Archiwum autora: tadeuszw

APEL

APEL

 

Niejeden występuje u nas w czyimś imieniu: a to klientów, pacjentów, to znów konsumentów. Nikt jednak nie występuje u nas w imieniu uciskanych. Wykluczyliśmy z naszego myślenia ewentualność taką, aby ktokolwiek mógł być u nas uciskany. Ba, wykluczyły go chyba świetlane idee tolerancji, równości i sprawiedliwości, którym hołdujemy od wieków całych. A przecież w cieniu owych idei trwa ucisk bezwzględny, i choć cichy, to jakżeż okrutny. Ucisk tak skuteczny, że ofiary jego – w obawie przed kolejnymi represjami i prześladowaniami – boją się nawet głośniej zajęczeć i choćby anonimowo do gazety o tym wszystkim napisać. Nadszedł więc już chyba czas najwyższy, aby w ich imieniu głos zabrać publicznie i powiedzieć jak to jest. By przemówić męskim głosem w imieniu tych wszystkich pantoflarzy, tych namiastek męskości, tych nieudaczników życiowych, owych Ludwików od i do rondla. Tych wiecznie wystraszonych kogutów domowych, którym wiadome osoby moczą codziennie łby w zimnej wodzie, by zajęci ich suszeniem zapomnieli nawet o swym podstawowym prawie ustalonym odwieczną tradycją – prawie do porannego piania.

Panowie! Jest źle! Ród męski zanika. Trwa z góry zaplanowana i szeroko zakrojona akcja ukobiecania mężczyzn. Zakładają nam nylonowe fartuszki na ostatnie, przetarte na kolanach od domowej roboty, porcięta. Zaganiają nas do kuchni, miejsca znaczonego od wieków obecnością kobiet. Każą nam robić na drutach, każą haftować chusteczki do nosa od piątej klasy podstawówki zaczynając. Pieluchy prać każą! Ziemniaki obierać! Zupki przecierać! i tylko patrzeć, jak zagonią nas jeszcze do kurników, by kury sprawdzać, jak im też idzie z tym znoszeniem jaj.

Kobiety zawładnęły nami niespodziewanie. Wygoniły nas z foteli, z tych miejsc, gdzie nasi dziadowie i pradziadowie ucinali sobie poobiednią drzemkę. Gdzie palili cygarka i obczytywali gazetki. Zamiast tych foteli kobiety dały nam ich namiastki, atrapy uwierająca we wszystko, na czym się siedzi, gdzie więc siedzieć trudno, a o poobiedniej drzemce myśleć nawet nie ma co.

Kobiety swoimi wykrętnymi metodami doprowadziły do zaniku autorytetu męskiego imienia. Tu jut nawet nie o to chodzi, że zamiast imion typowo męskich, jak Kazimierz, Józef czy Jan zwą nas teraz różnymi „usiami”. Chodzi o to, że imiona nasze znalazły się na butelkach i to z płynami nie służącymi bynajmniej do czynienia rozkoszy naszym podniebieniom, ale do szorowania garów, do pomywania tłustych, paskudnych talerzy i całego tego kuchennego okropieństwa.

Panowie! Przetrzyjmy wreszcie oczy! Zrzućmy z nich te woalki założone nam przez kobiecą emancypację! Nadszedł czas walki o nasze, suwerenne prawa, o przywrócenie nam miejsca wytyczonego nie jakimiś tam światowymi nowinkami, ale naszą, narodową, wielowiekową tradycją. Zewrzyjmy szeregi! Organizujemy się w tajne komplety. Ale nie po to, by posiąść na nich sztukę robienia leniwych pierogów, kluch na łacie czy skarpet na czterech drutach. Nie po to, by zgłębiać tajniki podnoszenia oczek w rajstopach. Organizujmy się po to, aby podnosić naszą, męską świadomość.

Zdejmijcie wreszcie te fartuszki! Pogryźcie te wiklinowe trzepaczki, którymi każą wam trzepać w każdy piątek dywany, dywaniki i chodniki. Wywalcie raz na zawsze te kubły na śmieci, z którymi biegacie codziennie, jak szaleni. Wynieście na makulaturę te wszystkie „Kuchnie śląskie” i „polskie”, te przepity i przepisiki zbierane skrupulatnie całymi latami. Domagajcie się pism męskich, opozycyjnych względem „Przyjaciółki”, Kobiety i życia”, „Zwierciadła”, „Filipinki” i czego tam jeszcze.

Niech żyje ruch emancypacji mężczyzn! Precz z kobiecą tyranią i uciskiem.

 

Tadeusz Wojewódzki

 

PS.

Musiałem już kończyć, bo przypaliła mi się zupa. A może któryś z panów zna przepis na zabicie smaku tej cholernej przypalenizny. Byłbym bardzo zobowiązany. Zrewanżuję się przepisem na torcik bezowy z poziomkami. Bezy można kupić, a kilka słoiczków poziomek chętnie odstąpię, bo zaprawiałem przez cale lato. Czekam na pomocną dłoń.

 

T.W.

Dziennik Bałtycki, 275 (12517) 20 grudnia 1985

 

MARZENIA

MARZENIA

 

Różne rzeczy, spędzają nam sen z powiek. Ale spać można jako tako dopóty, dopóki pralka kupiona przed laty nadal pierze, lodówka chłodzi, odkurzacz odkurza itd. I wszyscy, którym te luksusy figla jeszcze nie spłatały mówić mogą o wielkim doprawdy szczęściu i cieszyć się snem zdrowym. Nawalanka któregoś z nich daje bowiem człowiekowi przepustkę do świata lepiej może znanego tym tylko, którzy w czasach dzisiejszych podjęli samobójczą próbę urządzania mieszkania, dokonywania jakichś przeróbek, słowem realizowania swoich życiowych marzeń. A jest to świat zaiste godny kronikarskiego zainteresowania, choćby z myślą o potomnych, by lepsze wyobrażenie żywota własnych dziadów mieli.

Tak więc świat usług wszelakich dwa oblicza posiada: oficjalne i nieoficjalne. Oficjalne smętne jest, ponure i przyprawić może o wisielczy humor. Niczego tutaj nie ma, nic nie da się zrobić i nic się też nikomu nie opłaca. I gdyby to był wymiar tego świata jedyny, można by doprawdy w kontakcie z nim ducha wyzionąć doznając przy tym ulgi wręcz nieopisanej.

Jest wszakże oblicze tego świata odmienne. Tryska zeń optymizm i wiara w ludzką zaradność, chęć niesienia pomocy, podania przyjaznej dłoni w kłopocie. Jest to poza tym świat innych, choć bardzo konkretnych wartości. A praca ludzka wymierna jest, jak nie przymierzając butelka. Hydraulik odlicza bowiem butelkami wartość swych prac rurarskich i tym głównie różni się od stolarza. Ten bowiem dla odmiany liczy krokami przyjmując przelicznik: jego dwa kroki – jedna pensja twoja.

Świat ów ma ze snem taki związek, że treść marzeń zmienia, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Kto marzenia senne miał przedtem konsumpcyjne, ba nawet sprośne, bo wypełnione egzotycznymi dziewczynami (półnagimi – ma się rozumieć), ten teraz będzie je miał czystsze, skromniejsze, choć bardziej wyczerpujące. W roboczym fartuchu i kombinezonie uwijać się będzie skręcając rury, piłując i szlifując drewno, przewijając silniki i spawając skorodowaną blachę swojego malucha. A w chudej kieszeni czuć będzie, iż nic z niej nie ubywa. I kiedy policzy wszystkie te zarobione takim sposobem butelki rychło do wniosku dojdzie, że mu nie szkoda, tych egzotycznych, a bezpowrotnie minionych marzeń. I odda się marzeniom prawdziwym, jeszcze od tych ostatnich pożyteczniejszym.

Wymarzy sobie wówczas domek własnymi wzniesiony rękami, pod każdym względem do obecnych dostosowany czasów. Będzie przed tym domem ogród prawdziwy, by własne w nim uprawiać warzywa, owoce, ba nawet nowalijki też własne.

Obok domku chlewik postawi w marzeniach malutki. Na dwie może świnki, no i kurnik, żeby mieć własne jajka i drób na każde zawołanie. Przyda się też zapewne trochę króliczków, więc i dla nich klatkę jakąś w tych marzeniach skleci.

W domku tymże nie zapomni o pomieszczeniach, które zapewnią mu prawdziwą w naszych czasach wolność i niezależność całkowitą. Będzie też stolarnia z piłą, heblem, frezarką i tym wszystkim, co potrzebne, by samemu mebelki sklecić, boazerię położyć, żeby już o podłogach i całej reszcie nie wspominać, bo to sprawa oczywista. Nie zapomni też o małym warsztaciku hydraulicznym, by się od tych butelkowych przeliczników z fachowcami uwolnić. No, a jak pójdzie w swych marzeniach na całość, to pewnie i na jakiś mały piecyk hutniczy się zdobędzie, żeby brakujące części do malucha samemu sobie wytopić i na obrabiarce wyrobić. Nie zapomni też o maglu, warsztaciku radiotechnicznym i wielu jeszcze innych rzeczach.

Świat zmierza wielkimi krokami do przodu. Ciekawe czy jest w nim miejsce na mój wymarzony domek…

 

Dziennik Bałtycki, 269 (12511) 13 grudnia 1985

Tadeusz Wojewódzki

 

Niespodzianka.

Niespodzianka.

Złe mam skojarzenia z niespodziankami. Kojarzą mi się one z niemiłym zaskoczeniem. Aczkolwiek zaprawiony codziennością nie powinienem bać się zaskoczyć jakimś tam sznurowadłem w chlebie czy kozim zapachem krowiego mleka, to jednak… Życie wciąż jest pełne niespodzianek. I bardziej dziwi mnie ich brak, niźli ich obecność. Wszak dla trwających w przekonaniu, iż zdarzyć się może wszystko, największą niespodzianką jest dzień powszedni bez typowej niespodzianki.

Są jednak takie dni w naszym życiu, kiedy oczekujemy niespodzianek Starej Daty, takich, które witamy nie dającym się powstrzymać okrzykiem radości: „Ależ to mila niespodzianka!”. Poprzedza je nasze niespodzianek tych oczekiwanie. Dni owych nie jest w roku zbyt wiele. Imieniny, rzadziej urodziny. Dla zamężnych kobiet ewentualnie rocznica ślubu. Pod warunkiem, że wieloletnia tresura małżonka zaowocuje w dniu takim kwiatkami lub kremem przeciwko zmarszczkom.

Ale tak naprawdę, to życie dorosłe, przebiegające w kryzysowych, pod każdym względem czasach, pozbawione jest niespodzianek starej daty, a więc tych miłych, życie ubarwiających. Bo czymże też miałyby one być? Z jednej strony cieszy nas byle co. Ale z drugiej… No właśnie. Wyobraźmy sobie, że nasi znajomi lub rodzina egzystująca na Zachodzie przysyła nam w dniu imienin… bukiet pięknych kwiatów. Niby trudno, o milszą niespodziankę, a przecież taka właśnie jest w stanie wnętrzem naszym targać długo, z ekspresją nie mniejszą niźli żal po utraconej młodości.

Chociaż… Zdarzają się jeszcze szczęściarze. Spotkałem ostatnio człowieka, którego los obdarzył kilkanaście lat temu żoną – heterą. Ani umrzeć, ani żyć z nią nie potrafił. Dręczył go ten babsztyl na wszystkie możliwe sposoby. Na koniec straszyć zaczął, że odejdzie do innego. No i to same imieniny szczęściarza tego hetera owa, chcąc ofiarę swą pognębić bez reszty, numer wycięła perfidny, wyszykowała niespodziankę iście wyrafinowaną, gdyż zabrała swoje ciuchy i przeniosła się do innego. Taka niespodzianka porównywalna jest chyba tylko z główną wygraną w totolotka, bo choć niejednemu z nas żony nasze (kochane) to i owo obiecują, to tych, które słowa dotrzymują jest doprawdy niewiele.

Tak wiec dorośli, choć liczą na prawdziwe niespodzianki, to wymagają chyba od życia zbyt wiele i dlatego otrzymują zawsze za mało i nie to, czego oczekują najbardziej. Co innego dzieci. O niespodziankach dla nich nie możemy zapominać nie dlatego, że czekają, że pragną ich, że chcą, ale dlatego, że w przeciwieństwie do nas dzieci potrafią cieszyć się bez mała wszystkim. Nawet jeśli bełkocący tatusiek przyniesie dziecku z długiej kosztownej i męczącej libacji wykręconego w pijanym widzie „łabądźka" z kapselków po monopolowych butelkach, to maluch i za taki „prezencik” odpłaci uśmiechem.

Okres znaczony św. Mikołajem i Świętami Bożego Narodzenia jest dla naszych pociech szczególnie atrakcyjny i bardziej niźli pozostałe w roku, wypełniony czekaniem na niespodzianki, każdy z nas szykuje więc coś w imieniu świętego i w głowę zachodzi co też schowa pod choinkę. W najłatwiejszej sytuacji są ci od „łabądków”, bo kapsli i kapselków u nas pod dostatkiem. Reszta gania po sklepach ze zjeżonym na widok cen włosem i obłędem w oczach, wyczekując wreszcie czegoś ładnego, niedrogiego i efektownego zarazem. Nic z tego! Zabawkarstwo nasze zgłębiło bowiem tajemnicę bytu sformułowaną w tezie, iż się jest i nie jest się zarazem. Niby więc półki pełne są zabawek, ale kupić nie ma co.

Biegając tak z niespodziankowym tłumem zastanawiam się nad tym, czy aby nie pochłonął mnie niespodziankowy amok. Wszak pewne wydaje mi się teraz już tylko jedno: nie ma niczego, co chętnie kupiłbym moim pociechom. Ale kupić trzeba cokolwiek. Ważne jest przecież to, aby nie zawieść ich oczekiwań, aby pamiętać. Szkopuł w tym jednak, że nie wiem, co to jest owo „cokolwiek”. Nie wiem też na ile ową naturalną u dzieci skłonność do radości zdołałem ukierunkować zgodnie z moimi starego konia wyobrażeniami na ten temat. Zgodnie z tatusiowym egoizmem: baw się tym cackiem, baw i tylko nie zepsuj, a gdy pójdziesz spać, tatuś pobawi się też. Sam po cichu, tak aby nikt nie widział.

Nie pozostaje więc nic innego, jak tylko wiara w to, że dzieci potrafią jeszcze cieszyć się każdym drobiazgiem. Są w końcu dziećmi i powinny czymś różnić się od nas, dorosłych. Poza tym zawsze zwalić będzie można na tego świętego, wyjaśniając, że i jego kryzys dopadł. Z dziećmi więc jakoś się uporamy.

Jakaż jednak szkoda, że nie będzie się czym pobawić, kiedy dzieci pójdą grzecznie spać…

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 263 (12505) 6 grudnia 1985

 

STAROŚĆ

STAROŚĆ

 

Kiedy potrzebujących jest wielu, a tego, czego im potrzeba, stanowczo za mało, najwięcej ci dostają, którzy potrafią skutecznie upomnieć się, o swoje. Spróbuj niemowlaka nie nakarmić w porę lub zapomnieć o jego mokrej pieluszce. Niby taki niezaradny, a jak zacznie upominać się, to uszy puchną i domownikom i sąsiadom. Rwetes robi się więc w domu okrutny i mały dostaje w mig to, co mu się słusznie należy. Wyrastając z pieluch wyrastamy także stopniowo z tej umiejętności dopominania się, a w każdym razie bardzo pod tym względem różnicujemy. W rezultacie jedni są obrotni, a reszta zazdrości, że umiejętności takiej nie posiadła. I jeśli mówić można o sprawiedliwym losie, to tylko w tym sensie, że jednych i drugich połączy kiedyś starość. Wiek, w którym wszelkie różnice niweczy nie dająca się już cofnąć nieporadność, świadomość zależności od innych i zanik tego, co nadawało dotychczas życiu sens tak oczywisty.

Twierdzi się nie bez racji, iż miarą cywilizacyjnego poziomu, kultury danego społeczeństwa jest jego stosunek do ludzi umysłowo chorych. Z ludźmi dotkniętymi tym nieszczęściem nie mamy jednak do czynienia na co dzień, tak masowo, jak w przypadku ludzi w sędziwym wieku. Bez względu więc na to ile racji jest w owym mierniku poziomu naszej kultury znaczonej stosunkiem do ludzi chorych umysłowo wielce pouczające jest spojrzenie na nas z perspektywy naszego stosunku do ludzi, o których zwykliśmy mawiać, iż są starzy. Jeśli pominąć wszelkie okolicznościowe deklaracje, to praktycznie stosunek ów jest taki, że ludzi w sędziwym wieku traktujemy… jak dzieci.

Dzieci, szczególnie te najmniejsze, przyodziewane w fantastyczne kolorowe fatałaszki, chuchane i pudrowane przez swe mamusie- są przedmiotem dzikiego zachwytu całej rodziny, sąsiadów i znajomych. Z babciami i dziadkami, bez względu na to, jak bardzo są schludni, jak zadbani – jest natomiast tak, że zachwytu nie wzbudzają. I to chyba między nimi, a dziećmi – w naszym stosunku do ludzi sędziwego wieku, jedyna w zasadzie różnica.

Ludzi tych, tak jak dzieci właśnie, nie traktujemy poważnie. Dzieci, gdyż nie dorosły jeszcze do tzw. rozumu, a ludzi sędziwego wieku, gdyż są naszym zdaniem sklerociali, z lukami w pamięci, ze starym, nieaktualnym stylem myślenia, zasadami i regułami, które straciły swą aktualność i zarazem sens. Trzeba więc za nich – zdaniem naszym – samemu decydować, określając ich miejsce w naszym domu, w rodzinie, w społeczeństwie.

Miejsce w domu jest określone bardzo jasno. Człowiek w sędziwym wieku ma żyć życiem młodszych. Babcia do kuchni, dziadek do kolejki. I dzieci pod opiekę, ale trzeba uważać, pilnować, żeby nie zrobili czegoś nie tak. Babcia lubi przecież gotować za tłusto, a dziadek podnosi dziecko za rączki. Jeszcze stawy porozciąga. Żyjąc tak z nami i nami tylko ludzie ci nie mogą mieć swojego prywatnego życia. No, bo jakież mogliby mieć?

Nie mając własnego prywatnego życia, nie mają oni także własnych problemów. Bardziej już dzieci, bo te dostają czasami dwóje w szkole, ale dziadkowie. Świadomość własnej w życiu obecności znaczoną kiedyś zawodową pracą, licznymi kontaktami, sukcesami i porażkami zastąpić teraz muszą oczywistym dla nas przekonaniem, że tamto jest zamkniętym rozdziałem w ich życiu, rozdziałem do którego nie ma sensu wracać, bo i po co.

Ludzie w sędziwym wieku muszą wiec naszym zdaniem znać swoje miejsce w życiu. Miejsce, które im wyznaczyliśmy. Na marginesie ważnych spraw, z taką aktywnością, która nam jest potrzebna, przydatna, która nas nie absorbuje, nie wymaga dawania czegokolwiek, a umożliwia branie. Zazwyczaj lepiej wykształceni, a więc w poczuciu swej formalnie wyższej nad nimi mądrości, tkwimy w oczywistym dla nas przekonaniu o braku potrzeby korzystania z ich wiedzy, ich życiowej mądrości, doświadczenia przypieczętowanego własnymi przeżyciami. Bez względu na to więc co wiedzą, co kiedyś w życiu osiągnęli i co znaczyli- wprawić nas mogą w podziw i zachwyt co najwyżej przy stole, kiedy okaże się, że dziadek ma jeszcze mocną głowę, a babcia wywija w tańcu, jak młoda.

Śledząc systematycznie nekrologi można żyć wprawdzie nadzieją, że nie doczeka się osobiście wieku w którym ci infantylnie myślący o starości decydować będą za nas -o wszystkim- wyznaczając i miejsce w życiu nie takie i role dziwną. Można łudzić się nadzieją, że zmieni się wiele do czasu, kiedy to sami nie będziemy już w stanie upomnieć się o cokolwiek. I jest to zapewne dla nas, ludzi w średnim wieku jakieś tam pocieszenie. Czym jednak żyć mają ci, którzy przeżywają teraz starość?

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 257 (12499) 29 listopada 1985

 

NERWY

NERWY

 

Kobiety, kiedy się denerwują- robią bardzo dziwne rzeczy. Jedna pani kazała mi się ostatnio pocałować w miejsce nie przeznaczone bynajmniej do składania oficjalnych pocałunków. A przecież stosunki nasze nie zdąży – w ciągu tych kilku zaledwie minut mojego monologu – przerodzić się w trochę choćby tylko bardziej intymne. Propozycja była więc wyraźnie przedwczesna, dziwna, bo na wyrost, a po dokładniejszym obejrzeniu tego i owego powiedzieć mogę szczerze, że ponadto niesmaczna. I czyż nie jest to doprawdy dziwne, że w publicznym miejscu, ba urzędowym zgoła, kobieta ze wszech miar dojrzała, po kilku zaledwie minutach znajomości składa obcemu mężczyźnie propozycje tego typu? Byłoby to zdarzenie zupełnie niepojęte gdyby nie jedno, magiczne wyjaśnienie, które rozjaśnia mroki najgłębszych tajemnic naszego bytu: otóż pani owa była… zdenerwowana.

Skoro wszystko jasne się stało i nie ma już o czym więcej mówić, zostało tylko ubolewanie nad tym, że repertuar propozycji owych „zdenerwowanych” ubogi jest zazwyczaj nad wyraz, gdyż ogranicza się do sugestii całowania w to tylko jedno miejsce, jakby nie było już innych, bardziej mobilnych, a równie nadających się do składania pocałunków. Gdzież u diabła podział się nasz polot, fantazja, gdzież posialiśmy naszą i nam tylko właściwą pomysłowość? Widać, że nerwy i fantazja nie zwykły u nas chadzać wspólnymi ścieżkami. Stąd im więcej wokół nerwowych, znerwicowanych, wściekłych – tym fantazji nam jakby bardziej i szybciej ubywało.

Niejako na poparcie tych smutnych spostrzeżeń inna pani, bardziej ze mną zaprzyjaźniona, opowiadała nie tak dawne temu o naradzie, która odbyć się u niej w pracy miała, ale koniec końców jednak się nie odbyła. Panie czekały na dyrektora. Ten przyszedł, trochę posiedział, okiem krytycznym rzucił razy kilka, a następnie powiedział, że z takim rozczochranym towarzystwem, to on dalej siedzieć nie będzie. Jak przybył, tak też i wybył. Wprawdzie dziwne jest, że nie odbyła się narada, bo może u nas nie być bardzo wielu rzeczy, może nie dojechać pociąg, mogą nie dowieźć tego i owego, ale żeby narada…

Dziwniejsze wszak było zachowanie się owych opuszczonych pań. Te zamiast ruszyć szeroką ławą i zrobić sobie komputerowe trwałe oczywiście na koszt szanownego pana dyrektora, nic tylko przeżywały głęboko ową samotność i w smutku tonęły szczerym. Fantazja opuściła więc nie tylko tych zdenerwowanych, co to przychodzą i wychodzą kiedy nerwy zaczynają ich nosić, lecz i tych także, którzy czekają i zostają wtedy nawet, kiedy nie ma już na co czekać i po co dalej zostawać.

Jak tu jednak dopominać się fantazji, polotu i pomysłowości skoro od najmłodszych lat robimy w nerwach to samo, co czynili nasi ojcowie, dziadkowie i pradziadkowie. Przyjrzyjmy się tylko: cóż najlepszego czynią nasze pociechy, kiedy ponoszą je te same, co i nas cholerne nerwy. Przecież w świetlicach, klasach, a także i w domowym zaciszu nie co innego słychać bez przerwy, jak trzask gryzionych mleczakami ołówków, kredek, długopisów i tego jeszcze, co do buziuchny wepchać się w nerwowym odruchu uda. Kiedy popatrzysz na te sterty pogryzionych przyborów, na te Bogu ducha winne kredki i długopisy, kiedy uświadomisz sobie, ilu jest wokół nas osobników o podejrzanie schludnej długości paznokci, to wnet pojmiesz, że nerwy od lat najmłodszych wszyscy mamy już mocno stargane. I choć noszą nas one pozornie różnymi drogami, toć jest w tym wszystkim szablon jakiś taki, że gryząc za młodu ołówki, propozycje całowania w starszym wieku czynić będziesz.

Nie to jest jednak najgorsze. Bowiem nerwów tak powszechna wśród nas obecność spowodowała iż stały się one jakby naszą świętą, narodową krową. Kiedy nie wiesz dlaczego palisz, a pomyślisz choćby i chwilkę tylko, to uświadomisz sobie, że palisz dlatego, że jesteś nerwowy. Pani byłaby zapewne bardzo dla wszystkich uprzejma, ale nie może, bo jak ją, nerwy poniosą i jak ją weźmie jasna cholera, to nie może za siebie. Dyrektor byłby człowiekiem na wskroś kulturalnym, miłym i przez dermatologów zalecanym do okładania miejsc szczególnie bolesnych, gdyby nie te jego stargane nerwy. I w ogóle żyłoby się nam wszystkim o ileż lepiej, spokojniej i szczęśliwiej, no ale właśnie te nerwy, wiecznie nerwy.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 245 (12487) 15 listopada 1985

KURSY

KURSY

 

Mądrzy ludzie mówią, że czego Jaś się nie nauczy, tego Jan nie będzie umiał. Jasiowie boją się jednak dwój nie dlatego, iż zapowiedzią są one niewiedzy w dorosłym ich życiu, ale nade wszystko rychłego lania i całej tej domowej „Kobry” jaką rodzice urządzać zwykli kiedy wróci się ze szkoły z czymś takim. Natomiast Janowie jakby na przekór temu właśnie, co mądrzy ludzie mówią nic tylko gremialnie walą na kursy wszelakie. Jasiowie chodzą więc do szkół, a Janowie – jak Polska długa i szeroka – na kursy.

Czymże są więc kursy owe w naszym życiu? Dla każdego czymś innego. Dla jednych pokutą – na przykład. Za to, że nie uczyli się za młodu i czas przeznaczony na naukę trwonili na rozdzieranie porciąt, grę w palanta i strzelanie z procy do niewinnych wróbelków, żeby już nie wspominać o dręczeniu biednych kotków i małych piesków. A pokuta jest to straszna, dawnych grzechów godna.

Dla innych kurs szansą jest. Nie tyle zdobycia wiedzy, co papierka. Ci z kolei uczyli się za lat młodych, jak na Jasiów przystało. Porciąt na płotach nie darli, w palanta grać nawet nie umieli, kotów za ogon nie ciągnęli, nawet psom podwórkowym starych puszek i butelek do ogonów nie przywiązywali. Jeśli już czas tracili, to na to jedynie, by do zeszytu bibułkę przykleić na kolorowej lasecie. No i kuli, kuli, gdyż wiedza to potęgi klucz. Szkoły pokończyli, studia, a bywa, że doktoraty również. Wiedzę to tacy mają. Ale nade wszystko kieszenie puste. No więc te klucze do po tęgi pochowali i na kurs przyszli. Kurs papier da na to, by ich własna inicjatywa w prywatną przerodzić się mogła.

Kursy tą więc kuźnią kadr nowych, których specjalizacja najśmielszym spośród naszych filozofów przyśnić się nie zdołała, o których też świat szeroki nic to a nic nie słyszał: ginekologo-papciarza, geografo-piekarza, fizyko-chłopa, filologo-stolarza itd., itp. Kursy takie są więc kuźnią kadr na miarę naszych potrzeb i czasów także naszych. Wyrazem są niejako naszej mądrości oraz kamieniem milowym na tej drodze, na której każdy szansę ma równe, choć droga to bez szans na dobrobyt ogólny.

Inni natomiast stękając i dukając, byki sadząc ortograficzne pierwszej oraz innych kategorii, trwają w coraz powszechniejszym przekonaniu, że obce języki są dla nich szansą wyzbycia się kompleksów powstałych przy użyciu własnego. Trwa więc ogólnonarodowe szaleństwo „obco językowe”.

Kursy językowe rządzą się własnymi prawami. Przede wszystkim prawem wiecznego repetowania. A mechanizm jest mniej więcej taki. Ktoś, kto nie zna jakiegoś języka zapisuje się na kurs dla początkujących, semestr I. A czyni to głównie po to, by już na pierwszej lekcji przekonać się, iż jest jedynym lub też jednym z bardzo niewielu na tym kursie, który nie tylko, że nie zna języka, ale wyjątkowo tępo go przyswaja. Jeśli wytrwa do końca semestru, to wróci na semestr I i nie będzie już odstawał od innych, niby to tak samo, jak i on właśnie początkujących.

To dopiero początek. Skoro bowiem ukończy pomyślnie semestr I i zapisze się na II, znów odstawać będzie od reszty całej zupełnie tak samo, jak za pierwszym razem na semestrze I. Przetrwa jednak – nauczony kursowym doświadczeniem, by pójść potem po raz drugi na semestr II. Tym razem przekona się, że nie odstaje od reszty i spokojnie już dotrwa do końca semestru II.

Tak więc mechanizm ów na tym polega, że jeden rok nauki trwa praktycznie dwa lata. Myliłby się jednak ten, kto byłby skłonny sądzić, że kurs czteroletni kończy się w lat jedynie osiem. Nie jest to możliwe. Ci bowiem, którzy ukończą semestr IV i zapiszą się na rok trzeci czyli semestr V trafią do grona takiego, w którym każdy co innego umie, a w związku z tym łatwo wrażenie odnieść, iż nie umie się nic zgoła. Najbardziej płochliwi, psychicznie najmniej odporni załamują się więc po kilku już lekcjach i co rychlej na młodsze kursy spadają. Bardziej strachliwi na semestr III, bardziej ambitni na semestr IV. I w tych właśnie spadających jądro sprawy tkwi, od nich ruch się bierze cały. Mniej bowiem ambitni kiedy już zlecą na semestr III popłoch czynią okrutny i podziw wywołują powszechny zarazem. Są to orły kursowe. Mądrzy są, jak sowy, i dumni, jak pawie. Kto spośród semestru III nerwy ma słabsze, ten szybko obcując z orłami kursowymi do wniosku dochodzi, iż nic po nim na szczeblu tak wysokim i spada na semestr I. Tam z kolei on orłem kursowym się staje, by -innych w kompleksy wpędzać.

I taki właśnie jest ów kursowy mechanizm. Konia z rzędem temu, kto powie o co tutaj chodzi.

Tylko patrzeć aż ktoś ogłosi, że kurs się szykuje dla tych, którzy na kursy wybrać się zamierzają. No, byłby czas ku temu i wielka, społeczna potrzeba.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 239 (12481) 8 listopada 1985

Przemijanie.

Przemijanie.

Lista największych przeciwników, o których zwykł myśleć człowiek na co dzień- obraca się wokół standardowych i niezbyt ciekawych postaci. To głupi szef, który, obawia się inteligentnego i zdolniejszego od siebie pracownika, a obawy swoje przeradza w nieustanne nękanie i obrzydzanie życia. To zawistna koleżanka o zbyt długim języku lub ktoś inny, małoduszny, ślepy, zacietrzewiony, bezmyślny. Ten ktoś przeszkodą jest w zrealizowaniu naszych marzeń, zawodowych i życiowych pasji czy też po prostu w prowadzeniu normalnego, spokojnego życia. Każdy, kogo dopadła kiedyś ludzka zła wola, wyszpera z pamięci bez większego trudu ową nieciekawa postać. Wszak nasza krzywda wymiar ma zawsze bardzo konkretny, namacalny – jak ci ludzie, którzy zgotowali nam koszmar wypełniony dławiącą goryczą bezsilności, świadomością tego, że cierpimy po to tylko, aby zaspokoić niskie pobudki złych ludzi.

Codzienność nie lubi refleksyjności, głębszego zastanawiania się nad nią, nad sobą, nad innymi. Ale nawet w tej codzienności trudno jest przecież oprzeć się wrażeniu, iż przypominamy niejednokrotnie tym udręczonym światem wózek wypełniony po brzegi gryzącymi się na śmierć i życie bezmyślnymi stworzeniami, istotami pozbawionymi świadomości tego, że i kat i jego ofiara są tragicznymi podróżnikami, zmierzającymi w tym samym kierunku, że to, czego brakuje nam najbardziej jest nie gdzieś tam, daleko poza nami, lecz w nas samych. Skądże bowiem wziąć brakującą nam na co dzień ludzką życzliwość, odrobinę nadziei, serdeczności, przekonania, że jesteśmy innym bliscy, potrzebni, coś warci, jak nie od innych ludzi ? Wygląda jednak na to, że znacznie łatwiej zrobić coś dla tych, którzy odeszli od nas na zawsze, niźli czynić cokolwiek dla żyjących wraz z nami, obok nas. Majestat śmierci wygasza w nas wrogość, niechęć. A życie? Dopóki trwa, zwykliśmy traktować je tak, jakby trwać miało wiecznie.

Są w naszym kalendarzu dni, które bardziej niźli pozostałe sprzyjają zastanawianiu się nad życiem, nad jego sensem. Dzień Wszystkich Świętych jest z pewnością takim właśnie. Idąc na groby naszych najbliższych, łącząc się z nimi myślami, mamy szansę lepszego zrozumienia rzeczywistego sensu życia, na które składa się nie tylko trwanie, ale przede wszystkim przemijanie. Szansą zastanowienia się nad tym, jak wiele dłużni jesteśmy tym, którzy odeszli. Ile nie zdążyliśmy z siebie im dać tego, co przychodzi koniec końców wcale nie z trudem, nie z wysiłkiem czy poświęceniem, a co im potrzebne było do życia. To, czego nie zdążyliśmy uczynić dla nich jest przecież ponadto naszym długiem u innych, którzy też odejdą, a wobec których nie potrafiliśmy być lepsi, bardziej ludzcy. Każdy z nas jest w tym sensie spóźniony. Zarówno w stosunku do najbliższych, o których zwykliśmy myśleć, że przez ową bliskość i codzienność obcowania z nami, są nam dani na wieczność, jak i do tych, z którymi łączy nas fakt życia z nimi tutaj, teraz, w tym samym czasie, dzielenia podobnego losu, podobnych trosk, cierpień i radości.

Istnienie naszej cywilizacji możliwe jest między innymi dlatego, że potrafimy z pokolenia na pokolenie przekazywać nasze doświadczenia, naszą wiedzę, mądrość. W tym sensie żywi są i obecni wśród nas ci wszyscy, którzy kiedyś uczynili dla ludzkości coś wartościowego. Ale nasze dzieje to przecież nie tylko historia techniki, medycyny czy kultury. To nade wszystko życie tych bezimiennych, którzy swoją szlachetnością lub jej brakiem, dobrocią lub czynieniem zła nadawali charakter minionym czasom. To także i ci, którzy dla idei nam najbliższych, dla przetrwania wartości najbardziej człowiekowi potrzebnych, bo decydujących o jego godności poświęcili wszystko, co mieli i mieć w życiu mogli. Ich doświadczenia życiowe, tragedie, klęski i zwycięstwa w walce z własnymi słabościami, namiętnościami i z tym wszystkim, co z ludzką egzystencją się wiąże -są dla nas szansą. Przede wszystkim uczynienia życia bardziej ludzkim, godnym, mądrzejszym – właśnie pamięcią o tym, że największym spośród naszych wrogów nie jest inny człowiek, ale niezależne od nas przemijanie.

W jakim stopniu z szansy owej korzystamy? Na to pytanie powinien odpowiedzieć w samotności każdy z nas.

 

Tadeusz Wojewódzki

 

Dziennik Bałtycki, 234 (12476) 31 października 1985; 1, 2, 3 listopada 1985

 

PRZEŻYCIA

PRZEŻYCIA

 

Ludzie narzekają wciąż i narzekają. Ile to przeżyć muszą, zanim nogami do przodu w ostatnią podróż wyruszą.

Mężowie jęczą w niebogłosy pod obcasami żon, które jeszcze nie tak dawno zdawały im się być jeno puchem marnym. Żony zafascynowane kiedyś słodyczą swego brutala nie przebierają teraz w epitetach i słodycz ową kwitują coraz częstszym: „Ty chamie!”

Matki uskarżają się na synów, że wyrodni. A dzieci całe są to pretensjach do rodziców, że za mało dają. Władze miejskie pretensje mają do mieszczan, że rozdeptują chodniki, drzwi kradną z budek telefonicznych i plują gdzie popadnie. Mieszczanie władzy też mają to i owo do zarzucenia. A wszyscy nic tylko przeżywają. Ludzie opowiadają więc sobie o niesamowitych przeżyciach oczekując od bliskich i nieznajomych współczucia, zrozumienia, słów otuchy i pokrzepienia.

Ludzie! Co to w końcu za przeżycia! Nie przesadzajmy! Tupiecie przecież i przytupujecie kiedy tylko chcecie, drapiecie się pod łopatkami – i żeby tylko – kiedy przyjdzie wam na to ochota, chodzicie suchą stopą po ziemi i jeszcze wam źle?

Prawdziwe przeżycia trafiają się w sytuacjach szczególnych, niecodziennych, dalekich od naszej powszedniości, szarzyzny wypełnionej żonami, mężami, kiszoną kapustą i całym tym kramem. Pomyślmy tylko: jest koncert. Gra Marek i Wacek. A wiemy przecież jak oni grają. Nogi same chodzą, gdy tego słuchasz. Palce same przebierają, gdy ich oglądasz. I pomyślmy tylko. Nóg nie macie sparaliżowanych, palce też zdrowe. Ale jesteście… królową angielską – dajmy na to. Inni mogą chociaż ręce w tył założyć i palcami w ukryciu troszkę poprzebierać. Delikatnie stopą takt wybijać. A wy? Nic! Kompletnie nic z tych rzeczy. Cóż musi przeżywać taki człowiek zakuty w kajdany etykiety, szpikowany bez przerwy spojrzeniami dziennikarzy  łasymi na najdrobniejsze choćby owej etykiecie uchybienia. Są to z pewnością przeżycia porównywalne jedynie do tych i chyba tylko, których doświadcza dyrygent pomny tego, iż jest dopiero w połowie koncertu, podczas gdy pilność napierającej nań potrzeby zdaje się być nie cierpiącą zwłoki.

Nie trzeba wszak być aż królową angielską czy dyrygentem, by katusze tak wielkie przeżywać. Kto siedział bowiem choćby i raz w życiu jeden w czytelni ten wie doskonale, co przeżywa się tam po jakimś czasie. Jak narasta w człowieku niepohamowana potrzeba wrzasku w tej obowiązkowej, czytelnianej ciszy, wydania z siebie ryku tygrysiego lub choćby tylko walnięcia pięścią w czytelniany stół tak, by szyby się zatrzęsły. Kto w czytelni był raz jeden choćby w życiu, ten wie dobrze, iż delikatne chrząknięcia siedzących tam ludzi, są jak ciche skowyty cierpiących, jak przytłumione prośby o wyzwolenie ich z pętającego obowiązku zachowania ciszy absolutnej i takiegoż spokoju. Ale któż ich przeżycia zrozumie, któż z obowiązku tego zwolni? Siedzą więc całymi godzinami przeżywając walkę z samym sobą, walkę okrutną, choć cichą, bo toczącą się w obowiązkowej czytelnianej ciszy. I pomyślmy tylko – podczas gdy inni wrzeszczą, wydzierają się ile sił, ile powietrza w płucach, ile tylko struny głosowe wytrzymają, ci biedacy nie mogą wydać z siebie nawet przeciągłego chichotu.

Przeciętnemu człowiekowi pędzącemu przeciętne, normalne życie wolno nie tylko tupać czy wrzeszczeć do woli, ale także kichać. Kicha więc i nie przywiązuje do tego żadnej wagi. Jakie jednak przeżycia wiązać się mogą z potrzebą kichania dobrze wiedzą np. radiowi czy telewizyjni spikerzy. W normalnych warunkach jedni kichają kulturalnie, cichutko, z gracją niejako, inni bardziej żywiołowo, bez zbędnych hamulców, szczerze, nie ukrywając niczego przed sąsiadami nawet z klatki całej. Co innego jednak wtedy, kiedy narasta w tobie potrzeba kichania nagła i tak silna, że wręcz niemożliwa do pohamowania, a ty wiesz doskonale, że kichać ci nie wolno, bo czytasz właśnie poważny bardzo tekst, bynajmniej z kichaniem nic mający nie wspólnego. W ułamku sekundy uświadamiasz sobie, iż poddanie się owej pokusie potraktowane być może, jako twoja, samowolna tego tekstu ilustracja akustyczna, jako wyrażenie własnego doń stosunku. Toż to osiwieć można lub paść na zawał serca.

Kiedy patrzysz na zastygłego w bezruchu żołnierza, to myślisz sobie, ze takiemu dobrze jest, bo jeść dadzą, odzieją na galowo i trochę, za to postać na baczność każą. Cóż jednak żołnierz ten przeżywać musi, kiedy stojąc tak wyprażony niczym struna, uświadomi sobie nagle w tym obowiązkowym bezruchu potrzebę podrapania się pod lewą łopatką. Kiedy już poczujesz, że taka chęć drapania się na cię nachodzi, a wiesz przy tym, że nie ma najmniejszej nawet szansy na jej szybkie spełnienie, to chęć owa przeradza się w pragnienie tak wielkie, że nie jesteś w stanie o niczym innym myśleć, tylko o tym właśnie, nie czujesz nawet głodu ni chłodu, tylko to cholerne, nie podrapane miejsce. I co? I stoi takie jedno wielkie pragnienie podrapania się, którego nie zrozumieją ci wszyscy drapiący się kiedy tylko przyjdzie im na to ochota, bez względu na to, gdzie i jak mocno swędzi. Jedynie wilk morski opętany nagłą potrzebą postawienia swej stopy na lądzie pojmie sprawy tego typu tym łatwiej i tym bardziej, że ochota taka najdzie nań gdzieś w okolicach środka Atlantyku.

Któż więc w końcu przeżycia ma naj­cięższe, kim namiętności szarpią faktycznie nie zaspokojone, kto wart jest nasze­go współczucia, zrozumienia i niesienia ulgi? Ci wszyscy łażący suchą stopą po lą­dzie, ci drapiący się, kichający bez żenady i świadomości przynależnego im i niczym nie skrępowanego prawa do kichania, ci przeciętni, normalni, których wokół nas tysiące? Przestańmy więc narzekać i to ceńmy, co mamy i co wolno nam faktycz­nie. Są przecież i tacy, którzy dobro­dziejstw owych zostali skutecznie pozba­wieni.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 229 (12471) 25 października 1985

 

MRÓWKOJADY

MRÓWKOJADY

 

Optymizm zaszczepiają mi końskimi dawkami, aż od tego mózg staje. A ja nic tylko czarno, oj bardzo czarno widzę. Chciałbym inaczej, lecz wizję przyszłości przesłania mi… mrówkojad grzywiasty.

Życie nauczyło nas bardziej martwić się tym, co dzisiaj do gara włożyć, niźli tym czy będzie jutro jeszcze czym oddychać. Można by więc tego mrówkojada przeboleć. I byłoby to do zrobienia, pod jednym wszak warunkiem, że nic z codzienności nie będzie go przypominać, na myśl przywodzić nachalnie. Tymczasem codzienność naszą szczególnie domową, wypełniają stwory małe wprawdzie i o stosunkowo sympatycznej powierzchowności, szczególnie łatwo dającej się uchwycić, jeśli porównać je z prusakami czy karaluchami, ale z mrówkojadem kojarzące się bez pudła: mrówki. Dużo mrówek. Maszerujących, całymi niteczkami, od samej podłogi za gdzieś tam pod sufit sąsiada, układających, się wężykami i zygzakami po kuchennych szafkach, sunących bezszelestnie tam wszędzie, gdzie tylko żarciem choćby z daleka zaleci. Znajdziesz je nawet w pościeli, choć nikt nigdy tobie, a tym bardziej ty komukolwiek nie podawałeś śniadania do łóżka. Kradną jedzenie i choćbyś nawet chciał o nich zapomnieć, to nie potrafisz, bo natkniesz się na nie w miejscach najmniej spodziewanych.

Człowiek nie wie wprawdzie od czego tyje – to prawda, ale kto z nas wie ile tych mrówek połyka codziennie nieświadom mrówczej pikanterii domowego posiłku. Jeśliby tylko o samo tycie chodziło, to połowa biedy. Mniejsza też o to czy zdrowe są one dla nas czy też nie. Rzecz w tym, że nie można chyba jeść ich aż tak zupełnie bezkarnie, czego najlepszym dowodem jest mrówkojad właśnie. Zwierzątko to en face prezentuje się całkiem sympatycznie, ale za to profil… lepiej tego nie widzieć, o tym nie mówić i nie myśleć. Szczególnie jeśli uświadomisz sobie, że dalsze wcinanie mrówek prowadzić musi naszą ewolucję w kierunku mrówkojada. W każdym razie zawczasu warto sięgnąć do atlasu zwierząt, by lepiej poznać własne oblicze w przyszłości, a jeśli mieszka się w betonowej klatce zasiedlonej mrówkami, to pośpiech wydaje się być szczególnie wskazany. Tym bardziej, iż ewolucja owa już się jakby i zaczęła, czego dowodem są tkwiące w nas, zarówno wewnątrz, jak i zewnątrz oznaki.

W charakterystykach mrówkojadów zwraca się uwagą na to, że: „rodzina mrówkojadów (Myrmecophagidae) jest jedyną, która ściśle odpowiada łacińskiej nazwie rzędu – bezzębne”. W rzeczy samej. Co, jak co, ale zęby tracimy ostatnio na potęgę. Zarówno w przenośni, jak i dosłownie. Gryzienie się i podgryzanie wzajemne nie straciło wprawdzie swej rangi i jest nam nieobce, lecz często robimy to – powiedzmy sobie szczerze – sposobami i metodami nie wymagającymi użycia zębów. Jeśli już, to raczej języka i ucha.

Zęby odgrywają też coraz mniejszą rolę w naszym życiu społecznym. Tych, którzy robią cokolwiek z zębem policzyć można na palcach jednej ręki. Nie słychać nawet zgrzytania zębami, co najwyżej protezami, ale przy naszym kowalskim ich wykonaniu rzadko komu udaje się zębem na ząb protetyczny trafić.

Dalej o mrówkojadach piszą, że zwierzęta te „nie mogą w ogóle otworzyć pyska, mają tylko na jego końcu mały, kolisty otworek do wysuwania języka”. Z tym otwieraniem pyska, to różnie u nas bywa. Teoretycznie każdy może go otworzyć. W praktyce jest jednak zazwyczaj tak, iż chęć owa tym większa jest im człowiek mniej ma do stracenia. Kiedy zaś doczeka się wymarzonej, własnej betonowej klatki z mrówkami, kiedy jeszcze uda mu się to i owo do niej załatwić, coś ulepszyć, to chęć owa uchodzi z niego, jak powietrze z przebitej opony. Ostaje się jeno kapeć z otworem. I zasada: trzymać język za zębami. Trzymając go tak można jeszcze powarczeć. Czasami odszczeknąć. Toteż warczenie i odszczekiwanie się wzięło u nas wyraźnie gorę nad otwieraniem pyska. Sądzić więc można, że ewolucja nasza pójdzie wyraźnie w kierunku owego kolistego otworka, przez który wystawiać będzie można język. Narząd ten służy z całą pewnością bardziej do lizania niż do gryzienia. Ponieważ w sferze lizania i podlizywania tradycję mamy i bogatą i urozmaiconą, więc sądzić należy, że ewolucja taka będzie z pożytkiem zarówno dla tych obyczajów, jak i samego narządu, którego po jakimś czasie otworzyć się już nie da zupełnie, lecz da się za to wystawić język, by polizać lub też pokazać go na znak oburzenia.

Skoro o mrówkojadzie grzywiastym wiemy już dużo, to dodajmy i to jeszcze, że zwierzę owo ma „łapy, które umie zamykać w pięści, są muskularne i opatrzone potężnymi pazurami”. Wspomina się także o tym, że pazurami tymi potrafi rozerwać przeciwnika na strzępy. Rozerwanych na strzępy wprawdzie u nas nie ma, lecz coraz powszechniejsze jest dążenie do tego, wspierane narzekaniem, iż rozerwać się, niestety, nie możemy, przez co wciąż gdzieś tam się spóźniamy, coś zawalamy, itd. Równie często zetknąć się można z opiniami, iż pięści się same zaciskają na widok czegoś tam, co świadczyłoby o tym, iż umiejętność owa raczej pogłębiana jest konsumpcją mrówek, niźli hamowana w swym rozwoju.

Oznak jest wiec dostatecznie dużo, by na drodze naszej ewolucji widzieć mrówkojada grzywiastego. A że zwierzę owo futerko ma barwy szaroczarnej, więc nie dziw czemu czarno widzę.

Tym zaś, którzy ubolewają nad zanikiem wielu wartości w narodzie, którzy zastanawiają się nad naszym narodowym charakterem i myślą o tym, jak to kiedyś z nami będzie, poradzić wypada, by baczniej rozglądali się nie po naszej historii, mapie i czymś tam jeszcze, lecz po własnych, domowych kuchniach. To nie kryzys nas zmienia, moi panowie, nie ciężkie warunki egzystencji, lecz mrówki, po prostu mrówki.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 217 (12459) 11 października 1985

GADANIE

GADANIE

 

Słusznie uważa się, że za dużo gadamy, a za mało robimy. Tylko skąd się bierze to cholerne gadanie? Czyżby tylko z naszych do niego narodowych skłonności.

Cóż może począć właściciel przeciekającej na działce altanki? Nie gadać, tylko wziąć się do roboty. Kupić co trzeba i łatać te dziury, bo inaczej budka zgnije mu do reszty, wraz z całym tym działkowym mająteczkiem, na który zbierał zapamiętale całymi latami. Działkowicz udaje się więc do sklepu – dla działkowiczów – skoro są takie i prosi uprzejmie o rolkę papy, kilka litrów czegoś, czym mógłby papę do przeciekającego dachu przykleić oraz gwoździe papiaki. Ale w tym sklepie oraz wielu innych na takie tematy, jak papa czy papiaki może on co najwyżej pogadać sobie ze sprzedawcą. I to pod warunkiem, że sprzedawcą mieć będzie dobry humor oraz wystarczająco dobrą pamięć. Natomiast z konkretów – działkowicz nasz może się „załapać” co najwyżej na młotek. Cóż jednak może począć działkowicz, z owym młotkiem i przeciskającą budką? Ano, ma do wyboru – między domem wariatów, a kryminałem.

Może więc spróbować działań perswazyjno-wyjaśniających. Kiedy zaś wybierze takie rozwiązanie, to uda się niezwłocznie na działkę, by wytłumaczyć budce w czym rzecz. Powie jej, że kraj jest w kryzysie i papy brak. Zresztą takich przeciekających dachów, jak jej jest bardzo dużo i znacznie ważniejszych. Przeciekają przecież nasze osiedlowe drapacze chmur przez co niszczeje i tak skromna substancja, mieszkaniowa. A w budce nikt na stale nie mieszka (na razie). Następnie działkowicz odwoła się do jej – czyli budki z przeciekającym dachem – poczucia, perswadując, że w czasach wymagających od wszystkich większego, niźli kiedykolwiek spięcia się w sobie także i ona, działkowa budka nie powinna stać z boku lecz dać z siebie wszystko. Bo przeciekać dzisiaj najłatwiej i każda to potrafi Nadzwyczajna sytuacja wymaca od nas nadzwyczajnych czynów.

Poddawszy własną budkę działalności perswazyjno-wyjaśniającej oraz pomny tego, że budka wie o co chodzi i nie może tłumaczyć się brakiem orientacji, działkowicz obserwować może stopień jej zaangażowania w sprawę, a jak coś to zawsze zostaje mu ewentualność najgorsza, rozwiązanie o charakterze bardziej siłowym, do którego nikt przecież nie odwołuje się nazbyt chętnie. Może przecież budce owej zagrozić młotkiem. Wszak młotków u nas pod dostatkiem. Może też profilaktycznie przywalić takiej, byle nie w dach, bo da tym samym pretekst do przeciekania od tej pory ciurkiem, bez żadnych hamulców moralnych i umiaru fizycznego.

Jeśli działkowicza na tej działalności nikt nie przyłapie, nikt nie podglądnie, nie doniesie, to jego wygrana. Jeśli jednak będzie odwrotnie, to kaftan bezpieczeństwa ma jak w banku. Nikt przecież normalny nie gada do przeciekającej budki.

Działkowicz może jednak wybrać rozwiązanie inne. Wówczas pójdzie pogadać tu i tam. Dobrzy ludzie skombinują za pół litra co trzeba, ba nawet przywiozą na działkę. Jeśli jednak działkowicz trafi akurat na jakąś akcję, jeśli odpowiednie czynniki zainteresują się tym skąd on ma i tę papę, której w sklepach nie ma i ten lepik i papiaki – na wagę złota, to każą mu się tłumaczyć, a najlepiej wykazać rachunkami na to, czego w sklepach dla działkowiczów nie uświadczysz. Gadać więc będzie wówczas choćby nawet i bardzo nie chciał, a jak już pogada, to usiąść też może na czas jakiś. Przecież mienie społeczne mieniem jest bez względu na to, czy rolka to papy czy też „gruszka” cementu. I słusznie. Kto kradnie, niech siedzi.

Działkowiczom przeciekają jednak dachy nie tylko w altankach, ale także – tym z ostatnich pięter naszych bloków – dachy z prawdziwego zdarzenia. Cóż maże człowiek, któremu leje się na głowę? Na dach włazić mu nie wolno. Tym bardziej nie ma więc sensu iść do sklepu dla tych, których dachy przeciekają. Z problemem takim powinien on udać się do innego człowieka. Ten zaś dachów ma na głowie tyle, że gdyby uprawiał na nich szklarniowe pomidory, to zapewne wykupiłby już dawno na własność całe osiedle. Dachy ma płaskie, z fatalnym spadem. Papa starej daty wytrzymuje na nich najwyżej ze dwa lata. Ta nowsza przepuszcza już po kilku godzinach. Potentat papowy sprzedaje co chce, a jak nie kupisz, to się obrazi i zostaniesz nawet bez tej papy nowej daty. Dekarze zamiast po dachach- latają po innych zakładach, które wysyłają na zagraniczne dachy, bo tam „szmal” sam leci prosto z nieba. Nie ma więc ani dobrego spływu, ani dobrej papy, ani dekarzy. Są natomiast przeciekające dachy.

Cóż więc może zrobić ten gość od przeciekających dachów? Wyjście ma tylko jedno: poddać tych, którym leje się na głowę działalności perswazyjno-wyjaśniającej. Powiedzieć dokładnie i szczerze jak jest: że kraj w kryzysie i papy brak. Że takich dachów, jak ich jest bardzo wiele, że przeciekają też dachy ważniejsze. Że powinni zrozumieć ową wyjątkową, nadzwyczajną sytuację, która wymaga od nas wyjątkowych zachowań. Może nadto odwołać się do poczucia i prosić, by tamci się spięli. Młotkiem przywalać nie będzie. Może natomiast przy którymś z kolejnych wyjaśnień tej szczególnej przecież sytuacji dostać pomieszania zmysłów, a wówczas przyjadą po niego ci z kaftanem bezpieczeństwa i trafi tam, gdzie wcześniej już zawieźli właściciela przeciekającej budki.

Jeśli między jedną, a drugą pigułą uda im się złapać kontakt z rzeczywistością, to dojdą zapewne do wspólnego wniosku, iż do budki gadać nie należy, do ludzi natomiast trzeba, aby rozumieli, pojmowali, by zdawali sobie sprawę. Tylko dachy przeciekać będą nadal. I chociaż chciałoby się – w tej sytuacji – do nich też pogadać, to przecież strach.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 211 (12453) 4 października 1985