Archiwum autora: tadeuszw

EWOLUCJA

EWOLUCJA

 

Są ponoć jeszcze tacy, którzy egzystują w wyższych warstwach abstrakcji i chadzają ścieżkami wytyczonymi pytaniami Szekspirowskich bohaterów, w tym także pytaniem o to być czy też nie być. Są jednak i tacy, których życie sprowadziło skutecznie do pytań o mniej abstrakcyjnym charakterze, jak choćby to o pieniądze: moją je ludziska czy też nie mają? Wiedza nasza na tan temat ograniczona jest formatem własnej kieszeni, cała natomiast reszta to domysły i bajania. Mali formatem własnej kieszeni, wielcy wyobraźnią tkwimy w pytaniu: „Mają czy nie mają”.

Bieganie po sklepach to zajęcie, którego uroki w pełni znane są jedynie kobietom. Kiedy jednak w ramach pokuty za małżeńskie grzeszki zmuszą cię do wspólnego po sklepach biegania, to jako nowicjusz zwrócisz zapewne uwagę na to, że ludzie kupują bardzo drogie rzeczy. Jakaś pani funduje sobie suknię za kilkanaście tysięcy, a pan dla odmiany buciki zimowe za sześć- z ładnym haczykiem. A jeśli do tego dołożysz tych radośnie dźwigających pralki, lodówki oraz inne luksusy- po dawnych cenach „malucha”, to po poczujesz się, jak kopciuszek na balu prasy. Tkwić będziesz nadto w przekonaniu, że ludzie mają pieniądze i to bardzo duże.

Na potwierdzenie takiego przekonania dołożyć możesz luksusowe samochody, łącznie z najnowszym typem „Mercedesa”, na którego nie stać nawet niejednego zamożnego rodaka, który przed laty postanowił zostać na Zachodnie. Samochodów tego typu nie jest wcale aż tak mało, a w każdym razie sprawiają one wrażenie, jakby ich było stanowczo za dużo, jak na kraj ogarnięty kryzysem.

Te oraz szereg innych jeszcze spostrzeżeń, o które wcale nie tak trudno, utwierdzą cię w przekonaniu, że ludzie mają u nas pieniądze. Ponieważ sam ich nie masz, więc stwierdzenie owo nie przyprawi cię o dobre samopoczucie. Zaczniesz więc myśleć nad tym kto ma, no i skąd. Z własnego doświadczenia wiesz przecież ile można zarobić na państwowej posadzie i co za to kupić.

Wystarczy trochę lepiej zastawiony stół, jakaś buteleczka, by przekonać się o tym, że takich jak ty jest więcej. Różnica między wami tylko taka, że na różnych jesteście etapach dojrzewania owego pytania i wynikających z odpowiedzi na nie praktycznych konsekwencji. Nowicjusze z rozdziawionymi ustami wsłuchują się w bajania, nie o tym bynajmniej, jak to pani zabiła pana, lecz jak zrobić wielką forsę. Posłuchasz więc i ty razem z nimi o malarzu z południowej Polski, który nic tylko portrety ślubne maluje ludziskom i zagarnia kokosy. Wszystkie portrety podobne są do siebie, jak dwie krople wody, poza wąsami, włosami lub lokami u partnerki. Ludziska rozpoznają w nich siebie akurat bez pudła, wiec interes idzie, jak po maśle.

Ktoś inny z kolei wpadł swego czasu na pomysł, by z odpadów skórzanych łatki robić na rękawy. Ponieważ pierwszy był, więc zarobił ponoć niewyobrażalne pieniądze. Jeszcze ktoś inny wpadł na pomysł robienia rur plastikowych, kolorowych ma się rozumieć, z którymi biegaliśmy wszyscy nie tak dawno temu i wymachując radośnie nadawali rurom tym tylko właściwe dźwięki. Natomiast o tradycyjnych dorobkiewiczach z bud i budek, tudzież butików- nowicjusz nasłucha się tyle, że niejeden opasły tom napisać mógłby na ten temat.

Nowicjusze słuchają. Inni na wyższym są jednak etapie. Ci myślą i planują: a może by tak pietruszkę zieloną na działce zasadzić? A może wtryskareczkę malutką po cichu w chałupie zamelinować i jakieś guziki, nie-guziki trzaskać? A może by tak… Przy trzeszczących, kuchennych stołach, zastawionych butelkami piwa, trzeszczą tatusiowe mózgi w pojedynkę i porami, po sąsiedzku, koleżeńsku itd. Ileż to w scenerii owej pobudowano ferm lisich, przechowalni owoców, kurników i chlewików, ileż zamontowano wtryskarek? Tego policzyć się nie da. Etap ów ma swoje uroki, znane wszystkim budowniczym i odkrywcom, którzy nie wiedzą, co z pieniędzmi robić. Przy okazji zawiązują się spółki, nawiązują przyjaźnie i opróżniają butelki oraz wypełniają popielniczki. Stan taki trwać może bardzo długo. Koniunktura bowiem na rynku bardzo się u nas zmienia, więc i pomysły nowe rodzą się jak grzyby po deszczu.

Część tylko niewielka przechodzi potem do etapu trzeciego. Biega po urzędach, pyta, głowę ludziom zawraca, by dojść wreszcie do przekonania, że wszystko to nie jest takie proste, że „rozkręcenie” czegokolwiek wymaga wytrwałości, sprytu i wielu jeszcze cech, które posiada niewielu.

Po ewolucji takiej czujesz się jak milioner, który przegrał wszystko w pokera. Niejedno widziałeś, niejedno miałeś, z niejednego pieca chleb jadłeś. Ochoty na robienie forsy nie masz już tak wielkiej, jak przedtem. Bajania wieczorową porą słuchasz spokojniejszy, bez tego żaru w oczach, bez spoconych dłoni. Wiesz dobrze, gdzie kończą ci się plecy i to także pojąłeś, że powyżej tego miejsca nie podskoczysz. Częściej też myśleć zaczynasz, że takich, jak ty jest zapewne więcej. „Mercedes” jest jeden, a na przystanku sterczy tłumek z bilecikami za trzy złote w garści. Pani kupuje sukienkę za kilkanaście tysięcy, ale ileż to pań dotykało tego cudeńka wcześniej i myślało sobie, że stać je jedynie na jeden sukni owej rękaw. Inni taszczą jakieś tam lodówki, pralki i cieszą się przy tym, jak małe dzieci, ale zakup taki robią raz jeden tylko w życiu. A jak pójdziesz do znajomego, prywatnego piekarza, to ci powie, że ludzie na chlebie nawet oszczędzają, że ten, który kupował przedtem trzy chleby, teraz dwa bierze, bo się wszyscy z groszem bardzo liczą.

Moja więc w końcu ludzie pieniądze czy nie mają? Trudno powiedzieć. Natomiast pewne jest to, że jeśli już zadasz sobie raz choćby jeden takie pytanie, to będziesz jak rozdarta sosna. Symbol niby i nienowy, choć jakże świeże tkwią w nim teraz treści.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 2 (12526) 3 stycznia 1986

GADANIE

GADANIE

 

Słusznie uważa się, że za dużo gadamy, a za mało robimy. Tylko skąd się bierze to cholerne gadanie? Czyżby tylko z naszych do niego narodowych skłonności.

Cóż może począć właściciel przeciekającej na działce altanki? Nie gadać, tylko wziąć się do roboty. Kupić co trzeba i łatać te dziury, bo inaczej budka zgnije mu do reszty, wraz z całym tym działkowym mająteczkiem, na który zbierał zapamiętale całymi latami. Działkowicz udaje się więc do sklepu – dla działkowiczów – skoro są takie i prosi uprzejmie o rolkę papy, kilka litrów czegoś, czym mógłby papę do przeciekającego dachu przykleić oraz gwoździe papiaki. Ale w tym sklepie oraz wielu innych na takie tematy, jak papa czy papiaki może on co najwyżej pogadać sobie ze sprzedawcą. I to pod warunkiem, że sprzedawcą mieć będzie dobry humor oraz wystarczająco dobrą pamięć. Natomiast z konkretów – działkowicz nasz może się „załapać” co najwyżej na młotek. Cóż jednak może począć działkowicz, z owym młotkiem i przeciskającą budką? Ano, ma do wyboru – między domem wariatów, a kryminałem.

Może więc spróbować działań perswazyjno-wyjaśniających. Kiedy zaś wybierze takie rozwiązanie, to uda się niezwłocznie na działkę, by wytłumaczyć budce w czym rzecz. Powie jej, że kraj jest w kryzysie i papy brak. Zresztą takich przeciekających dachów, jak jej jest bardzo dużo i znacznie ważniejszych. Przeciekają przecież nasze osiedlowe drapacze chmur przez co niszczeje i tak skromna substancja, mieszkaniowa. A w budce nikt na stale nie mieszka (na razie). Następnie działkowicz odwoła się do jej – czyli budki z przeciekającym dachem – poczucia, perswadując, że w czasach wymagających od wszystkich większego, niźli kiedykolwiek spięcia się w sobie także i ona, działkowa budka nie powinna stać z boku lecz dać z siebie wszystko. Bo przeciekać dzisiaj najłatwiej i każda to potrafi Nadzwyczajna sytuacja wymaca od nas nadzwyczajnych czynów.

Poddawszy własną budkę działalności perswazyjno-wyjaśniającej oraz pomny tego, że budka wie o co chodzi i nie może tłumaczyć się brakiem orientacji, działkowicz obserwować może stopień jej zaangażowania w sprawę, a jak coś to zawsze zostaje mu ewentualność najgorsza, rozwiązanie o charakterze bardziej siłowym, do którego nikt przecież nie odwołuje się nazbyt chętnie. Może przecież budce owej zagrozić młotkiem. Wszak młotków u nas pod dostatkiem. Może też profilaktycznie przywalić takiej, byle nie w dach, bo da tym samym pretekst do przeciekania od tej pory ciurkiem, bez żadnych hamulców moralnych i umiaru fizycznego.

Jeśli działkowicza na tej działalności nikt nie przyłapie, nikt nie podglądnie, nie doniesie, to jego wygrana. Jeśli jednak będzie odwrotnie, to kaftan bezpieczeństwa ma jak w banku. Nikt przecież normalny nie gada do przeciekającej budki.

Działkowicz może jednak wybrać rozwiązanie inne. Wówczas pójdzie pogadać tu i tam. Dobrzy ludzie skombinują za pół litra co trzeba, ba nawet przywiozą na działkę. Jeśli jednak działkowicz trafi akurat na jakąś akcję, jeśli odpowiednie czynniki zainteresują się tym skąd on ma i tę papę, której w sklepach nie ma i ten lepik i papiaki – na wagę złota, to każą mu się tłumaczyć, a najlepiej wykazać rachunkami na to, czego w sklepach dla działkowiczów nie uświadczysz. Gadać więc będzie wówczas choćby nawet i bardzo nie chciał, a jak już pogada, to usiąść też może na czas jakiś. Przecież mienie społeczne mieniem jest bez względu na to, czy rolka to papy czy też „gruszka” cementu. I słusznie. Kto kradnie, niech siedzi.

Działkowiczom przeciekają jednak dachy nie tylko w altankach, ale także – tym z ostatnich pięter naszych bloków – dachy z prawdziwego zdarzenia. Cóż maże człowiek, któremu leje się na głowę? Na dach włazić mu nie wolno. Tym bardziej nie ma więc sensu iść do sklepu dla tych, których dachy przeciekają. Z problemem takim powinien on udać się do innego człowieka. Ten zaś dachów ma na głowie tyle, że gdyby uprawiał na nich szklarniowe pomidory, to zapewne wykupiłby już dawno na własność całe osiedle. Dachy ma płaskie, z fatalnym spadem. Papa starej daty wytrzymuje na nich najwyżej ze dwa lata. Ta nowsza przepuszcza już po kilku godzinach. Potentat papowy sprzedaje co chce, a jak nie kupisz, to się obrazi i zostaniesz nawet bez tej papy nowej daty. Dekarze zamiast po dachach- latają po innych zakładach, które wysyłają na zagraniczne dachy, bo tam „szmal” sam leci prosto z nieba. Nie ma więc ani dobrego spływu, ani dobrej papy, ani dekarzy. Są natomiast przeciekające dachy.

Cóż więc może zrobić ten gość od przeciekających dachów? Wyjście ma tylko jedno: poddać tych, którym leje się na głowę działalności perswazyjno-wyjaśniającej. Powiedzieć dokładnie i szczerze jak jest: że kraj w kryzysie i papy brak. Że takich dachów, jak ich jest bardzo wiele, że przeciekają też dachy ważniejsze. Że powinni zrozumieć ową wyjątkową, nadzwyczajną sytuację, która wymaga od nas wyjątkowych zachowań. Może nadto odwołać się do poczucia i prosić, by tamci się spięli. Młotkiem przywalać nie będzie. Może natomiast przy którymś z kolejnych wyjaśnień tej szczególnej przecież sytuacji dostać pomieszania zmysłów, a wówczas przyjadą po niego ci z kaftanem bezpieczeństwa i trafi tam, gdzie wcześniej już zawieźli właściciela przeciekającej budki.

Jeśli między jedną, a drugą pigułą uda im się złapać kontakt z rzeczywistością, to dojdą zapewne do wspólnego wniosku, iż do budki gadać nie należy, do ludzi natomiast trzeba, aby rozumieli, pojmowali, by zdawali sobie sprawę. Tylko dachy przeciekać będą nadal. I chociaż chciałoby się – w tej sytuacji – do nich też pogadać, to przecież strach.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 211 (12453) 4 października 1985

 

Władza.

Władza.

 

Odwieczne i wciąż aktualne jest pytanie o to, kto tu rządzi. Bo też w rzeczy samej – kto?

A wszystko zaczyna się od domu. Każdy dom ma przecież twojego pana domu czyli władcę. Za tym, żeby to on właśnie trzymał wszystko w garści, a nie – dajmy na to ona – przemawia bardzo wiele. Przecież to on poświęcił swój stan kawalerski. On zrezygnował z ciepła matczynej piersi. On wreszcie nałożył kajdany małżeńskiej niewoli, i po co to wszystko? Po to właśnie, by dźwigać brzemię władzy domowej i ciążącej nań odpowiedzialności wobec historii. Za dom, żonę i za dzieci. Każdy mężczyzna żonaty dobrze o tym wie i nikomu z nas zarzucić nie można, że się obowiązku władzy domowej wyzbywamy, że pragniemy uciec przed obowiązkami ze sprawowaniem tej władzy wiążącymi się, że wreszcie uciekamy przed odpowiedzialnością.

Najpoważniejszą bodaj przeszkodą w wypełnianiu obowiązków pana domu jest jednak rodzina, a już szczególnie małżonka. Nie kto inny, jak ona przecież, nie potrafi zrozumieć, że rola pana domu zobowiązuje do wielu dodatkowych powinności, od których ona automatycznie jest zwolniona. Takim – dla przykładu – obowiązkiem jest chociażby reprezentowanie rodziny na zewnątrz, utrzymywanie stosunków towarzyskich z głowami innych rodzin, z panami  domów zaprzyjaźnionych, sąsiadujących, itd. Rodzina właśnie, a już w szczególności małżonka pojąć nadto nie potrafi wielu innych jeszcze spraw, jak ta chociażby, że władza musi mieć dostęp do oświaty, bo inaczej w rodzinie będzie zabobon, głupota i nędza. Pan domu czy tego chce, czy też nie – musi obczytać codziennie gazetkę, musi popatrzeć na telewizor, posłuchać ewentualnie radyjka. Po to właśnie, żeby był w „kursie dzieła” żeby wiedział co nowego na świecie i jak do tego przygotować własną rodzinę. I żeby mu potem w rodzinie nie pyskowali: „Uczta się na uniwersytetach, nie uczta się na błędach”.

Rodzina ponadto, a już w szczególności ta gorsza ze strony żony, ani rusz pojąć nie może, że pan domu nie jest od takich drobiazgów, jak załatwianie mebli, wiercenie dziur w betonowych ścianach czy dorabianie marnych groszy na fuchach czy połówkach etatu. A nie jest od tych spraw i być nie może, gdyż ma on sprawy ważniejsze na głowie, bo wagi rodzinnej. I nikt mu tych spraw, ani tej odpowiedzialności z głowy nie zdejmie.

Próby podkopywania- władzy tą jednak podejmowane bez przerwy.

A mieć władzą, dzierżyć ją i jednocześnie o nią walczyć, to jak na jednego człowieka stanowczo za dużo. Nie każdemu więc sił w tej walce starcza. Wielu coraz częściej poddaje się, pada. Ale tylko pozornie, bo kto raz władzy zasmakował, ten się jej będzie trzymał rękoma i nogami. Tak więc z rozbudzoną świadomością władców dawni panowie domów swoich własnych, a obecnie już tylko ich mieszkańcy opuszczają codziennie rano dawne swe królestwa udając się do pracy. I pomni są tego, że gdzie, jak gdzie, ale we własnych domach to rządzić już oni nie będą. No więc ruszają, do roboty nasi wodzowie. Zgłodniali, stęsknieni panowania, które zostało im w domach własnych odebrane, marzą o jednym tylko: o odrobinie choćby władzy, o tym, by komukolwiek mieć okazję coś kazać, czegoś zabronić, na coś nie pozwolić.

Najlepiej ma kierowca autobusu. Taki wie, co może w domu, ale za to kiedy już usadowi się za kierownicą bardziej tub mniej podmiejskiego autobusu, to może stanąć na przystanku, albo i nie, może jechać, ale nie musi, może ludzi wpuścić, ale równie dobrze może ich trzymać na deszczu, na mrozie, na wietrze. I już! Bo on tutaj rządzi. A jak już porządzi, to weźmie teczuszkę pod pachę, skuli się w sobie i chyłkiem czmychnie co prędzej do domu, bo jak się spóźni pięć minutek, to mu mamuśka takie manto sprawi, że popamięta i wiedzieć będzie, że żonki nie trzeba denerwować. Bo taki wie, że śmieci czekają na niego, że wyprać trzeba jeszcze pieluchy i zrobić wiele innych rzeczy. No i dotrwać jakoś do ranka, kiedy to znów przypnie na zatrzaskach swą lwią grzywę i w rozbudzonej świadomości władcy ruszy z domu, by innym kazać. By rządzić.

I czy to jest pan konduktor, pan urzędnik, portier czy kierowca, równie mocno cenią sobie darowane im te kilka deko władzy, z których zrobić potrafią w krótkim czasie całe nawet tony.

Miłe panie! – A może by im tak pozwolić rządzić troszkę więcej w domach…

 

Tadeusz Wojewódzki

 

Dziennik Bałtycki, 199 (12441) 20 września 1985

MARGINES

MARGINES

 

Są takie sprawy, zjawiska, problemy, które zwykliśmy pomijać milczeniem lub wspominać o nich bardzo rzadko. Nazywamy je marginesem naszego życia, a taka kwalifikacja zwalnia z moralnego obowiązku powracania do nich, roztrząsania i wyciągania wniosków. Jeśli jednak marginesowi temu przyjrzeć się staranniej, to okazać się może, iż nie jest on faktycznie żadnym marginesem. Aktualna natomiast pozostałe wciąż sprawa, jak o tym pisać, by zainteresowanych nie urazić, amoralności nie usprawiedliwiać, a jednocześnie nie wybrać milczenia.

Tam, gdzie trzeba cokolwiek kupić, załatwić – tam są u nas kolejki. Bywa, że wielogodzinne, wyczerpujące siły, zabierające czas. Tam też ludzie starają się o uprzywilejowanie i tam właśnie na wszelkie przywileje innych uwrażliwieni jesteśmy szczególnie. Wśród upominających się o swoje przywileje są ludzie starsi, niedołężni, niejednokrotnie schorowani. O ile w normalnych warunkach widok człowieka starego, niedołężnie próbującego wejść na schody czy doczłapać się gdziekolwiek- wywołuje ludzkie odruchy i reakcje, to tutaj, wśród znużonych długim sterczeniem- budzi wrogość i bezwzględną niechęć do jakiegokolwiek uprzywilejowania. Tutaj nie ma żadnej taryfy ulgowej. Kto więc nie może wystać bo na to za stary, za słaby, ten musi się pchać, głośno dopominać swego. Z kolei im bardziej się pcha, im głośniej dopomina, z tym większą wrogością, tym gwałtowniejszą reakcją styka się ze strony reszty oczekujących. Wcale więc nie aż tak rzadko widuje się u nas ludzi starych w sytuacjach nie licujących z ich wiekiem, ludzi niedołężnych i kalekich budzących swoją ułomnością niechęć, a zachowaniem oburzenie.

Starość o ile nie może być zamożna, to powinna być z całą pewnością godna. I nikogo, kto uważa się za spadkobiercę wartości podstawowych naszego kręgu cywilizacyjnego sytuacje takie, jak te choćby- przed naszymi sklepami- nie uwolnią od pytania o to, czy nasze warunki dają szansę, starości godnej. Bez względu bowiem na to, jak wielkie rodzą się trudności przy próbach jednoznacznego określenia co należy się starym, a co młodym w sytuacji, kiedy dla jednych i dla drugich tego, co im potrzeba jest stanowczo za mało, to przecież na pytania takie trzeba jednoznacznie odpowiedzieć. W przeciwnym wypadku zgotujemy sami sobie los straszny, bo jakiż inny mógłby on być w społeczeństwie, gdzie uwarunkowania ekonomiczne, choćby i najgorsze, najbardziej dokuczliwe, miały być wystarczającym powodem do utraty tak podstawowych wartości, jak szacunek do wieku, niesienie pomocy słabszym, ułomnym, kalekim. A właśnie w sytuacjach, kiedy starzec dochodzić musi swoich przywilejów laską, rodzą się postawy tym wartościom nie tylko obce, ale i aktywnie wrogie.

Same tylko apele i odwoływania się są w tej mierze równie skuteczne, co wszelkie inne utopijne rozwiązania. Chodziłoby raczej o konkretne decyzje, jasno i precyzyjnie sformułowane rozporządzenia określające – dajmy no to – odrębne dni czy godziny urzędowania w jakich ludzie ci powinni być przyjmowani. Chodzi o faktyczny parasol ochronny, który uchroni nas przed utratą wartości, nie dających się u nikogo pożyczyć, ani samodzielnie -w krótkim czasie- wypracować.

Innym zjawiskiem, które także skłonni jesteśmy traktować marginesowo wbrew jego randze, tak tamo, jak owych staruszków w kolejkach jest – alkoholizm. O piciu i pijakach piszemy i mówimy wprawdzie bardzo dużo, ale najczęściej nie wszystko, nie do końca. Niektórych rzeczy nie mówimy w obawie przed tym, aby przypadkiem nie usprawiedliwić, nie rozgrzeszyć nałogowców lub też nie skłonić pijących do picia z głębszą, a przez nas dostarczoną motywacją. Chodzi mi o przyczyny picia wśród których słusznie dostrzegamy naszą obyczajowość i szereg innych równio trafnie wskazanych. Nie mówimy jednak o tym, że przyczyna ta leży także w warunkach naszej egzystencji; w tym, za owa półlitrówka, choć droga jest, to przecież bliższa niźli cokolwiek innego, bardziej trwałego, czego zdobycie wymaga nie tylko odkładania całych naszych miesięcznych poborów ale jeszcze dodatkowo zachodu, biegania i starań bez liku. Mówić o tym trzeba nie po to by pogłębiać naszą apatię czy wyważać otwarte drzwi – wszak wiemy o tym, jak się nam żyje- lecz po to, by ostrzegać się wzajemnie przed niebezpieczeństwami, jakie warunki te stwarzają.

Tak więc oprócz wielu innych rzeczy do których musieliśmy się przyzwyczaić, lub nauczyć, aby egzystować w naszej kryzysowej rzeczywistości, dołączyć musieliśmy także umiejętność stwarzania sobie sztucznego horyzontu. Sztucznego, gdyż nie wyznaczają go w sposób automatyczny relacje między poborami, a cenami, między naszymi potrzebami, a faktycznymi możliwościami ich realizowania, zaspokajania. Kto tej umiejętności nie posiadł, ten bardziej podatny jest na apatie, mniej zborny wewnętrznie, poskładany. Ten częściej i chętniej sięga po kieliszek, który nie jest dla niego dodatkiem, urozmaiceniem życia – lecz jego niezbędnym elementem, składnikiem stałym i koniecznym. To sobie trzeba uświadamiać, o tym koniecznie pisać, mówić i przed tym ostrzegać.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 187 (12429) 6 września 1985

NIENAWIŚĆ

NIENAWIŚĆ

 

Wkrótce po brukielskiej tragedii rozległy się u nas glosy, że awanturnicze zachowanie angielskich wyrostków jest rezultatem nie rozwiązanych problemów tego społeczeństwa, frustracji spowodowanych bezrobociem, niejasną czy też beznadziejną perspektywą, ludzi młodych. W fakcie, iż ktoś szuka, przyczyn niepojętej tragedii i stawia diagnozę „na gorąco” nie ma niczego nadzwyczajnego. I tak też właśnie odebrałem te pierwsze komentarze. Ale prócz tego jako żywo stanęło mi przed oczami wspomnienie dyskusji o narkomanii, która toczyła się u nas przed laty. Chodziło o źródła tego zjawiska. Ktoś mówił wówczas także o frustracji zachodniej młodzieży, o braku perspektyw i o tym, że u nas narkomanii nie ma. Faktycznie, albo jej jeszcze nie było albo tak się nam tylko wydawało czy wydawać chciało. Obecnie wiemy już, że jest i mówimy o niej pełnym głosem. Ale wyszło jakoś tak, te znacznie częściej przewija się w naszych, na temat narkomanii, komentarzach makowa słoma niż społeczne źródła tego zjawiska, niż stan ducha naszej młodzieży, jej realne perspektywy, aspiracje i szansę ich realizacji.

Po tych pierwszych reakcjach na brukselską tragedię trudno jeszcze w sposób jednoznaczny przesądzić w jakim też kierunku dyskusja owa będzie się u nas toczyć. Nie słyszałem wprawdzie, aby przyszło już komuś do głowy sugerować publicznie, że zjawiska chamstwa, agresji i bestialstwa są nam całkowicie obce. Nie oznacza to jednak wcale, że delikatne postukiwanie się w pierś pokutniczą przy okazji poruszania tego tematu ustrzeże nas przed niebezpieczeństwem niedomówień wynikających wprost z komentarza lub z takiej jego konstrukcji, że będziemy mówili tylko o innych.

Niebezpieczeństwo niedomówień realniejsze będzie tym bardziej, w im większym stopniu koncentrować się będziemy na przejawach bestialstwa u innych. Znana to przecież prawda, że u innych właśnie zło widzi się dużo łatwiej,z większą wyrazistością niż u siebie. Wie o tym nasza sąsiadka dostrzegająca u nas zwały kurzu tam nawet, gdzie normalnie wzrok ludzki nie sięga. A cóż dopiero mówić o niebezpieczeństwach komentowania zjawisk tak bardzo złożonych, jak życie współczesnego społeczeństwa oraz związanych z nim problemów.

Skoro więc już mowa o frustracjach i napięciach społecznych, to przecież są one udziałem wszystkich społeczeństw. Zarówno tych rozwijających się w piorunującym tempie, jak i tych, które jadą na skorupie żółwia. Różnice dotyczą skali tych napięć oraz umiejętności ich niwelowania lub rozwiązywania problemów napięcia te wywołujących. Mówiąc więc o kłopotach innych nie możemy żadną miarą poprzestawać na takiej tylko konstatacji, gdyż sprawia to wrażenie, jakbyśmy zapominali o własnych, próbowali je pomniejszać ujmując te groźne zjawiska w perspektywie normalności.

Granice problemów współczesnego świata nie pokrywają się, niestety, z granicami krajów. Są to przecież problemy współczesnej cywilizacji, a tym obce pozostają trudności natury paszportowo-celnej. Bestialstwo, nieuzasadniona agresja, bezmyślne zadawanie cierpienia, nawet pozbawianie życia – to także i nasz problem. To u nas przecież sędzia – gość z innego kraju – kończył mecz z opatrunkiem na głowie i aż strach pomyśleć, co by się stało, gdyby raniąca go butelka była wcześniej nadtłuczona. A jakież mordobicia odchodzą systematycznie na naszych stadionach? Zresztą, nie tylko stadionach. Nie zdołaliśmy jeszcze otrząsnąć się po tragedii na Zaspie, gdzie podpici młodociani zakatowali na śmierć pierwszego lepszego, który nawinął im się pod rękę. Bo przyszli tutaj po to, żeby bić i bili aż do skutku, aż im chęć ta odeszła. Już po brukselskiej tragedii znów na Zaspie 17-letni uczeń zasadniczej szkoły zawodowej przypieczętował dyskusję z 29-letnim mężczyzną na temat wyższości jednego z klubów trójmiejskich nad innym klubem, śmiertelnym ciosem noża w klatkę piersiową. Ale rozejrzyjmy się dookoła. Popatrzmy na naszych kochanych smyków. Wystarczy, że dwie są ulice na jednym osiedlu, a to już powód do nienawiści, do obrzucania się kamieniami i organizowania wypraw na tamtych – innych, złych, gorszych od nas. Ci, którzy nie nauczyli się jeszcze kochać, potrafią już czynnie nienawidzić.

Obawa, którą tutaj wyrażam jest więc obawą o to, by ostrość problemu nie uległa zatarciu, zamazaniu w komentarzach, w naszych dyskusjach nad tym, co zdarzyło się w końcu nie u nas i dlatego może wywoływać złudne wrażenie braku bezpośredniego związku tamtej tragedii ze zjawiskami i procesami nam właściwymi. Są to procesy, których sens i faktyczny rozmiar ucieka naszej uwadze w codzienności wypełnionej troskami bardziej osobistymi. W tej właśnie codzienności brakuje nam refleksji nad człowiekiem, nad tym co się z nim dzieje, jak reaguje i skąd się to bierze. Brakuje też pytań o to dlaczego tak wiele w naszym życiu miejsca na nienawiść – tę małą, sąsiedzko-podwórkową, do której przywykliśmy, jak do niewygodnych mieszkań, jak i tę wielką, która jeszcze nas przeraża, trwoży i oburza.

Jest coś takiego w dziejach naszej cywilizacji, że bardziej byliśmy zaradni i bardziej skoncentrowani na zagadnieniach przyrodniczo-technicznych niż humanistycznych, ludzkich, dotyczących wnętrza człowieka. Że postęp mierzyliśmy i mierzymy nadal naszą pozorną skutecznością nakładania przyrodzie kajdan oraz blichtrem technicznych nowinek, a nie powszechnością obowiązywania i faktycznego respektowania zasad moralnych i etycznych zapewniających człowiekowi radość życia, osobiste szczęście i spokój. W sumie jest przecież tak, że nie łączy nas z innymi nawet świadomość oczywistej wspólnoty wyznaczonej jakżeż krótkim czasem naszej egzystencji. Jesteśmy bardziej nastawieni na szukanie u innych tego, co nas z nimi dzieli. A nienawiść skutecznie nam w tym pomaga.

Bez względu na to, jak bardzo masowe jest to zjawisko, nienawiść właśnie winniśmy dostrzegać szczególnie ostro, o niej mówić i o niej pamiętać. Jest to przecież uczucie, które łatwo przychodzi, staje się skutecznym motorem działania i prowadzi do nieobliczalnych konsekwencji. Nie lekceważmy więc jej, choćby była to tylko nienawiść naszego dziecka do chłopaków z innej ulicy.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 123 (12359) 7, 8, 9 lipca 1985

ABSURD

31 maja, 1, 2 czerwca 1985

 

ABSURD

 

Zdarza się jeszcze, że tu i ówdzie, od czasu do czasu wygłosi ktoś myśl „odkrywczą”, iż ludzie chcą żyć normalnie. Zaraz też zaczyna się mowa na temat warunków, możliwości, trudności i czegoś tam jeszcze, co jest i co ową normalność przekreśla. I wszystko prawda. Szkopuł w tym jednak, że niecała, że niepełna, a taka prawda wygląda jak nadgryziona kanapka na talerzu dla gości: częstować się nią można lecz nikt nie ma na to ochoty. A rzecz w tym, ze normalnie żyć mogą jedynie normalni ludzie, a więc tacy, którzy potrafią jeszcze odróżniać absurd od normalnego stanu rzeczy. Z tym zaś coraz u nas gorzej i gorzej.

Swego czasu pisałem o naszym stosunku do porządków sugerując, że nie jest to stosunek normalny, że porządki bywają dla nas celem samym w sobie. Że efektem tak rozumianych porządków są koszmarki utrudniające nam życie, skazujące na dodatkową stratę czasu, na wystawanie w kolejkach itd. Jednym z przykładów – tak rozumianych porządków – był pomysł zaniechania skupu butelek przy kasach w zaspiańskim Victusie, na rzecz przyjmowania ich w małym jak psia buda, okienku. Przed nim to gromadziły się, w godzinach wolnych od pracy, tłumy spragnionych pozbycia się opróżnionych butelek. Tłumy takie gromadzą się nadal i tylko narzekających głośno jakby coraz mniej. Uznaliśmy, że kolejka długa, kręta, wyżerająca ludziom ich własny czas przeznaczony na wypoczynek, na rodzinne życie – jest zjawiskiem normalnym, że załatwienie czegokolwiek, choćby tak prostego, jak oddanie pustych butelek bez wystawania w kolejce – jest nienormalne.

Uderz w stół, a nożyce się odezwą. Victus był stołem. Instytucja odezwała się. Mniejsza o to jaka, kto się pod tym podpisał. Rzecz o absurdzie, a nie o instytucji .Lecz na samą okoliczność tzw. reakcji na prasową krytykę, należałoby tutaj – zgodnie z ucierającym się zwyczajem – wyrazić szczere podziękowanie, że się zostało zauważonym, że się ktoś ustosunkował, że słuszność przyznał i poprawę przyobiecał. Należałoby też zakończyć sakramentalnym: „jeszcze do sprawy powrócimy”.

Na okoliczność absurdu wspominam o tym właśnie piśmie z tego powodu, że zastosowana jest tutaj argumentacja charakterystyczna dla takich właśnie sytuacji, kiedy to ktoś tłumaczy się u nas publicznie z niedociągnięć, braków, z tego, że źle pracuje, że w sumie szkodzi zamiast pomagać. Znamienny pod tym względem jest końcowy fragment wspomnianego pisma: „Reasumując całość przedstawionych wyjaśnień, których celem było jak najszersze przedstawienie problematyki odkupu opakowań szklanych w naszych placówkach możemy stwierdzić, że nie zawsze nasze trudności spotykają się ze zrozumieniem społeczeństwa. Nasza praca zaliczana jest do jednych z trudniejszych prac w obrocie towarowym, gdzie mamy do czynienia codziennie, bezpośrednio z klientem i gdzie trudno jest ją zmechanizować ułatwiając tym samym zatrudnionym tam kobietom pracę i stąd musimy ją stale udoskonalać organizacyjnie. Przyjęliśmy stanowisko elastyczne, gotowe do poprawy każdych zauważonych usterek w pracy zarówno przez klientów jak i inne osoby.

Naszym zdaniem dzięki takiemu stanowisku dojdziemy do wypracowania właściwych form organizacyjnych we wszystkich placówkach ku zadowoleniu klientów jak i własnemu”.

Absurd tkwi – moim zdaniem – w myśleniu zgodnie z którym czyjeś tam trudności nie spotykają się ze zrozumieniem. I że taki stan rzeczy źródłem jest czyjegoś żalu. Zauważmy, że ów wielki żal do społeczeństwa, które wciąż czegoś nie rozumie, leje się przez nasz kraj szeroką bardzo rzeką. Jej nurt ożywiają łkający w nieutulonym żalu – do społeczeństwa właśnie – różni nieudacznicy. W naszym przypadku jest to łkanie speców od skupu opakowań szklanych. Ciekawe czy ci łkający i żądni społecznego zrozumienia sami aż tak bardzo są wyrozumiali. Ciekawe jaka byłaby ich reakcja gdyby zdarzyło się, że trudności finansowe pana Kowalskiego nie pozwoliłyby uiścić mu rachunku w sklepowej kasie. Czy sprzedaliby na kredyt? A może po cenach hurtowych?

Nie łudźmy się. Nic z tych rzeczy. Wszak obowiązkiem Kowalskiego jest płacić na miejscu, bez względu na jego osobiste, indywidualne kłopoty finansowe. Na jakich więc zasadach ten, który niczego nie bierze za darmo ma jeszcze dodatkowo coś tam rozumieć. Tym bardziej, że to coś utrudnia mu życie, zabiera wolny czas. I co w ogóle jest tutaj do rozumienia? Żelazne warunki są dla jednej strony, takie same muszą być i dla drugiej.

Nie dajmy więc sobie wciskać absurdów o ile faktycznie marzy się nam jeszcze, aby żyć normalnie.

 

Tadeusz Wojewódzki

 

Dziennik Bałtycki, 119 (12361) 31 maja, 1, 2 czerwca 1985

 

PAPIEROSKI

PAPIEROSKI

 

Mówią, że palenie szkodliwe jest dla zdrowia, że to jedna z przyczyn wielu chorób, cierpień, a nawet przedwczesnej śmierci. Badania naukowe są w tej materii wymowne i na tyle przekonujące, by przestać palić. A palacze nic, tylko kopcą i kopcą. Twierdzą przy tym, że wędzone nie psuje się tak szybko i wskazują staruszków zakonserwowanych dymem z papieroska właśnie, żeby już nie wspominać o innych, ponoć równie skutecznych – pod względem konserwacji – używkach. Ponadto wykręcają się swoją słabą wolą, podkreślają siłę panującego nad nimi nałogu. Ba, straszą nawet, że nie za bardzo wiadomo co z rączkami poczną, jeśli zabraknie w nich ukochanego papieroska. A po co nam te nerwowe, rozbiegane rączki? Chcemy przecież przede wszystkim spokoju. Niechaj więc już lepiej sobie palą.

Zresztą palenie, wbrew pozorom, kryje w sobie znacznie więcej niźli zaobserwować się daje na pierwszy rzut oka. W rzeczy bowiem samej to zaciąganie się, to puszczanie dymu choćby i nawet nosem, to strzepywanie popiołu jednym tylko, wskazującym paluszkiem, jest w całym paleniu najmniej ważne. I nie o to tutaj chodzi. Wszak palenie jest przede wszystkim okazją. Bywa i tak, że okazją wielką, wręcz niepowtarzalną, której przepuszczenie śnić się może potem całymi latami. Cóż bowiem innego powiedzieć można o szansie świadomego, własnoręcznego i całkowicie legalnego trucia własnego, znienawidzonego szefa? Toż to prawdziwa rozkosz – boć zemsta rozkoszą jest bogów. No, a któż inny, jak nie palacz właśnie częstować może owego szefa papieroskiem, dodać do tego uśmieszek Judasza i trwać w oczekiwaniu na wymarzone skutki i ciesząc się rannym, bronchitowym kaszelkiem szefa, przeradzającym się z czasem w dudnienie całymi płucami, by skończyć się wreszcie cichym, rachitycznym pokaszliwaniem… Nie dajmy się przy tym zwieść palaczom, że niby nie wiedzą, jakie są rzeczywiste skutki palenia i że ten ofiarowany szefowi papierosek nie jest w ich oczach wymarzonym gwoździem do trumny. Oczywiście, że jest! Palacz truje się wprawdzie wraz ze swoją ofiarą, ale satysfakcji ma na pewno i tak więcej niźli ten, który nie pali i w związku z tym okazji do częstowania papieroskiem własnego, serdecznie znienawidzonego szefa nie ma nigdy.

Szef, bez względu na liczbę swoich zastępców, jest jeden. Częstujących go papieroskami, z dziką wręcz rozkoszą, niby to z chęci podlizania się, przypodobania, sprawienia przyjemności temu jednemu, naszemu i kochanemu- jest w każdym miejscu pracy wcale nie tak znów niewielu. Nie jest więc też sprawą przypadku, że to szefów właśnie, a nie kogoś innego wynoszą u nas najczęściej nogami do przodu, już skutecznie obczęstowanych, już w takim stanie, że na nic tu się nie zda najlepsze, najświeższe nawet powietrze. Mówi się, że winne są stresy, że nerwy, że tempo życia. Może. Palacze martwią się, że wywieszając tabliczkę z napisem: „Szanuj szefa swego, gdyż możesz mieć jeszcze gorszego”, zamiast „jeszcze gorszego” mogą mieć niepalącego.

Warto więc przyjrzeć się kto, kogo i czym częstuje. Choć – z drugiej strony – samo częstowanie papieroskiem nie zawsze dostarcza satysfakcji tak wielkich, nie zawsze też okazją jest do zemsty. Bywa przecież i tak, że stanowi ono akt dobrej woli, gest przyjazny, wyrażający chęć nawiązania cieplejszych stosunków lub podtrzymania swego czynnego udziału w zgodnym, harmonijnym życiu kolektywu. Wówczas częstowanie samo przeradza się wręcz w ceremoniał. Już wyjęcie z kieszeni paczki papierosów jest jego ważnym początkiem. W czasach reglamentacji tytoniu taki gest poczytywany był za akt desperacki, nieomal za prowokację, której też odpór dawano bądź rzucając się na ową paczkę kolektywnie i wypalając do końca, bezlitośnie i dla nauczki, bądź uśmiechając się przygłupawo i dziękując na okoliczność, że niby to każdy ma swoje własne. Generalnie jednak w tamtych czasach chowało się papierosy w garderobianych zakamarkach, wyciągało ukradkiem pojedyncze sztuki, by je palić skrycie, łapczywie, na wzór psiej konsumpcji skradzionej kiełbasy. Dla tropicieli oznak przemijania naszego kryzysu pojawienie się paczek papierosów na stołach, biurkach oraz innych równie niebezpiecznych miejscach, było jedną z widoczniejszych oznak tego stanu rzeczy.

W każdym razie dzisiaj pali się kolektywnie, w kółeczku, na korytarzu, w kuluarach i choć niby takie wspólne palenie do niczego palących nie zobowiązuje, to czują oni przecież jakby większą po tym zażyłość, bliskość, bezpośredniość. A że ludzie ciepła spragnieni, więc kopcą w tych kółeczkach. Bo też papieros faktycznie zbliża, a jeśli ktoś nie wierzy, to niech przypomni sobie, czy widział kiedyś ludzi kłócących się, wrzeszczących na siebie i palących zarazem papierosy. Albo jedno, albo drugie. A skoro ludzie tak dużo palą, to chcą chyba zgody.

Prócz tego papieros jest przyjemnością. Może nietanią, ale cóż w końcu kupisz za ten tysiąc czy trochę więcej, które zaoszczędzisz nie paląc? Może niezbyt zdrową, ale czyż można rozsądnie powiedzieć, że zdrowsze jest wypicie szklanki wody z naszego, wielkomiejskiego kranu czy kubka mleka wprost z butelki? Jest to przyjemność mała wprawdzie, ale jest. To walor wobec braku przyjemności większych. Jeśli doliczyć do tego inne, wcześniej wymienione walory, oczywiste stać się musi, że kopcimy dużo i kopcić będziemy jeszcze więcej.

W każdym razie, czy mówić o paleniu całkowicie na serio czy też bardziej z uśmiechem, jedno pewne jest ponad wszelką wątpliwość: grzmienie na palaczy skuteczne jest tak samo jak kopanie w zepsuty samochód. Wyładować się w tym można, ale pojechać dalej ani rusz.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 114 (12356) 24, 25, 26 maja 1985

ZWISOWCY

ZWISOWCY

 

Ludzie na co dzień mocno są zaganiani. Jeszcze mocniej spięci. Każdy do takiego codziennego spinania się ma swoje własne niby niepowtarzalne, całkowicie oryginalne powody. Faktycznie jest jednak tak, że wszystkich spinających się rozlokować można – ze względu na owe powody – do kilku, może kilkunastu szufladek z napisami typu: „głupi szef”, „wredna żona”, „chudo w kieszeni”, „bednarski kac” itd. Są jednak i tacy, którzy nie mieszczą się w żadnej z tych szufladek. To tak zwani zwisowcy.

Zwisowiec tym różni się od całej reszty, że nie jest spięty. Nie mówi więc nerwowo „N-dobry” na widok przełożonych, nie kiwa potakująco głową, gdy szef publicznie gani i piętnuje, ba, nawet nie burczy mu w takich sytuacjach w brzuchu. Na naradach i konferencjach nie pocą mu się dłonie. Nawet nie musi nerwowo poprawiać marynarki, bo kogo, jak kogo, ale zwisowca nie pije ona w kark niezależnie od tego co, kto i jak długo mówi. On tylko siedzi, słucha i patrzy.

Ponadto zwisowiec nie ma absolutnie żadnych tików. Ani ocznych, ani ustnych (chyba, że są doustne), ani usznych, choćby nawet uszy miał tak wielkie, jak nie przymierzając sam… słoń. Zwisowiec nie obgryza paznokci, choćby nawet szła w telewizji „Isaura” lub jeszcze gorszy dreszczowiec. Nie przestępuje on też z nogi na nogę. Ani w kolejce jeśli nawet stoi w niej kilka godzin, ani na kolei choćby miał miejsce tylko na jedną (zmienną) i to w korytarzu, wagonie klasy absolutnie pierwszej.

Zwisowiec ponadto nigdy nie klnie. Nawet jeśli ogląda telewizję, jest w domu sam i myśli sobie, że nie słyszy go nikt, zupełnie nikt nie powołany – też nie klnie. Nigdy też nie wrzeszczy: „Ja pani pokażę! Pani nie wie kim ja jestem”. Nie musi wrzeszczeć. Pani patrzy i widzi, że to właśnie zwisowiec. Z takich samych powodów nie wpisuje się on do różnych książek życzeń (pobożnych) oraz innych ksiąg dziękczynnych. Mało tego – mówić takiemu, że chleb będzie kosztował stówkę, to on nic. Mówić, że dwie, to też nic. Że trzy – on znów nic. Więc już dalej do takiego nie mówią, nie straszą, nawet nie perswadują, bo i po co.

Jak tak sobie pomyśleć trochę nad zwisowcami, to aż głowa zaczyna boleć: skąd się też tacy u nas biorą. A jak jeszcze dłużej pomy­śleć, to trudno nie zapytać, czy aby ci zwisowcy całkiem są normalni. Któż to bowiem u nas uchodzi za człowieka normalnego? Ano taki przede wszystkim, który się wciąż dener­wuje i nerwy ma mocno przez to ciągłe denerwowanie się zszarpane. Wybucha więc, jak wulkan, potem przeprasza. I znów się denerwuje. To właśnie jest normalne, albowiem gdzie, jak gdzie, ale u nas powodów do zdenerwowania jest wręcz bez liku. I to także jest normalne. Ponadto normalny człowiek wciąż o coś walczy, doznaje zawodów, rozczarowań, zbiera się do kupy i znów walczy. Także łokciami, żeby już nie wspominać o kułakach. I taki właśnie jest normalny. Natomiast zwisowiec – nic z tych rzeczy.

Trudno jest więc zrozumieć normalnemu, przeciętnemu człowiekowi prawdziwego zwisowca. Można wprawdzie zrozumieć kogoś, kto siedzi przed tym telewizorem i to siedzi spokoj­nie. Nie wierci się, nie syczy, nie stęka. Kto w końcu myśli przed telewizorem. Tutaj się patrzy. Bo po to telewizja pokazuje, żeby się ruszało, a jak się rusza to się patrzy. I o to właśnie chodzi. Człowiek lubi jak się rusza i ciekawy jest co też to może być i jak się to wszystko skończy. I to wszystko można zrozumieć. Ale zwisowiec mało tego, że nie reaguje na telewizję, nawet na to, co tam gadają, to nie reaguje on nawet i na to co gada jego własna, w domu przebywająca żona. Ona przy uchu gada – on nic. Ona nad uchem gada – on nic.  Ona do ucha – a on znów nic. Bo taki jest właśnie zwisowiec – domowiec. Siedzi cicho i nic a nic nie poruszy go do żywego. Sądząc po tu i ówdzie rozlegających się małżeńskich porykiwaniach- zwisowców nie jest jeszcze zbyt wielu, ale już bywają, już można się z nimi spotkać.

Od domowego rzadszy jest tylko zwisowiec – patentowiec. Pani do takiego rzuca: „-  Pan chce to załatwić możliwie jak najprędzej? Rozumiem. Więc tak. Proszę przynieść podanie, zaświadczenie, zdjęcia, potwierdzenie, zgodę rady, poświadczenie, notarialny odpis, upoważnienie, dowód, dowód na dowód, metrykę urodzenia, znaczki skarbowe…”. A zwisowiec na to nic. Tylko stoi i słucha. No to pani do­rzuci jeszcze kilka nowych dokumencików. A on znów nic. Tylko słucha. Bo taki właśnie jest rasowy zwisowiec. I można ganiać go po kilkunastopiętrowym budynku. Od drzwi do drzwi. Całymi tygodniami. A on nic. Zupełnie nic.

Natomiast najpowszechniejszą odmianą zwisowca jest u nas zwisowiec – sklepowiec. Płci obojga. Słychać ich w sklepach różnej branży: są żarówki – nie, neonówki – nie, może krótkie, pod szafki kuchenne – nie, kontakty – nie, kable dwużyłowe – nie, bezpieczniki automatyczne – nie. A zwisowca szlag i tak nie trafia!

Zwisowców można spotkać też w pracy. Niczemu taki się nie dziwi, jakby wszystko już w życiu widział i pojąć zdołał, że świat nie po spirali leci lecz w kółko, w kółeczko i to, co było wróci za czas jakiś. Trzeba tylko spokojnie poczekać.

Zwisowca nie mylmy z człowiekiem na luzie. Tym bardziej, że niewielu już pamięta co to takiego ów luz w życiu. Zwisowiec to raczej specyficzny, nasz rodzimy sposób. Na co? Dla jednych na to, by nie zwariować (do końca), dla innych – by daremnie języka nie strzępić, a jeszcze dla innych – by nie robić po raz kolejny tego, co po wielokroć okazało się już zabierającym bezpowrotnie czas bezsensem.

 

Tadeusz Wojewódzki

 

Dziennik Bałtycki, 109 (12351) 17, 18, 19 maja 1985

PRZESZKODY

PRZESZKODY

 

Każdy pragnie szczęścia, wielu życzy go innym, choć nikt na dobre nie wie czym szczęście jest w rzeczy samej i na czym ono polega. Trochę więcej wiadomo natomiast o tym, co szczęście daje, a co go nie daje. Szczęścia nie dają np. pieniądze – o czym dowiedzieć się można głównie z piosenek oraz mniej lub bardziej współczesnych bajek.

Szczęścia nie daje też to, co kradzione, zrabowane, nieuczciwie zdobyte. A już z całą pewnością dobra takie nie tuczą. Powszechnie też wiadomo, że szczęście przynoszone jest przez kominiarza. A tak w ogóle, to lżej temu szczęściu, kiedy w pobliżu zielona koniczynka, podkowa, słoń lub jeszcze coś innego.

Trudno wszakże tej naszej wiedzy o szczęściu nie zarzucić przesądów. Jakże bowiem często uskrzydleni wzniosłą chwilą rodzinnej uroczystości życzymy nieopatrznie najbliższym, by ich dzieci talent miały, by je geniusz opętał wynalazczy, by mądre były itd. Takie to bowiem cechy mają – zgodnie z intencją życzących – zapewnić szczęście właśnie zarówno rodzicom, jako współudziałowcom, jak i dzieciom – jako posiadaczom cech takowych.

Otóż nie masz pod słońcem przekonania o szczęściu bardziej fałszywego. Wystarczy przecież wyobrazić sobie życie u nas takiego geniusza nawiedzonego talentem np. technicznym. Zresztą po co sobie cokolwiek wyobrażać. Lepiej przecież sięgnąć do bogatego skarbca przykładów z życia naszego wziętych, jak chociażby ten z człowiekiem którego geniusz zaprowadził na szczyty intelektualnych wybryków, aż tak bardzo nieodpowiedzialnych, że wymyślił komputer bijący na głowę wszelkie inne, jakie dotychczas na świecie wymyślono. Zaraz też potom dowiedział się, że gdzie, jak gdzie, ale u nas to nie za bardzo wiadomo komu i do czego taki komputer miałby służyć. No bo gdyby to była świnia, to by się ją zeżarło i cześć. Geniuszowi patent dano, ale jeszcze chciał, żeby pomysł, ideę ową zmaterializować. Można by, czemu nie, ale się były jakieś przeszkody pojawiły. No więc on z tymi przeszkodami walczyć zaczął. One się mu były odcięły, odpór dały, aż posiwiał, wyłysiał i folgował się w końcu ucieczką w obszary dość egzotyczne, by kontaktowi z naturą oddać się bez reszty- krówki dojąc, kurki macając i bosymi nóżkami kapustę kiszoną gniotąc. Ci bardziej pamiętliwi życzą mu nawet od czasu do czasu taaakej świni.

Geniusz – jako taki – nie jest bynajmniej złem. Fatalny jest jednak upór i zawziętość właściwa ludziom utalentowanym, zdolnym, ponadprzeciętnym w tej ich walce z przeszkodami. W tym też sensie pogląd o talencie właśnie, ponad przeciętności- jako źródle szczęścia- traktować skłonny jestem za mocno przesadzony. Oczywiście z przeszkodami walczą nie tytko ci najwspanialsi, ale oni walczą inaczej, bo do końca, z desperacją, i bez możliwości remisów.

Reszta sprawia wrażenie, jakby więcej o przeszkodach wiedziała, jakby pojmowała, że ogień i woda nie są bynajmniej jedynymi żywiołami, jakie wymieniać się powinno wskazując żywioły wrogie człowiekowi, silniejsze od niego, zdolne zniszczyć wszystkich i wszystko. Jakby rozumiała, że jest żywioł trzeci, może od tamtych trochę bardziej lokalny, ale za to dorównujący im niczym niepohamowaną mocą i piekielną wręcz naturą. Że owemu żywiołowi na imię… przeszkody.

Jest wszędzie. Pospolity, jak brud, wszechobecny, zawitał ostatnio nawet do zaspiańskiego „Victusa” i opanował skup butelek. Zmusił kupujących, aby odstawali z jedną nawet butelką od mleka oraz kwitem na nią w długiej, jak zimowe wieczory kolejce do okienka z napisem „Skup butelek”. Nie ogień, nie woda lecz przeszkody właśnie stanęły na drodze między normalnym klientem i normalną butelką do mleka- na wymianę przy kasie.

Żyjemy pod przemożnym wpływem przeszkód, które różnymi chrzczone są nazwami. A to raz pojawiają się, jako gardła (wąskie) i bariery, to znów jako czynniki, sytuacje i uwarunkowania czy też kiedy indziej jako racje i względy.

Przeszkody, jako nieodłączny naszego krajobrazu element, urok swój niewątpliwy posiadają. Porównywać można go jedynie z urokiem bazyliszka, a choć nie są jego dziełem, toć paraliżują nas one z bazyliszkową wręcz skutecznością. Kiedy stykamy się z przeszkodami ogarnia nas poczucie niemocy, bezsensu działania, głęboka apatia – czyli bazyliszkowy paraliż.

Na obszarach porażonych bazyliszkowym paraliżem zwykło się mawiać, że „głową muru nie przebijesz”. Kiedy więc widziałem młodego mężczyznę bazgrzącego coś w „Książce zażaleń” na te nowe w „Victusie” porządki pomyślałem zaraz o tej cennej sentencji. Bo w rzeczy samej: sprawa za mała jest, żeby sobie włosy z głowy za jej przyczyną wyrywać. Toż to tylko butelki. Z kolei tamta – z geniuszem, co to teraz te świnki – znów za duża. I tak to już jest właśnie z tymi przeszkodami, że trudno na taką trafić, która byłaby dla człowieka w sam raz.

W każdym razie nie życzą nikomu zbył genialnych dzieci.

 

Tadeusz Wojewódzki

 

Dziennik Bałtycki, 170 (12105) 20 lipca 1984

PODSUMOWANIE

PODSUMOWANIE

 

Koniec roku ciężki jest pod każdym względna. Dla jednych, gdyż gonią plany, albo je przekraczają. Dla innych ze wzglądu na bilanse, sprawozdania i cały ten administracyjny młyn wyciskający siódme poty na ludziach w zarękawkach. Jakby tego jeszcze za mało było oddajemy się ponadto szaleństwu przedświątecznych przygotowań, a potem świątecznemu obżarstwu. Na koniec stajemy wobec retorycznego pytania: „No i w czymże to pójdę w tym roku na sylwestra?” Wiadomo przecież, że w tym samym, co rok temu. Czasy przecież teraz dla finansowych przeciętniaczków takie, że zamiast kreacji trzeba zmieniać co roku towarzystwo.

Ale przełom starego i nowego roku to ponadto czas wszelkich podsumowań. Generalne i centralne zasieją w nas ziarenko optymizmu. Z osobistymi podsumowaniami bywa wszakże bardzo różnie. Najgorsze w nich jest to przede wszystkim, że nachodzą nas te podsumowujące refleksie w chwilach i miejscach najmniej spodziewanych. Golisz się więc w te przełomowe roku dni, głowę nabitą masz zasłyszanymi próbami szerszego spojrzenia, więc podświadomie i ty szerzej patrzeć zaczynasz już nie tylko na ową goloną brodę i policzki, nie tylko na szyję lecz na twarz całą i – co gorsza – głowę. I patrząc tak, w szerszej właśnie perspektywie dostrzegasz na skroniach siwych włosów pasemka całe. Jeszcze rok temu trafiał się jakiś pojedynczy, nieśmiały gość siwiejący, którego wyrwać można było bez obawy o stan owłosienia. Teraz gdybyś zapragnął ów proceder uprawiać dalej miast do siwych, do łysych należeć musiałbyś wkrótce. Takim, jak ty teraz wmawiają wprawdzie, że pan szpakowaty bardziej, atrakcyjny jest dla płci pięknej. Ale ty wiesz swoje, a co gorsza pamiętasz o tym, że każdy siwy włos, to ponoć stracona okazja. Cóż więc może być znów aż tak bardzo atrakcyjnego dla pici pięknej u pana noszącego na sobie piętno, wręcz dowód namacalny trwania w cnocie z roku na rok większej i większej, bo większą ilością siwych włosów znaczonej? Doprawdy. Żadna to pociecha. I ta także że sąsiad łysieje od tylu, a szwagier od czoła łysieć zaczyna.

Jak już cię taka myśl podsumowująca raz ogarnie, to trudno uwolnić się od niej potem. Tym bardziej że kończący się rok stwarza okazję do takich myśli bardzo wiele. Mało więc tego przy goleniu myślenia. Prędzej czy później pogonią cię z dywanami na poświąteczne ich trzepanie. Rozciągniesz więc te syntetyczne persy dla ubogich na centralnym przed blokiem trzepaku i zanim się spostrzeżesz myśli natrętne trzepotać ci się będą pod czaszką. Oto zobaczysz dziury całkiem nowe, wypalone przez kopcących na prywatkach biesiadników. Ale co tam one. Bardziej przytłaczający jest widok syntetycznego włosa, który nie siwieje wprawdzie, ale przygnieciony jest już tak skutecznie, że postawić go można chyba tylko metodą panka – na cukier puder. Kolorki też smętne, wyblakłe jakieś takie, w jednej szaroburej tonacji. A przecież jeszcze rok temu kolorek był niczego sobie i włos sterczał bez cukru pudru, nawet bez specjalnego czesania. Zwiniesz więc te syntetyczne luksusy i zechcesz ich już na podłogę nie kłaść. Może chętniej na ścianę, niby że to takie bardziej współczesne nam arrasy.

Smętnym nurtem własnych myśli ogarnięty dopiero w sylwestrowy wieczór dostrzeżesz, ze garniturek wyjściowy jakby cieńszy jest niźli roku temu, bardziej z rzadka tkany, szczególnie na łokciach i kolanach, żeby już nie wspomnieć o miejscach, wyraźnie poniżej pleców usadowionych.

Człowiek to jednak ma do siebie, że nie potrafi w tak smętnej atmosferze trwać zbyt długo. Optymistycznej nutki szukać więc będziesz. I tak podsumowując rok miniony przypomnisz sobie o worku na balkonie sterczącym, pustymi butelkami wypchanym. Worek ów to dowód nie tylko chwil mile spędzonych, szczodrze zakrapianych, radosnych i beztroskich. To nadto lokata kapitału pewna, choć fizycznie krucha. To ponadto nadzieja, że jak szkło znów podskoczy, zysk czysty będzie.

A tak w ogóle, to byłoby przecież nieźle, gdyby ci się udało rok mijający do chudych lat zaliczyć we własnym życiorysie. Wszak po chudych tłuste zwykły nastawać. Nie obawiajmy się więc tych bardziej smętnych osobistych podsumowań. I tłustych latek życzmy sobie wzajemnie.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 279 (12521) 27 grudnia 1985