejawy nieprawości, na wszelkie próby oszustwa, znajdziesz przed kasami sklepowymi i to wtedy akurat, kiedy okaże się, że im doliczono do rachunku pozycję, której nie mają w koszyku. Wtedy to głośna krytyka oszukiwania ludzi, nabijania w butelkę, okradania, ba nawet takiego kasowego „podskubywania” nie ma równych sobie. Wtedy też jasne się staje, że kradzież czegokolwiek i oszustwo nie mieści się nam po prostu w głowie, że jak nam tak obce, tak dalekie, jak – nie przymierzając – Wyspy Kanaryjskie.

Widać wiec, że krytyka odgrywa w naszym życiu rolę wręcz niebagatelną, że bez niej obraz naszych zalet byłby mocno zatarty i okrojony. Przecież dopiero dzięki temu co krytykujemy widać wyraźnie, jak na dłoni, żeśmy pracowici i w pracy pomysłowi, jak – nie przymierzając – Japończycy; solidni, rzetelni i punktualni jak Niemcy; a ponadto przywykli do tego, by ręki nie wyciągać po to, co nic nasze – zupełnie tak samo, jak rodowici Szwajcarzy.

Słyszy się czasami utyskiwania, że jesteśmy malkontentami, że krytyce i krytykowaniu nie ma u nas rozsądnego końca. Że gdzie się dwóch naszych zbierze tam w krótkim czasie czci i wiary reszta pozbawiona zostanie. Może w tych utyskiwaniach wiele jest racji. Popatrzmy jednak na rzecz całą z innego, o ileż ważniejszego dla nas, punktu widzenia. Skoro krytyka jest u nas jedną z najważniejszych i najczęściej występujących form przejawiania się wielu wspaniałych cech, tyluż zalet – to kultywujmy zwyczaj ów zamiast go tępić. Wszak inni zaletami tak wielkimi i w tak imponującej mnogości poszczycić się nie mogą. Nawet w formie tak bardzo szczątkowej jaką jest krytyka i krytykowanie. Innych oczywiście.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 50 (12574) 28 lutego 1986

PODŻERANIE

PODŻERANIE

 

Póki człowiek siedzi u siebie w kraju, wszystko zdaje się być w porządku. Popuszcza pasa i … tyje. Ja tyję, ty tyjesz, on tyje. Chudych jak na lekarstwo. Tycie traktujemy więc jako zachowanie w normie. Pan, szczególnie w okolicach czterdziestki, nie wywołuje zdziwienia pokaźnym brzuszkiem, ale… jego brakiem. O paniach nie wypada wspominać. Niemniej popularność wszelakich diet-cudów, szczególnie wśród płci pięknej wydaje się być bardzo wymowna.

Tyjąc tu kraju, piszemy do swoich – tam, na Zachodzie – że u nas chudo. Oni wyobrażają więc sobie, że tylko skóra i kości na tobie. Potem jedziesz, stajecie przed sobą i jednemu wówczas trudno oprzeć się wrażeniu – że oni są chudzi lub w najgorszym razie tylko szczupli, a do tego tak ubrani, że ty w czymś takim nie poszedłbyś do miasta. Natomiast my  wyglądamy przy nich wypasieni, otyli, podbródków po kilka lub kilkanaście… W takiej sytuacji nie pozostaje nic innego, jak tylko tłumaczyć się gęsto, iż to bieda tak cię roztyła, że to winne ziemniaki i mączne potrawy.

Ktoś bardziej złośliwy mógłby nam powiedzieć prosto z mostu: tyjecie, bo żrecie. Złośliwi mają to do siebie, że czasami mówią głośno o tym, o czym cała reszta przyzwyczaiła się tylko myśleć po cichu. Ale z tym żarciem, to chyba jednak lekka przesada. Oczywiście, porównując to wszystko, co my jemy tutaj – z tym, co- a szczególnie ile- jedzą nasi, zamieszkali tam, można by ewentualnie przy tej tezie o naszym obżeraniu się pozostać. Ale po co? Niczego ona w sumie nie wyjaśnia, a poza tym problematyczna także jest jej dosadność, jeśli zważyć ile to i czego potrafią, spałaszować oni. Kiedy obserwuje się ich z bliska, to można – nawet z pozycji tego obżartucha znad Wisły – nabawić się nie lada kompleksów.

Osobiście skłonny jestem twierdzić, że nasze figury tęgie, postacie opasłe, czy te policzki wypchane tak bardzo u nas rozpowszechnione nie są rezultatem obżerania się lecz… podżerania. A to różnica zasadnicza.

Nasza narodowa tradycja – z tyciem posiadająca związek bezpośredni – polega na… zakąszaniu. Tradycja zakąszania jest u nas tak stara, jak picia alkoholu. Zakąszamy po to, by się nie upić, a pijemy po to, by zakąszać. Zakąska jest więc trwałym elementem naszej egzystencji.

Natomiast klasyczne podżeranie to ma do siebie, że jest jedzeniem nie dla samego bynajmniej jedzenia. Podżeranie jest czymś tak u nas naturalnym, że się to robi powszechnie, bezwiednie, bezrefleksyjnie. Gdzie tylko pójdziesz, do kogo tylko nie zajrzysz, to zaraz coś na stół wyciągają. Nie po to, by jeść, lecz by częstować czyli podżerać. Zastać u nas ludzi pijących, samą tylko herbatkę w szklankach, przy „pustym” stole, to rzadkość. Normalnie wszyscy podżerają – chociażby jakieś herbatniki, ciasteczka, pierniczki. Wszyscy bez przerwy coś żują, gryzą, mielą.

Zwyczaj podżerania wynosi się, z naszych domów rodzinnych. Ci, którzy naprawiają lodówki, wiedzą o tym najlepiej, że u nas najczęściej wysiadają nie jakieś tam agregaty, nie termostaty nawet, ale… zawiasy, zawiasy moi kochani! Bo też bez przerwy każdy chodzi do tej lodówki i coś podżera. Czyta – podżera, ogląda telewizję – podżera, pisze jakiś donos (do redakcji ma się rozumieć) – też podżera. A już najgorzej, jak mamuśka zapyta tatuśka czym ma mu dogodzić. Zaraz zaczyna się wymyślanie: „A może szarlotkę zrobisz mi, a może placuszek z kruszonką, a może…”

Podżeranie jest więc dla nas domową rekompensatą przyjemności, których jest za mało lub też są nie takie. Jest naszym rodzimym sposobem rekompensowania sobie strat doznanych i urojonych, czynienia życia jeśli już nie bardziej godnym, to z całą pewnością bardziej słodkim.

 

Tadeusz Wojewódzki

 

PS. Przyjemność podżerania traktować można również w sensie przenośnym. Każdy kto bliźnim zwykł przyglądać się trochę baczniej, zwrócić musiał uwagę na to, że niejeden u nas utył na podżeraniu innych. I choć nie ma ono z podżeraniem właściwym związku bezpośredniego, to wspomnieć o nim tutaj warto, gdyż w nim także tkwi przyczyna otyłości części z nas.

 

T.W.

Dziennik Bałtycki, 44 (12568) 21 lutego 1986

SZYK

SZYK

 

Któż tego nie zna: „- Panie, jak się, panu nie podoba, to chodź pan na moje miejsce i pracuj!”. Proponuje kasjerka jeśli tylko głośno zauważysz, że byłby już czas najwyższy, żeby skończyć te pogaduszki z koleżanką i przyjść do kasy. Proponuje też pani przyjęta przez PKP „na stanowisko do sprzątania”, kiedy zwrócisz jej uwagę, że mogłaby zamiatać nie tak bardzo zamaszyście, ale za to troszkę bardziej na mokro. Proponuje tak bardzo wielu z pełną świadomością trudu własnej pracy, braku jej atrakcyjności oraz szeregu wad, które czynią, że owi proponujący w zasadzie łaskę robią pracując tam, gdzie pracują.

Przywykliśmy traktować tego typu propozycje jako trwały element naszej obyczajowości. W zetknięciu z nim nie zawsze reagujemy tak samo. Kiedy stoimy przy kasie z koszykiem pełnym zakupów, wiemy że w interesie pani z kasy jest obsłużenie nas, zanim zdecydujemy się pójść do domu bez płacenia. Jeśli więc jeszcze ktoś reaguje na takie propozycje, to przeważnie przy kasach sklepowych. Natomiast inny jest nasz stosunek do wszelakiego rodzaju fachowców – panów Stasiów, Franiów od gwintowania rur, układania boazerii i masy innych tego typu czynności. Powiedziałoby się takiemu to i owo, ale, wówczas diabli wezmą sprawę. Dlatego milczymy. I tak ci proponujący żyją nadal w głębokim przeświadczeniu o nadzwyczajności sytuacji wynikającej z faktu, iż wykonują taką prace, jaką wykonują.

Nic też dziwnego, że przy sklepowej kasie właśnie słyszałem, jak replikująca na propozycję kasjerki lekarka, powiedziała, że owszem, ona może przyjść na miejsce kasjerki, szkopuł w tym jednak, że kasjerka nie może pójść na jej miejsce. No właśnie…

Sprawa bardzo delikatnej jest materii i zapewne dlatego nie porusza się jej zbyt często. Bo też co innego powiedzieć tak ogólnie, ze u nas wszystko lub bardzo wiele stoi na głowie, a co innego stwierdzić wprost, że wielu ludzi nie zna swojego miejsca w szyku. I że to właśnie jest przyczyną jeśli już nie najważniejszą, to jedną z ważniejszych tego, że żyje się nam tak, jak się żyje.

W tej konkretnej sytuacji rzecz w tym, że pani kasjerka, tak skora do składania propozycji zamiany miejsca pracy, żyje jedynie ze świadomością wad tego miejsca. Ważniejsze jest to jednak, ze żyje ona bez świadomości tego, iż zastąpić ją może faktycznie bardzo wielu i to bez szkody dla mnie, dla ciebie, dla naszych rodzin, dzieci i znajomych. Szkopuł w tym, że ta proponująca nie zastąpi ani lekarza, nauczyciela, ani inżyniera. Były wprawdzie takie czasy, kiedy mawiało się u nas, że nie święci garnki lepią, ale z tym, co ci nie święci nam wylepili, pozbierać się po dziś dzień nie możemy.

Odnieść można wrażenie, iż pozacierały się nam prawdy bardzo niejednokrotnie stare, przez wieki sprawdzone, na których inni dawno już zbudowali dobrobyt i szczęście swoich narodów. A prawdą tą jest dla mnie stwierdzenie, że duża wiedza, fachowość specjalizacja – są wartościami najważniejszymi, od nich bowiem zależy to, dokąd zajdziemy i w jakim uczynimy to tempie.

Oczywiście, trzeba przedtem dokonać jednoznacznego wyboru kierunku w jakim zamierzamy podążać. Jeśli kierunkiem tym jest jaskinia, to siłę mięśni, obrotność i dobre chęci przedkładajmy nad fachowość i specjalizację. Jeśli jednak zdecydujemy się na ten kierunek, w jakim zdaje się podążać bardziej cywilizowana część świata, to może byłby już czas najwyższy, aby pewne sprawy postawić bez zbędnej kokieterii, bez małpich umizgów i ciągłych niedomówień. Pomijam tu już sprawę tak oczywistą, że machanie łopatą nie może być wówczas lepiej opłacane od twórczego myślenia. Chodzi o to, że świadomość prawd, o których tutaj mowa, musi być powszechna. Nie ma przecież większej współcześnie głupoty, jak twierdzenie, że ćwierćinteligencją, miniwiedzą i pseudofachowoicią podążyć możemy za najlepszymi w świecie, nie tracąc ich- co i rusz- z oczu.

W tym kontekście odejście z zawodu każdego wykształconego człowieka, każdego fachowca, każde przejście do pracy mniej skomplikowanej, wymagającej niższych kwalifikacji jest stratą dla nas wszystkich. Bagatelizowanie tego zjawiska, umniejszanie roli rzeczywistych specjalistów w naszym życiu- jest mniej czy bardziej świadomym wyborem drogi do jaskini.

Jeśli jednak uznamy takie wartości, jak wiedza, fachowość, wysoki stopień przygotowania do pracy, to nie plećmy głupstw takich, jak z tą zamiana naszych miejsc pracy. I w rzeczy samej nie o to tutaj chodzi, kto jest lepszy, a kto gorszy. Do tego, aby faktycznie szanować człowieka nie jest wcale potrzebne udawanie, że praca każdego z nas jest tak samo ważna społecznie, tak samo skomplikowana, wymagająca takich samych predyspozycji intelektualnych, gdyż to zwyczajne kłamstwo. Skoro mamy jedno już nieszczęście, polegające na takim ustawieniu siatki płac, że fachowość, wiedza, intelekt nie zawsze popłacają, to chociaż nie dokładajmy do tego arogancji wynikającej z nieznajomości własnego miejsca w szyku. Przecież jak na jeden przypadek – dwa takie nieszczęścia naraz, to aż nazbyt wiele.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 38 (12562) 14 lutego 1986

PRZEKORA

PRZEKORA

 

Jakże często skłonni jesteśmy mniemać, że za wielkimi decyzjami, wielkimi sprawami i problemami kryją się równie wielkie przyczyny. Poza tym – w  dociekaniu przyczyn tego, co się wokół nas dzieje, a nam szczególnie nie odpowia­da, zostawiamy miejsce na wielkie namiętności, a więc na miłość praw­dziwie szaloną czy nie­nawiść spragnioną chłeptania krwi ofiary. Tymczasem za wszyst­kim tym kryją się najczęściej całkiem zwyczajni ludzie ze swoimi przywarami, a więc także i… przekorą.

Nie zapierajmy się jej, nie zarzekajmy, nie chowajmy głowy w piasek, bośmy nie strusie. Przyznajmy się – któż z nas nie odmrażał sobie uszu na złość tacie? I to żeby tylko jeden raz-w życiu!… Któż w końcu nie topił zapamiętale strzyżonego, w imieniu golonego?

Jest więc w nas dziedzictwo dziadowych i pradziadowych odmrożonych uszu, jest tradycja i żywa pamięć o „topionych-strzyżonych” i jest wreszcie chęć dania z siebie wszystkiego, by „golone zawsze było górą”.

Przyjrzyjmy się baczniej życiu, a przekonamy się, że jest właśnie tak. Choćby i z naszymi pociechami. Nie chcąc być wyklęty przez pedagogów i posądzony o propago­wanie niecnych poglądów na temat wycho­wania, powiedzieć tutaj mogę jedynie tyle, że czasami zdarzają się domy, gdzie rodzice baczną zwracają uwagę na naukę swoich dzieci. A dzieci z domów takich poczytują sobie za niebywałą wręcz frajdę, bazgranie w zeszytach niczym kura pazurem, uczenie się byle jak, a najlepiej wcale. Na­tomiast obrywanie dwój łączą z koniecznoś­cią ukrywania tego przed rodzicami w imię dobrych stosunków międzypokoleniowych oraz szanowania zdrowia, a szczególnie nerwów swoich najbliższych. Natomiast tam, gdzie naukę traktuje się jako rozrywkę, a nie ciężki obowiązek dzieci, tam właśnie dzieci pilnują szkoły z konsekwencją i za­angażowaniem właściwym tylko myślącym i dorosłym osobnikom. Słowem – każesz się uczyć, to dzieci na przekór – nie będą tego robiły. I odwrotnie. Niech więc ktoś teraz powie, że ta cholerna przekora nie siedzi w nas już od małego?

Kto chodził do szkoły, ten sam pamięta najlepiej jaką mordęgą było czytanie tzw. szkolnych lektur. Nie dlatego nawet, że nudne, że nie takie, jakby się czytać chciało. Sam fakt, że ci czytać kazali, wytwarzał w człowieku opór tak silny, że niemożliwy prawie do przełamania. Teraz, kiedy spoglądasz na owe lektury z perspektywy czasu, uśmiechasz się rzewnie i skłonny jesteś są­dzić, że przekora minęła ci wraz z cielęcy­mi latami. Tymczasem ona zmieniła tylko swe pierwotne oblicze.

A pamiętasz może którą to dziewczynę uważałeś w latach swych młodych i niewinnych za najładniejszą, najbardziej ponętną, pożądania godną? Oczywiście, że swoją. A teraz? Jeśli nie stać cię, aby przyznać się do tego przed samym nawet sobą, to chociaż pomyśl troszkę dlaczego to mężo­wie, którzy dobre i ładne żony mieli, rzu­cają je dla szkaradnych bardzo heter. No przecież nie po to, żeby sobie polepszyć, bo u dawnych żon lepiej już mieć nie mogli. Czynią tę głupotę z przekory właśnie, któ­ra każe im myśleć, że co obce to lepsze, a lepsze dlatego, że zakazane.

A czyż nie było inaczej z owym synem, który przyprowadził do domu rodziców ist­ną niezgułę i powiedział, że to będzie jego żona? Przecież gdyby matka wtedy nie zemdlała, a ojciec nie zaczął przeklinać tak głośno i tak bardzo szpetnie, to przecież syn nigdy nie pomyślałby, że rodzice są kontra. Takim zachowaniem utwierdzili go jednak w przekonaniu, że są. Natychmiast odezwała się w nim przekora i uświadomiła, że tamci na drodze jego szczęścia stają. Musiał więc gnać do ołtarza co tchu w piersiach, by szczęście owe w porę pojmać. Ma więc teraz szczęścia tego tyle, że mógłby sprze­dawać. Problem tylko czy znalazłby kupca.

Tak więc gdyby nie owa przekora czło­wiek nie byłby tym, kim jest. A kim jest? No, chociaż tyle już wiemy na pewno, że istotą bardzo przekorną.

 

Tadeusz Wojewódzki

 

Dziennik Bałtycki, 32 (12556) 07 lutego 1986

ZŁOŚLIWOŚĆ

ZŁOŚLIWOŚĆ

 

Są lekarstwa skuteczne choć proste, jak – nie przymierzając – rycyna. Są choroby niegroźne, choć męczące, na które nie ma lekarstwa, jak chociażby katar – postrach prawdziwych mężczyzn. No jest… złośliwość, na którą nie ma lekarstwa tak skutecznego, jak rycyna właśnie. Choć nie jest to choroba, potrafi zamęczyć człowieka na amen. Czy nie ma przed nią ucieczki? Czy nie ma na nią żadnego sposobu?

Złośliwość ludzka bierze się stąd, że człowiek ma wrażliwą naturę. Szczególnie na to, co się z innymi i u innych dzieje. Kiedy więc Kowalski kupi sobie nowy samochód, a Kowalewski nie kupi go nigdy, bo za biedny, to cóż pozostaje Kowalewskiemu? Może tylko zazdrościć. Ale z zazdrością jest przecież tak, że gryźć ona będzie Kowalewskiego, a nie Kowalskiego. Jednak nie o to chodzi. Kowalewski przypilnuje Kowalskiego. kiedy ten znów pójdzie przecierać czyste szyby i pucować błyszczącą karoserię swego malucha. Jest to dla Kowalewskiego jedyna okazja, aby zwrócić uwagę Kowalskiemu na liczne i wyraźne wybrzuszenia lakieru, których – zaślepiony radością z nowego nabytku – Kowalski sam nie dojrzy. Musi nasz Kowalewski przestrzec tkwiącego w niewiedzy posiadacza, że znana jest mu ta właśnie seria maluchów, gdyż kupili je bliscy jego znajomi i teraz starają się na gwałt pozbyć tego paskudztwa. Podobno w tej właśnie serii jest też jakaś ukryta wada w układzie kierowniczym i kilku ludzi się już zabiło, ale jak to u nas – trzymają wszystko w tajemnicy, bo nie chcą paniki wywoływać. Ponadto niektóre egzemplarze z tej serii lubią się same zapalać. Więcej Kowalewski dodać nie musi. Jak pierwszą, uświadamiającą rozmową w zupełności wystarczy.

Sądząc więc po Kowalewskim złośliwość jest dla nas szansą powrotu do stanu nieomal normalnego, czyli takiego, kiedy nie wiedzieliśmy jeszcze, że Kowalski kupił samochód, ktoś inny wyjechał zarabiać w „zielonych”, a jeszcze ktoś wygrał lub ukradł kilka milionów. Kiedy więc zadasz komuś trochę choćby tylko złośliwości i zobaczysz, że skutki osiągnąłeś pożądane, wnet poczujesz, iż zazdrość, która gryzła cię tak okrutnie, popuszcza jakby z minuty na minutę, że sprawa cała, która kamieniem ci na sercu leżała, z serca twego schodzi, przez co humor wyraźnie ci się poprawia i stosunek do świata zyskasz jakby serdeczniejszy. Chciałoby się więc aż pisać na transparentach: „Przez małe złośliwości idziemy ku wielkiej dla ludzi serdeczności”.

Złośliwość nie narusza ponadto naszego wyobrażenia o sprawiedliwości, a tym bardziej jej samej szwanku najmniejszego nie czyni. Wszak powinno być sprawiedliwie, czyli po równo – tak przecież myślimy. No, ale gdy taki Kowalski ma nowy samochód i jeszcze radości dużo, a dla nas tylko zazdrość pozostaje, to czy taki stan rzeczy ma cokolwiek ze sprawiedliwością wspólnego? Jeśliby chociaż z tym samochodem kłopoty miał, żeby mu wciąż się psuł, na drodze stawał, albo najlepiej wprost przed naszym oknem „rozkraczał”. Człowiek mógłby chociaż wtedy do żony powiedzieć: „Widzisz? Tyle forsy wpakowali, działkę nawet sprzedali i po co im to pudło było? Same teraz kłopoty mają. Popatrz przez okno, znów tego grata pchają. Jak tak dalej pójdzie, to będą sobie musieli konia kupić, żeby ich z tym ‘maluchem’ do Polmozbytu ciągnął”. Wtedy i żonie i tobie zaraz na sercu jakoś lżej byłoby. Kiedy jednak dzieje się inaczej, kiedy los nie obdziela nas wszystkich sprawiedliwie, trzeba mu dopomóc. Zrobić tak, żeby się Kowalski martwił, gryzł, po nocach nie spał i myślał o tym, co od nas o swoim nabytku usłyszał. Mieć będzie wprawdzie samochód, ale też mieć będzie także i za swoje. I tak jest właśnie sprawiedliwie, a już z cala pewnością sprawiedliwiej.

Jak więc widać przed złośliwością trudno jest człowiekowi uciec, trudno się jej ustrzec. Niemniej sytuacja nie jest wcale beznadziejna. Kiedy bowiem dostaniesz już tego wymarzonego, wyśnionego „malucha” z przedpłaty, to nie ciesz się, nie skacz pod sufit i nie tup z radości. Wszak sąsiedzi słyszą. Nos musisz zawiesić na kwintę, plecy przygarbić, a gdy tylko ktoś do ciebie podejdzie i zobaczysz, że właśnie otwiera usta, uprzedź go szczerym wyznaniem trosk i kłopotów, jakie nowy nabytek ci sprawił, choćby i nie sprawił najmniejszego. Mów więc długo i wylewnie, że ty wcale tego „malucha” nie chciałeś, że ciebie źli ludzie namówili, że byłeś w sytuacji bez wyjścia. Płacz i narzekaj, a być może zdarzy się wówczas, że poklepie cię po plecach DŁOŃ PRZYJAZNA i posłyszysz słowa pocieszenia, porady przyjacielskiej, lub otrzymasz propozycję wspólnego zalania robaka.

Bo tak w sumie, to dużo mamy w sobie dla innych serdeczności i dużo dać z siebie tym innym potrafimy. Tyle tylko, że, muszą to być ludzie smętni, zagubieni i wielce nieszczęśliwi, biedniejsi od nas, mniej zdolni, słowem gorsi pod wieloma względami. Od tego czy się ta prawda o nas bardziej czy też mniej podoba to jest ważniejsze, że kto ją zna i do niej się w życiu stosuje, ten mniej zaznaje ludzkiej złośliwości.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 26 (12550) 31 stycznia 1986

MIĘCZAKI

MIĘCZAKI

 

Im człowiek starszy, tym więcej rozumie. A nawet jeśli nie rozumie, to i tak godzi się z tym, co jest. Wszelkie przypadłości naszego żywota skłonny jest przypisywać ślepemu losowi, nie przeceniając własnego, a tym bardziej świadomego w nim udziału. Co innego, gdy w grę wchodzi akt tak desperacki, jak – nie przymierzając – rzucenie palenia. Kto już je rzuci, ma za swoje, a przede wszystkim nerwy na wierzchu ma, które noszą go, jak miotła czarownicę.

Noszą innych, poniosły i mnie nerwy owe. Hen, gdzie oczy z własnych nie dojrzą okien, aż do pobliskiego samu. Właśnie ciocia Eufemia ostatnia w ogonku stała. Ani obejrzałem się, a już byłem po wylewnych żalach na mój los beznikotynowy, na tę mordęgę, której końca nie widać.

– Jak słucham czegoś takiego, to mnie aż tutaj – wskazała okolice żołądka – ściska, aż mnie ze wściekłości skręca – przerwała moje szczere zwierzenia, no i zaskoczyła bardzo tym oburzeniem zamiast spodziewanego współczucia. Ludzie u nas wprawdzie nie są aż tak bardzo na ludzką krzywdę wrażliwi, ale kiedy w cztery oczy narzekasz, to każdy głośno ci współczuje. Tak przynajmniej wypada. Tak robią wszyscy.

Zeźliła mnie ciotko Eufemia. Nerwy jeszcze bardziej nosić mnie jęły, a chęć opuszczenia kolejki nierówną walkę podjęła ze świadomością konieczności powtórnego w tym dniu jeszcze do niej powrotu. Wreszcie złość zajęła miejsce po wstydzie i żalu nie ukojonego zwierzenia.

                        – Jakim prawem wrzeszczysz na mnie, skoro cierpię? – zapytałem bez niedomówień.

                        – Bo jesteś mięczakiem, jak cała ta stękająca reszta. Wy wszyscy stękacie, jęczycie i narzekacie najgłośniej wtedy, kiedy dzieje się coś złego w obrębie waszego koryta. Za kiełbasę jeszcze nie tak dawno temu potrafiliście odgryźć rękę, a i jeszcze teraz warczycie, jak psy. A ty rzuciłeś palenie, więc się w twoim korycie luka po ukochanym dymku pojawiła.

                        – Czyżbyś uważała, że sprawy fizjologiczne, a w tym głód, również i ten nikotynowy, powinny być prawdziwemu człowiekowi, nie mięczakowi, całkowicie obce? – przerwałem nieśmiało, gdyż ciocia Eufenia nie lubi, jak się jej przerywa.

                        – Nie o to chodzi, ale człowiek różni się np. od krowy nie flakami, ale tym przede wszystkim, że ma swój własny świat, swoje przekonania, wartości i te są dla niego cenniejsze bardziej nawet niźli trawa dla krowy. I mnie tylko o to chodzi, że dzisiaj coraz więcej jest wśród nas mięczaków, ludzi o pustych wnętrzach, którym jest wszystko jedno, byleby trawa rosła, byleby w korycie było. Obok nich można psychicznie niszczyć innego człowieka, można zadawać gwałt, a taki nie będzie nawet rozumiał co się dzieje, nie będzie wiedział o co w ogóle chodzi. Bo cały jego świat, bo wszystko o co się obawia i co rozumie, mieści się w jego korycie. A teraz ty jeszcze z tym niepaleniem…

Trudno powiedzieć jacy faktycznie są teraz ludzie. Czy bardziej oceniać ich po tym, co mówią czy też po tym, co robią. Tym bardziej, że jedno z drugim kupy się często nie trzyma. Poza tym kto u nas lubi takich charakternych, z zasadami, twardych i niezłomnych, już nawet bez względu na to jakie są to zasady czy wartości, którym hołduje. Przecież żyje się nam ciężko. Tego, co mamy nie starcza dla wszystkich. Wszyscy natomiast uważają, że należy się im właśnie, wszyscy racji swych dochodzą na swój własny sposób.

Poza tym, kiedy tak wiele sprowadza się w naszej codzienności do koryta, dziwnym byłoby, gdyby ono nie nabrało stosownej do ilości tych zabiegów wagi.

Ma więc chyba trochę racji ciocia Eufemia w tych surowych ocenach naszych wnętrz oraz tego, co się w nich dzieje.

Dziwne natomiast jest to tylko, że twarde czasy rodzą miękkich ludzi. W każdym razie wyjaśniałoby to chociaż po części tak powszechnie panującą u nas opinię, iż tak trudno jest dzisiaj rzucić palenie.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 14 (12538) 17 stycznia 1986