Archiwum autora: tadeuszw

POGODA

POGODA

 

Byty takie czasy, kiedy salwami śmiechu witano u nas przeróżne tłumaczenia odwołujące się do pogody, wyjaśniające to, co nie zagrało, nie wyszło tak, jak się spodziewano lub jak obiecywano. Dzisiaj mniej się śmiejemy. Wygląda na to, że doceniliśmy rolę pogody i jej wpływu na to, się u nas dzieje. W rzeczy bowiem samej – kiedy słońce świeci i niebo czyste, to pchamy ten wózek codzienności nie zauważając w nim niczego aż tak bardzo denerwującego, godnego większego, niźli zazwyczaj, narzekania. Ale niech no tylko niebo pokryje się chmurami, dżdżyć zacznie i chłodem powieje.

Wówczas dopiero widać, jak bardzo sza­ro u nas. Szare są przecież futryny i drzwi. Szare są tablice ostrzegające, żeby stać na baczność, pojemniki na śmieci, la­tarnie, słupy i co tylko jeszcze malować można, przeważnie pomalowane jest na szaro. Nawet elewacje naszych bloków też są buroszare.

Kiedy pogoda paskudna, a niebo zach­murzone, widać wprawdzie ludzi w kolorowych ubraniach, ale cóż to za kolory… Wygaszone, stłumione, wyciszone, rozmyte. Patrząc na nie nabawić się można obsesji, myśli natrętnej, że tam, gdzie u nas far­bują kręci się wciąż ten sam upiorny fa­cet z nieodłącznym kubłem szarej farby, ktoś odpowiedzialny za pilnowanie stałej, równie szarej tonacji. No więc jeśli już w ogóle trafia się u nas – w tej sytua­cji – coś zdecydowanie kolorowego, to je­dynie tęcza. Kiedy jednak pogody ładnej nie ma, niebo pochmurne – tęczy także nie uświadczysz.

Kiedy pogoda słoneczna, to wejdziesz do sklepu, popatrzysz, zapytasz i wyjdziesz z niego, jakby nigdy nic. Jeśli jed­nak niebo jest pochmurne, to zaraz wyda ci się, że twoja z ekspedientką rozmowa dialogiem jest nadmiernie ciekawskiego z ociężałą psychicznie. Wszak ona nic nie wie! Ani co będzie, ani kiedy będzie i czy w ogóle będzie. Wie tylko tyle, że jak rzucą, to będzie. Jeśli już raz choć jeden w tym roku rzucili, to szansa jest niewielka. Z drugiej jednak strony to, że nie rzucili też nie jest podstawą do optymizmu. Nigdzie nie jest przecież powiedziane, że rzucać tak będą nadal. No więc właśnie – jak rzucą, to będzie. Kiedy tego słuchasz i w dodatku pogoda jest fatalna- to podniebienie, jak niebo, mocno ci czernieje.

Kiedy słonce świeci człowiek oddycha tym, co pod nos mu wpadnie i nosem tym nie kręci, nie wybrzydza. Kiedy jednak pogoda się psuje- człowiek więcej węszy i przez to wiele dla siebie w powietrzu złego czuje. Tak normalnie wdychać może wszystko, co tylko kominy i rury wyde­chowe wypuszczą. Kiedy jednak bure chmury nad nim zawisną, słoneczko przy­słonią, to zaraz jeden z drugim poczuje i tę siarkę i ten ołów w powietrzu: te tru­cizny, których dawno już nikt na świecie nie zjada – w kiełbasce i te promienie z betonów, przed którymi uciec można tylko na tamten – lepszy, bo wieczny świat. Siadasz wówczas i myślisz, że nie wiadomo w imię czego trują cię tak okrutnie, a trując kit jeszcze w uszy wciskają, że to, co trujące jest zdrowe, co brudne – czyste, a co mokre – że jest suche.

Przecież powietrzem innym, niźli my nie oddychają, mięsa innego nie jedzą (boć szynkę i podgardle z tej samej jemy świni), wody też innej nie piją. Kiedy więc pogoda ponura, to myślisz sobie, że tam­ci, kit wciskający – nie wiedzą, iż z na­mi na jednym wózku jadą.

Kiedy słońce świeci to myślisz nawet sobie, że masz ludzkie mieszkanko, takie niczego sobie. Pokoje w sam raz, nie za duże, nie za małe, nie za niskie, nie za wysokie. Kiedy jednak pogody brak na­chodzą cię myśli ponure. Że to nie pokoje lecz klatki dla małp. I czy się w nich wyciągniesz w poprzek, czy też wzdłuż- to czubkami palców u nóg i czubkami palców u wyciągniętych rąk i tak trzymać będziesz przeciwległe ściany.

Kiedy radosny promyk zachodzącego słońca zajrzy przez twe choćby i najbar­dziej zakurzone okienko, to z nadzieją w sercu, z oczekiwaniem nie cierpiącym zwło­ki włączysz telewizor, by obrazki ze świata obejrzeć, by wieści nowych posłuchać. Kiedy jednak promyczka tego zbraknie, kiedy niebo pokryje się czarnymi chmu­rami, to wiedzieć będziesz dobrze, już na zapas, zanim włączysz to cholerne pudło – co pokażą, co powiedzą, i w którym dokładnie momencie. I jeśli czekać fak­tycznie na coś będziesz, to na to tylko czy aby spikera nie załka w najważniejszym akurat momencie, czy chrypa okrutna nań nie napadnie, czy aby przypadkiem byka jakiego nie strzeli. Kiedy zaś do­trwasz w swej nie spełnionej nadziei aż do samego końca czyli do prognozy, to poj­miesz po raz kolejny, iż z pogodą tak jest, że na dwoje zawsze babka wróżyła.

Mniejsza o te kolory, o te trucizny, o mieszkania i wiele innych jeszcze rzeczy. Grunt, żeby zawsze pogoda była…

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 205 (12447) 27 września 1985

GŁUPOTA

GŁUPOTA

 

Niektórzy uważają, że ludzie płakaliby u nas z bólu dyby głupota bolała. Sądzę, że na płaczu nie kończyłoby się. Gdyby bowiem głupota faktycznie bolała, to ludzie ryczeliby u nas z bólu, skręcali się, zwijali w kłębuszki, a niejeden pewnie by w tych straszliwych boleściach przy okazji ducha wyzionął.

Głupota jednak nie boli. Owszem – spotkać można ludzi o czołach płaskich, jak stół konferencyjny, rozklepanych własnym kułakiem w chwilach osobistej rozpaczy znaczonej okrzykami typu: „O Boże. Jaki ja bytem głupi, że się z tobą ożeniłem. Gdzie ja miałem wówczas oczy? No gdzie?”. Inni klepią się w te czoła, gdyż pożyczyli przyjaciołom pieniądze, nie kupili w porę tego, co było jeszcze do kupienia, odpyskowali szefowi lub gdzieś się zapisali czy – dla odmiany – w porę tego nie zrobili. Cóż to jednak za głupota? Chciałoby się powiedzieć – za przeproszeniem, że to głupota przez małe… „g”.

Ta prawdziwa, ta wielka, dawno już wyrosła z klepania po czole. W każdym razie po własnym. Ona nie rozpacza, choć o czarną rozpacz przyprawić może bardzo wielu. Ona najzwyczajniej trwa. I trwać tak może bez końca. Wszak ma u nas ku temu warunki wręcz wymarzone.

Głupotę zwykliśmy przecież traktować jako sprawę li tylko osobistą. Zupełnie tak, jakby była ona czymś na wzór krzywego lub długiego nosa, który jednym może, ale innym nie musi przeszkadzać. Tymczasem głupota tyle z nosem ma wspólnego, że jedna jej odmiana bardziej jest fotogeniczna inna zaś mniej. Te najbardziej fotogeniczne doczekały się ujęć tak wielu, pokazów i ekspozycji tak częstych, że zarówno opadający, jak i pokazujący przywykli już traktować je tako zjawisko normalne, towarzyszące naszemu życia na każdym nieomal kroku. Jeśli więc zdarzy się akurat inaczej, jeśli trafi się coś niegłupiego, ku wygodzie i radości ludzkiej, to mówimy o tym i piszemy z nieodłącznym: „No proszę, a jednak można inaczej”.

Częste obcowanie z głupotą zmieniło nas po cichu wprawdzie, niepostrzeżenie, ale za to skutecznie. Przede wszystkim zwiększając nasze możliwości rozumienia. Tak – powiększając, a nie zmniejszając. Obecnie jesteśmy już w stanie zrozumieć prawie wszystko i prawie wszystkich. Poczynając od spraw tak przyziemnych, jak ta, że na siedem kas jedna jest tylko czynna i sterczy przed nią kolejka, a pozostałe świecą pustkami, czego nie sposób powiedzieć o sali zakupów, gdzie w tym samym czasie przebywa kilka pań pilnujących ludzi z koszykami. Kiedy więc trafi się nam coś tak prozaicznego, to zaraz staramy się… zrozumieć. Dysponujemy przecież całym arsenałem podpowiedzi: panie są chore, jedzą właśnie śniadanie, towar przywieźli, wcześniej wynieśli ze sklepu wiele kostek masła, więc teraz pilnują itd. Taka nawet sytuacja, jak przed ową kasą, nie wywołuje w nas już gniewu, zniecierpliwienia czy nietolerancji, nie pobudza nas do zmiany tego stanu rzeczy, ale do jego zrozumienia, do pojęcia przyczyn. Tak jest w sprawach małych, ale tak też jest i w sprawach znacznie poważniejszych. Wystarczy sięgnąć po pierwszy lepszy przykład, dajmy na to po mieszkanie i porównać ile to mówimy i piszemy na ten temat dlaczego mieszkań owych nie ma, ujawniając całą złożoność wymagającą zrozumienia; z tym ile i co mówimy na ten temat, jak i co zrobić, by mieszkań owych było pod dostatkiem. Weźmy też pod uwagę proporcje między mówieniem, a robieniem. Czyż nie można odnieść wrażenia, iż bardziej zależy nam na tym, by zrozumieć dlaczego jest tak, jak jest, wskazać mniej lub bardziej obiektywne przyczyny niż faktycznie to coś zmienić? I nie jest to już sprawa złej czy dobrej woli, lecz właśnie efekt częstego obcowania z głupotą i zmian, jakie obcowanie to wywołało w naszym sposobie myślenia.

Głupotę pokazujemy i mówimy o niej nie tylko po to, by ją zrozumieć, by pojąć dlaczego ona jest. Głupota ponadto bawi nas bardziej niż cokolwiek innego. Głupi szef, głupia decyzja to już nie przedmiot naszych ataków, to nie jest obiekt zgorszenia i dezaprobaty, ale przede wszystkim śmiechu. A że śmiech to zdrowie, więc pośmiać się lubimy. Jak już się pośmiejemy, to temu, który był zły, złość przejdzie, niezadowolony śmiechem się pocieszy i wszystko wraca do normy, czyli do głupoty.

Poza tym głupota w sumie bardziej się u nas opłaca niźli mądrość. Za głupotę można co najwyżej oberwać. Ale jak się trafi za mądry, to ho, ho… takich najbardziej nie lubimy. Skoro więc źle jest być mądrzejszym od szefa oraz od wielu jeszcze innych ludzi, którzy w razie czego zawsze skłonni są udowodnić, iż mądrzejszymi są od nas, może więc lepiej być zawsze tym głupszym, żeby już nie powiedzieć – głupim.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 193 (12435) 13 września 1985

 

MARGINES

MARGINES

 

Są takie sprawy, zjawiska, problemy, które zwykliśmy pomijać milczeniem lub wspominać o nich bardzo rzadko. Nazywamy je marginesem naszego życia, a taka kwalifikacja zwalnia z moralnego obowiązku powracania do nich, roztrząsania i wyciągania wniosków. Jeśli jednak marginesowi temu przyjrzeć się staranniej, to okazać się może, iż nie jest on faktycznie żadnym marginesem. Aktualna natomiast pozostałe wciąż sprawa, jak o tym pisać, by zainteresowanych nie urazić, amoralności nie usprawiedliwiać, a jednocześnie nie wybrać milczenia.

Tam, gdzie trzeba cokolwiek kupić, załatwić – tam są u nas kolejki. Bywa, że wielogodzinne, wyczerpujące siły, zabierające czas. Tam też ludzie starają się o uprzywilejowanie i tam właśnie na wszelkie przywileje innych uwrażliwieni jesteśmy szczególnie. Wśród upominających się o swoje przywileje są ludzie starsi, niedołężni, niejednokrotnie schorowani. O ile w normalnych warunkach widok człowieka starego, niedołężnie próbującego wejść na schody czy doczłapać się gdziekolwiek- wywołuje ludzkie odruchy i reakcje, to tutaj, wśród znużonych długim sterczeniem- budzi wrogość i bezwzględną niechęć do jakiegokolwiek uprzywilejowania. Tutaj nie ma żadnej taryfy ulgowej. Kto więc nie może wystać bo na to za stary, za słaby, ten musi się pchać, głośno dopominać swego. Z kolei im bardziej się pcha, im głośniej dopomina, z tym większą wrogością, tym gwałtowniejszą reakcją styka się ze strony reszty oczekujących. Wcale więc nie aż tak rzadko widuje się u nas ludzi starych w sytuacjach nie licujących z ich wiekiem, ludzi niedołężnych i kalekich budzących swoją ułomnością niechęć, a zachowaniem oburzenie.

Starość o ile nie może być zamożna, to powinna być z całą pewnością godna. I nikogo, kto uważa się za spadkobiercę wartości podstawowych naszego kręgu cywilizacyjnego sytuacje takie, jak te choćby- przed naszymi sklepami- nie uwolnią od pytania o to, czy nasze warunki dają szansę, starości godnej. Bez względu bowiem na to, jak wielkie rodzą się trudności przy próbach jednoznacznego określenia co należy się starym, a co młodym w sytuacji, kiedy dla jednych i dla drugich tego, co im potrzeba jest stanowczo za mało, to przecież na pytania takie trzeba jednoznacznie odpowiedzieć. W przeciwnym wypadku zgotujemy sami sobie los straszny, bo jakiż inny mógłby on być w społeczeństwie, gdzie uwarunkowania ekonomiczne, choćby i najgorsze, najbardziej dokuczliwe, miały być wystarczającym powodem do utraty tak podstawowych wartości, jak szacunek do wieku, niesienie pomocy słabszym, ułomnym, kalekim. A właśnie w sytuacjach, kiedy starzec dochodzić musi swoich przywilejów laską, rodzą się postawy tym wartościom nie tylko obce, ale i aktywnie wrogie.

Same tylko apele i odwoływania się są w tej mierze równie skuteczne, co wszelkie inne utopijne rozwiązania. Chodziłoby raczej o konkretne decyzje, jasno i precyzyjnie sformułowane rozporządzenia określające – dajmy no to – odrębne dni czy godziny urzędowania w jakich ludzie ci powinni być przyjmowani. Chodzi o faktyczny parasol ochronny, który uchroni nas przed utratą wartości, nie dających się u nikogo pożyczyć, ani samodzielnie -w krótkim czasie- wypracować.

Innym zjawiskiem, które także skłonni jesteśmy traktować marginesowo wbrew jego randze, tak tamo, jak owych staruszków w kolejkach jest – alkoholizm. O piciu i pijakach piszemy i mówimy wprawdzie bardzo dużo, ale najczęściej nie wszystko, nie do końca. Niektórych rzeczy nie mówimy w obawie przed tym, aby przypadkiem nie usprawiedliwić, nie rozgrzeszyć nałogowców lub też nie skłonić pijących do picia z głębszą, a przez nas dostarczoną motywacją. Chodzi mi o przyczyny picia wśród których słusznie dostrzegamy naszą obyczajowość i szereg innych równio trafnie wskazanych. Nie mówimy jednak o tym, że przyczyna ta leży także w warunkach naszej egzystencji; w tym, za owa półlitrówka, choć droga jest, to przecież bliższa niźli cokolwiek innego, bardziej trwałego, czego zdobycie wymaga nie tylko odkładania całych naszych miesięcznych poborów ale jeszcze dodatkowo zachodu, biegania i starań bez liku. Mówić o tym trzeba nie po to by pogłębiać naszą apatię czy wyważać otwarte drzwi – wszak wiemy o tym, jak się nam żyje- lecz po to, by ostrzegać się wzajemnie przed niebezpieczeństwami, jakie warunki te stwarzają.

Tak więc oprócz wielu innych rzeczy do których musieliśmy się przyzwyczaić, lub nauczyć, aby egzystować w naszej kryzysowej rzeczywistości, dołączyć musieliśmy także umiejętność stwarzania sobie sztucznego horyzontu. Sztucznego, gdyż nie wyznaczają go w sposób automatyczny relacje między poborami, a cenami, między naszymi potrzebami, a faktycznymi możliwościami ich realizowania, zaspokajania. Kto tej umiejętności nie posiadł, ten bardziej podatny jest na apatie, mniej zborny wewnętrznie, poskładany. Ten częściej i chętniej sięga po kieliszek, który nie jest dla niego dodatkiem, urozmaiceniem życia – lecz jego niezbędnym elementem, składnikiem stałym i koniecznym. To sobie trzeba uświadamiać, o tym koniecznie pisać, mówić i przed tym ostrzegać.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 187 (12429) 6 września 1985

NIEPEWNOŚĆ

NIEPEWNOŚĆ

 

Prócz braku pieniędzy najbardziej dokuczliwa jest towarzysząca naszemu życiu niepewność. Na brak pieniędzy przyzwyczailiśmy się narzekać. No i jakoś sobie z tym radzić. Natomiast z brakłem pewności poradzić sobie sami nie zdołamy. I choć o niej nie mówimy na co dzień, to przecież wkomponowała się ona jako trwała cecha rzeczywistości, ba, jako jej cecha normalna, właściwa rzeczom wielkim i małym, znaczącymi i z pozoru mniej ważnym.

Łatwo odnieść można wrażenie, iż nie ma już niczego pewnego, poza niepewnością – rzecz oczywista. Nawet w sprawach tak prostych i tak powszechnych, jak zakupy towarów leżących na sklepowych półkach. Jeszcze do niedawna pewny byłem, że cukier można kupić na stoisku ze słodyczami, gdyż tam właśnie umieszczony jest na półce, tam na ladzie stoi kasa i tam się go zawsze w „Victusie” sprzedawało. W swej naiwnej pewności ustawiłem się więc przy owej kasie i trwałem w oczekiwaniu, które przerwała sprzedawczyni z nabiału informując mnie stosownym do owej innowacji tonem, że po cukier stać teraz trzeba w nabiale. Nawiasem, mówiąc tam właśnie sterczy zawsze najdłuższa i najwolniej posuwająca się kolejka.

Nie w tym problem, że cukier sprzedaje się w nabiale. Można i w sklepach chemicznych. Wszystko to kwestia panujących zwyczajów. Problem w tym jedynie, że człowiek nie ma pewności i mieć nie może czy aby dobrze czyni ustawiając się przed napisem „warzywa”, po warzywa właśnie. Wszak może okazać się, że i ta pani jest akurat na śniadaniu i teraz warzywa sprzedawać będą w garmażu.

Uczucia niepewności jest na tyle nieznośne, że człowiek stara się za wszelką cenę pozbyć go możliwie jak najprędzej i jak najskuteczniej. Pozbywamy się więc go na swój i nam tylko właściwy sposób. Często ustawiamy się przecież tam, gdzie kolejka największa. Stoi się wówczas dłużej, ale przynajmniej w uspokajającej człowieka pewności, że stoi się właściwie, że nikt nie przegoni, że nie nawrzeszczy. I jest to zjawisko uniwersalne na tyle, że obserwacja naszych zachowań przywołuje mi – jako żywo na myśl obrazek sprzed wielu lat, spoza Trójmiasta. Była to duża międzynarodowa wystawa. Po bilety sterczała kolejka o imponujących wręcz rozmiarach. Sterczała do jednego okienka. Młody wówczas jeszcze bardzo i nieświadom niepewności w jakiej trwali kolejkowicze podszedłem do samego czoła owej kolejki i wówczas stwierdziłem, że jest jeszcze drugie okienko, w którym także sprzedają bilety. Kupiłem, podziękowałem i odszedłem. Po mnie nie ustawił się tam nikt więcej. Od tamtego wydarzenia zmieniło się tyle tylko, że dzisiaj nie podszedłbym do owego okienka, nie szukałbym go, nie ośmieliłbym się.

Gdyby niepewność ograniczała się w naszym życiu jedynie do kolejki w spożywczym, można by to jakoś ścierpieć, traktować jako element handlowego folkloru. Ale u nas utarło się przekonanie, że miarą postępu i nieodłączną cechą rozwoju są zmiany przepisów, rozporządzeń i czegoś tam jeszcze. W ich efekcie wiemy o tym, że rozwija się nasza sieć handlowa stąd przede wszystkim, że tam, gdzie był ostatnio obuwniczy jest teraz, po remoncie „Moda Polska”, a zamiast mięsnego, pasmanteria. Stąd wiemy, że komunikacja miejska rozwija się także, bo tramwaj, który jeździł prosto, terać skręca przy operze, natomiast autobus, który tam skręcał jedzie za to prosto. A że nic, co nowe- nie rodzi się bez boleści, wiec cierp ciało, kiedyś rozwoju i postępu zachciało. No wiec cierpi, bo zajedzie nie tam, gdzie chciało, nie trafi do tego sklepu, do którego przyzwyczaiło się chodzić. Nie koniec na tym. Przecież czort jeden wie, jakie będą przepisy mieszkaniowe, turystyczne, celne i tysiące jeszcze innych za miesiąc, za pół roku, a cóż dopiero mówić za rok czy więcej.

Ta powszechna niepewność obejmująca zbyt wiele dziedzin życia, jak na wytrzymałość człowieka, musiała zmienić go i faktycznie zmieniła. Przede wszystkim pod tym względem, że naszą perspektywę życiową, nasze plany, zamierzenia i oczekiwania skracamy coraz to bardziej do miesiąca, tygodnia, do następnego dnia. Jak można planować zakup, czegokolwiek, jeśli się nie wie, jaka będzie cena tego czegoś za kilka miesięcy? Jak można planować urlop borykając się przez cały rok z kłopotami materialnymi, skoro się nie wie czy na zaplanowany wypoczynek starczy pieniędzy? A gdzież tutaj mówić o poważniejszych planach, o ważniejszych decyzjach, znaczących rozstrzygnięciach?

W życiu z tak krótką perspektywą – jutrzejszego jedynie dnia – zaczynają obowiązywać reguły postępowania, w których to, co bezsensowne nabiera sensu oczywistego, co niemoralne, traci swą amoralność.

Mówić o tym trzeba nie po to, by usprawiedliwiać bezsens i amoralność, lecz po to, by wiedzieć gdzie między innymi tkwią ich prawdziwe korzenie. A tkwią one z pewnością w otaczającej nas i dręczącej na każdym kroku niepewności.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 182 (12424) 30, 31 sierpnia 1985; 1 września 1985

MONOTONIA

MONOTONIA

Co prawda i na co dzień sprawiamy wrażenie jakby nam ktoś pięty ogniem podpiekał, gdyż każdy gdzieś bez przerwy gna, goni, śpieszy się; ale to, co wyprawiamy teraz, w te często z nazwy tylko letnie miesiące, przechodzi nas samych bez reszty, do końca. Z walizkami, plecakami, tobołami, dziećmi na rękach i za ręką, starzy i młodzi, bez wzglądu na płeć, wiek i osobiste zainteresowania – jednoczą się w narodowym padzie nie wiedzieć dokąd i po co. Aż korci żeby stanąć na zatłoczonym dworcu, wśród kłębiącego się tłumu i ryknąć: „Ludzie! A gdzież was tak gna u licha?”.

Tych z komfortowych mieszkań urządzanych całymi dziesiątkami lat, gdzie perskie dywany konkurować mogą wykwintnością swych wzorów jedynie z włoskimi kafelkami z łazienki jeszcze nie dokończonej, gdyż bez kryształowych luster, a więc tych gna gdzieś pod namioty, między brudne koce i w zapiaszczoną pościel. Z kuchni gdzie zmywarka do naczyń i woda ciepła w kranie -nad brudne jeziorko, w którym pierze się skarpety i pomywa gary wykorzystując do tego kępy trawy podżeranej przez sąsiadujące także na letnim wybiegu, gospodarskie krowy.

Jeśli ktoś – dla odmiany – mieszka na co dzień skromnie lecz inne ma za to udogodnienia socjalne, jak chociażby dobre, gdyż smaczne i kaloryczne obiady we własnej, zakładowej stołówce, to taki jedzie na rodzinne wczasy po to zeby serek topiony rano i wieczorem, a zupkę pomidorową i mielonego na obiad, jeść teraz przez całe dwa tygodnie. Zupy takiej nie doprawisz ani solą, ani pieprzem. Natomiast kotletów doprawiać nie warto. I tak zawsze ten sam po nich efekt: niestrawność.

Na domiar złego, a dokładniej – niepojętego, unosi się nad tym wszystkim chętka szczera, co ja mówię, chętka – chuć prawdziwa, przeżycia czegoś nowego czyli wakacyjnej przygody. Jeśli więc zgredy i niedojdy prawdziwe doczekają czegoś, to jedynie teraz właśnie. I niech im tam, tylko gdzież w tym wszystkim logika i przyjemność prawdziwa?

Nie tylko zresztą w tym jednym. Gdzież tu w ogóle logika i sens głębszy? I o cóż w końcu nam chodzi? Jeśli ktoś pracuje przez okrągły rok i urlop ma dopiero teraz, to musi być tą pracą zmęczony. Człowiek zmęczony (a przy zdrowych zmysłach jeszcze) pragnie wypoczynku co najmniej tak, jak ryba świeżej wody. Po cóż więc u licha ludziska gnają pod te namioty, w ten brud, piach, komary, pijawki oraz inne paskudztwo? Po co im te wszelkie niewygody, sterczenie w zatłoczonych korytarzach wciąż opóźnionych pociągów, obcieranie pięt i zdobywanie kolejnych odcisków? Po co to dobrowolne pożeranie straw, których w normalnych, codziennych warunkach nie wzięlibyśmy nawet do ust? Po co wreszcie te znajomości letnie, byle jakie, które czkać się potem będą w długie zimowe wieczory jeszcze bardziej niźli ów wczasowy, stołówkowy tłuszcz, którego zmyć nijak, a tym bardziej strawić nie można?

Jeśli jednak naród w takiej masie gna z jednego krańca Polski, na drugi, to musi przecież coś w tym być. Siła jakaś wielka. A może i tajemna. No, bo jeśli nie, to myśleć można by sobie, że cały ten ruch, tumult, ta letnia nasza bieganina ucieczką jest, bądź próbą ucieczki przed doskwierającą nam przez rok cały, na okrągło – monotonią.

W rzeczy samej nie ma niczego bardziej męczącego, skuteczniej obrzydzającego życie niż monotonia właśnie. Wpisani w schemat: dom – praca – dom, powtarzamy przez okrągły rok te same czynności. Wstajemy o tej samej godzinie, wracając do domu nakładamy nawet te same kapcie. Oglądamy te same twarze, słyszymy wokół siebie te same głosy. Patrzymy na te same, choćby i najbardziej wytworne, najładniejsze, ale wciąż te same dywany, kafelki. Kiedy jest wtorek to tak, jakby była środa, a i ta nie różni się niczym od czwartku. Może więc faktycznie uciekamy teraz, właśnie jak kto tylko może i jak umie, przed tą monotonią.

Można by oczywiście zapytać czy musimy koniecznie wszyscy i w tym samym czasie przed monotonią ową uciekać. Czy nie można by codzienności naszej bardziej urozmaicić, w większym stopniu wykluczyć z niej to, co powtarza się najczęściej, co nuży i męczy swą systematyczną obecnością. Teoretycznie moglibyśmy. W praktyce jednak potrzeba do tego więcej komfortu. Oczywiście nie tego mierzonego kwadratowymi metrami włoskiej glazury. Potrzeba wszakże komfortu mierzonego ilością faktycznie wolnego czasu, który może zapewnić nam zupełnie inna od obecnej organizacja naszego życia – bez kolejek, zaświadczeń i potwierdzeń dokumentujących, że my to my, nasze to nie cudze, a jak cudze, to nie nasze. Bez wiecznego tracenia czasu na każdym kroku przy byle okazji. I to zapewne krok pierwszy, a choć nie ostatni, to uczynienie go zdaje się nam przecież wysiłkiem karkołomnym.

Póki co uciekamy więc kupą przed naszą codzienną monotonią. Zazwyczaj po to, by wpaść w nową – monotonię wczasową. Powrót do starej równie miły jest, jak każdy powrót na stare pielesze. A potem byleby rok przetrzymać.

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 177 (12701) 1 sierpnia 1986

 

 

 

SAMOTNOŚĆ

SAMOTNOŚĆ

 

Tykając psiego tematu nie poruszyłem ostatnio kilku jeszcze spraw. Masowość naszych psich pupili jest faktem. Z całą pewnością nie najdziwniejszym w obecnej rzeczywistości, nie najbardziej bulwersującym, ale za to nietypowym o tyle, że wraz ze zwiększającą się liczbą, psy nie straciły swoich przywilejów. Wymykają się więc spod niby to żelaznej już u nas zasady, zgodnie z którą liczba przywilejów odwrotnie jest proporcjonalna do liczby przedstawicieli danego gatunku, profesji, specjalności. Pomimo więc tego, że psów jest bez liku, to praktycznie wolno im wszystko. Ostatnio coraz bezczelniej zaglądają nawet do mięsnego i tylko patrzeć, jak zaczną się grabieże na wzór przedwojennych porwań ochłapów u pana rzeźnika. W takich warunkach do rangi normalnego załatwiania, normalnych psich potrzeb, zeszło nawet owo masowe obsikiwanie – i żeby tylko ono – trawników, chodników i, w czym szczególnie lubują się pieski, piaskownic. Tych samym zresztą, w których potem grzebią się zapamiętale najmniejsze dzieci znane z tego, że lubią pakować wszystko do ust. Związek dzieci z psami jest zresztą znacznie silniejszy, nie tylko przez owe piaskownice. Do rangi trwałego elementu naszego rodzimego krajobrazu wszedł już jakżesz „rozczulający” obrazek dziecięcia lizanego zapamiętale po usteczkach, a bywa, że i całej twarzyczce, przez psinę właśnie.

Psom szwajcarskim wolno załatwiać się tylko w specjalnie wyznaczonych do tego miejscach, a jeśli zdarzy się inaczej, to właściciel sprząta po swoim pupilu. Szwajcarzy twierdzą, że pies jest nosicielem wielu chorób groźnych dla człowieka. Włosi z kolei wymyślili, że pies nie może przebywać wraz z człowiekiem na jednej plaży i na plażach właśnie poustawiali stosowne znaki, z których jasno wynika gdzie może być pies, gdzie człowiek. Nasz psi raj możliwy jest nie dzięki nadzwyczajnej przebiegłości rodzimych kundelków lecz właściwemu nam – ich właścicielom – niedorozwojowi wyobraźni. Ten niedorozwój pozwala spokojnie wdychać wszystko, co wypuszczamy kominami, faszerować artykuły spożywcze tym, z czego inni dawno już zrezygnowali, no i widzieć w psie oblizującym dziecko tylko przyjemną zabawę.

Argumenty takie, jak ten, że się jada razem z psem z jednej nieomal miski, sypia w tym samym łóżku – i jednak żyje-są równie trafne, jak ten, że zdarzają się tacy, którzy piją denaturat, a też żyją. Krótko mówiąc – pies musi mieć swoje miejsce zarówno we własnym domu, jak i osiedlu, mieście. W przeciwnym wypadku zacznie być źródłem wszelkiego zła i jako taki – obiektem ludzkiej nienawiści. I nie można uważać ludzi dostrzegających to niebezpieczeństwo za przeciwników psów. To przecież nie co innego, jak owa słodka beztroska towarzysząca tzw. trzymaniu psów, jest tych zwierząt wrogiem największym. No cóż, przywykliśmy już do tego, że prawdy najprostsze uświadamiamy sobie dopiero wówczas, kiedy ich ignorowanie doprowadza do tragedii i to w skali masowej. Masowość zjawiska trzymania psów, szczególnie w dużych, wielkomiejskich osiedlach skłania nadto do innych jeszcze, nie tylko sanitarnohigienicznych pytań. Skoro bowiem zjawisko to jest masowe, to musi posiadać równie powszechną, w nas tkwiącą przyczynę. Szukanie jej w wiejskim rodowodzie i przywiązaniu do zwierząt stamtąd właśnie wyniesionym, ma z pewnością rację bytu. Jest jednak coś nadto jeszcze, coś znacznie – to moim pojęciu – ważniejszego.

O tym, że brakuje nam bardzo wiele do szczęścia nikogo nie trzeba specjalnie przekonywać. Jak wyglądają codziennie zabiegi o zdobycie żywności i odzieży wiemy nie tylko z telewizji. Bez względu jednak na to ile zajmują one miejsca w życiu każdego z nas, nie są przecież w stanie życia tego wypełnić swą treścią po brzegi. Odczuwamy ponadto wcale nie mniejszą potrzebę posiadania kogoś bliskiego, kto będzie witał nas wciąż tak samo radośnie, bez względu na aktualną pogodę, sytuację międzynarodową, długość kolejki w sklepie i cały szereg tzw. trudności obiektywnych, pojawiających się na każdym kroku. Przyczyn tak powszechnego trzymania w naszych domach psów szukałbym więc w towarzyszącym naszemu życiu uczuciu osamotnienia, w niezaspokojonej potrzebie kontaktu szczerego, spontanicznego, ciepłego. Z ludźmi jest natomiast tak, że w im gorszych żyją warunkach, tym bardziej skłonni są do agresji, nawet zupełnie nieuzasadnionej, bez widocznej dla nas przyczyny. I choć prawda jest, że człowiekowi nic nie potrafi zastąpić innego człowieka, jego serca, ciepła, otuchy i pomocy, to przecież pies ze swoją przysłowiową dla człowieka wiernością, z tym merdającym wesoło na każde powitanie ogonkiem, z wpatrzonymi w nas figlarnie ślepkami, jest spełnienia tych potrzeb namiastką.

Obserwując wzajemny nasz stosunek do siebie trudno oprzeć się wrażeniu, iż straciliśmy i nadal tracimy wiele spośród tych wartości, które czyniły nasze życie lepszym, bardziej godnym, ludzkim. Jeśli kontakt ze zwierzęciem daje ludziom radość i pomniejsza szarzyznę codzienności, to nikt nie ma prawa pozbawiać ich tego. Oczywiście pod warunkiem, że przestrzegane są rygory stworzone z myślą o wspólnym pożytku człowieka i psa jednocześnie.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 177 (12419) 23, 24, 25 sierpnia 1985

PROBLEMY

PROBLEMY

 

Największym bodaj wrogiem człowieka jest wolny czas. Człowiek zaganiany, załatany, wciąż za czymś goniący i o coś zabiegający jeśli już myśli to tylko o tym co też jeszcze trzeba kupić, gdzie odstać, co i gdzie uiścić, żeby znów nie zapłacić kary, nie narazić się na upomnienie, naganę czy warczenie jakiegoś organu. Komuż to w tej codziennej gonitwie przyjdzie do głowy zastanawiać się nad własnym życiem, jego sensem, celem? Nie ma na to czasu. Ba, samo życie rozstrzyga takie i tym podobne problemy za nas. I na co dzień wiadomo, że idzie się wcześniej spać po to, żeby w środku nocy zaklepać kolejkę po kawałek normalnego mięsa, że się pracuje, by starczyło na jedzenie i dorabia na fuchach, by zarobić na ciuchy. Kierat codzienności narzuca swój rytm nie tylko mięśniom, ale i mózgowi. Sprawy i zdarzenia pozbawione najmniejszego sensu mają w nim sens oczywisty, najbardziej złożone znajdują rozwiązania proste i wszystko sprawia wrażenia, jakby tak właśnie, jak jest, być musiało zawsze.

Człowiek wyrwany z tej gonitwy codzienności, pozbawiony choćby na czas krótki trosk, wypełniających dni powszednie, przebiera jeszcze jakiś czas nogami w powietrzu, a potem zaczyna myśleć, przyglądać się wszystkiemu, zastanawiać. Wówczas też zauważa, że zmarszczek więcej ma niźli sądził, a włosów z kolei mniej. Wyjdzie na to, że i brzuch jest znacznie pokaźniejszy, a sadełka tu i ówdzie znajdzie się bez trudu. Jeśli doliczyć do tego stan uzębienia z korzeniami tkwiącymi lata całe, z dziurami zdolnymi pomieścić koniec języka, to starczy, by resztki włosów jeżyć się i dębem stawać jęły. Trudno też będzie oprzeć się wrażeniu, że nie dbamy o siebie zupełnie i choć znamy wartość zdrowia, to zabiegi nasze o nie ograniczają się głównie do wznoszenia stosownych toastów – za zdrowie – rzecz jasna. I po co nam cały ten dobrobyt, ten luksus i majątek, ta „Frania” załatwiona „na lewo”? Po co lodówka wystana przez pół roku, skoro wątroba daje znać o sobie przez cały czas, a tak właśnie bolała Kowalskiego, który się był po cichu zawinął równo rok temu? Czy aby nie przedwczesna było radość i dumna mina z kolorowego „Neptuna” za sprzedaną działkę? Przecież zdrowiej byłoby pomachać łopatą.

Ponadto żyje się dla innego człowieka, dla żony, dla męża. Tylko co oni faktycznie w naszym życiu znaczą? Co im dajemy z siebie? Na dobrą sprawę nic. Człowiek może tak szczerze i do końca wyładować się jedynie w domu. Tutaj jest miejsce, gdzie możesz wykrzyczeć z siebie całą złość, jaką nagromadziłeś w zatłoczonym tramwaju, wisząc na oblepionej brudem poręczy; złość, którą dusiłeś w kolejce po nabiał i warzywa. Złość wynikającą z i bezsilności wobec wielu spraw niby tak oczywistych, tak bardzo prostych, a komplikowanych przez innych jakby specjalnie dla ciebie. Jeśli nawet nie wyładujesz się na tej najbliższej ci osobie, to przecież dusząc w sobie to wszystko, nie jesteś w stanie dać ani ciepła, ani otuchy. Uczynić jej życie lepsze, pogodniejsze, łatwiejsze. W sumie żyjecie więc obok siebie, niby bliscy, a przecież jakżesz sobie dalecy, żeby nie powiedzieć obcy, zajęci własnymi problemami, kłopotami i bolączkami. Jak dwie szkapy ciągnące ten sam, ciężki wóz. I jaki w tym sens?

Mawia się też czasami, że człowiek żyje dla innych. Ale tak praktycznie, to dla kogo? Dla rodziców? Dobrze jeśli są samodzielni i nie trzeba im pomagać finansowo. Przecież nie byłoby z czego. A pomagać się powinno. Chociaż na starość należałoby się im trochę więcej komfortu. Póki co jest jednak tak, że to oni wciąż, pomagają. Bo trzeba kupić meble, bo tyle jeszcze brakuje do mieszkania. Natomiast o innych ludziach, tzw. znajomych czy przyjaciołach mówić nawet nie można sensownie, że coś się im z siebie dało. Owszem, coś tam załatwiłeś, w czymś pomogłeś, ale są to przecież mało znaczące drobiazgi. I tak być musi, skoro nie starcza ci czasu dla najbliższych.

Człowiekowi chodzącemu w kieracie codzienności wydaje się często, że problemy, którymi żyje każdego dnia są jedyne i najważniejsze. Może to i dobrze, że nie ma w tym  wszystkim czasu na głębsze myślenie.

 

Tadeusz Wojewódzki

 

Dziennik Bałtycki, 172 (12414) 16, 17, 18 sierpnia 1985

 

TOLERANCJA

TOLERANCJA

 

Zarówno siebie, jak i innych określamy często według tzw. narodowych cech. Takim to sposobem Szkot jest w naszych oczach zapamiętałym dusigroszem, Francuz namiętnym kochankiem, Węgier bratankiem, a Czech pożeraczem knedliczków. Dla tropicieli prawd naukowych gadanie takie pozbawione jest sensu W rzeczy samej – spotkać przecież można niejednego marnotrawnego Szkota przepuszczającego lekką ręką majątek dziadka, natknąć się też można na Francuza, któremu obce są, tajniki zdobywania serc niewieścich, nie wspominając o bratankach, którzy lepiej poznawszy (na własnej skórze) nasze handlowe umiejętności bratankami naszymi wabią się niezbyt chętnie. Niemniej o narodowym charakterze mówi się u nas często i nie tylko w prywatnych rozmowach. Bynajmniej nie zawsze po to, by światu obwieszczać nowe prawdy. Akurat o prawdą najmniej tutaj chodzi. Jeśli zaś nie o prawdą, to o co?

W stosunku do innych – o naszą sympatię, bądź jej brak. Sympatyczniejszy jest przecież Czech wcinający michę knedliczków niż zasysający ślimaka choćby najlepiej przyrządzonego, choćby najbardziej pikantnego.

Pól biedy z innymi. Znacznie gorzej, jak zawsze z nami. Konia z rzędem temu, kto połapie się w tej różnorodności przyczyn dla których sami określamy swoje narodowe cechy. O co chodzić może, na przykład, tym, którzy mówią wprost lub dają do zrozumienia publicznie, że Polak nie potrafi pracować, że stać go jedynie na buble, na miernotę, bylejakość? Bubli mamy wprawdzie tyle, że gdyby w świecie przyszła nagle na nie właśnie moda, to wyparlibyśmy natychmiast Japonię stając się światowej rangi potentatem. Ale czy oznacza to, że bylejakość jest naszą narodową cechą? O tym, że nie jest tak przekonać się można niejednokrotnie podziwiając wytwory i pomysły często przewyższające światowe osiągnięcia, znane marki itd. Tylko jest jakoś tak, że te cudeńka nie za bardzo mogą przepchać się na światło dzienne. Poza tym nie jest też prawdą, że pracujemy mniej i lżej niż inni. Ale – jak się rzekło –w gadaniu takim nie zawsze o prawdę samą chodzi.

Ponadto powoływanie się na owe narodowe cechy może być próbą wyjaśnienia czegoś, co nie podoba się wielu, a za co odpowiedzialnych jest niewielu. Jeśli bowiem przyczyna zła tkwi w nas wszystkich, to wszyscy jesteśmy winni. Te narodowe cechy – przywary jawią się w takim kontekście niczym siły nieczyste, tak potężne, że przeciwstawienie się im przekracza granice ludzkich możliwości.

Powoływanie się na nasze narodowe cechy może więc być i faktycznie bywa ową przysłowiową deską ratunku czy, jak wolą, brzytwą, której tonący się chwyta, kiedy trzeba wyjaśnić coś, czego wyjaśnić się nie umie. Jak bardzo ratunek to wątpliwy przekonać się można pytając skąd taka cecha się bierze W odpowiedzi usłyszy się wówczas, że cecha ta pochodną jest innej, równie złej cechy narodowej, a ta z kolei innej jeszcze. Powstaje tym samym mistyczno-mitologiczne kółeczko narodowych przywar, które dobrze się kręci.

Prócz tego mówienie o naszych, narodowych cechach może być konsekwencją zaspokojenia naturalnej potrzeby każdego z nas uzyskania odpowiedzi na pytanie tak podstawowe, jak to choćby, dlaczego żyje się nam znacznie gorzej niżby to wynikać miało z zasobności Polski w przeróżne dobra, z potencjału dobrobytu tkwiącego i w ziemi i w ludziach. Wówczas faktycznie trudno jest oprzeć się wrażeniu, iż powtarzalność zjawisk przez nas niechcianych tkwi także w nas samych. Wówczas też pojawia się myśl natrętna, że niektóre cechy zapanowały nad nami to skali wręcz dla nas samych niebezpiecznej. Czyż nie jest właśnie tak z charakterystyczną – chyba tylko dla nas – tolerancją? Głównie dla zła pod przeróżnymi postaciami, na obecność którego w naszej codzienności godzimy się nieomal automatycznie. Tym złem jest m. in. krótka pamięć. Winnych rozszarpalibyśmy, ale tylko w pierwszym momencie, to odruchu wywołanym poczuciem doznanej przez nas krzywdy. Wystarczy jednak, by upłynęło trochę czasu, a chętnie zapominamy i przebaczamy. Kto zna tę właśnie naszą cechę, zna zarazem granice własnej bezkarności i braku odpowiedzialności I w grę nie muszą tutaj wchodzić tylko sprawy wielkie, ogólnonarodowe. Małoż to drobiazgów z własnego podwórka, choćby i miejsca pracy, które potrafią zatruć nasze życie skutecznie i na bardzo długo, dlatego właśnie, że pamięć mamy tak bardzo krótką, że tolerancyjni jesteśmy aż do granicy bezsensu?

Tolerancja owa sprawia wrażenie, jakby wkomponowała się w nasz system myślenia, oceniania i postępowania. Rozumiemy tych, którzy czynią nasze życie koszmarem, którzy komplikują sprawy proste, a to, co normalne czynią anormalnym. I trudno orzec czy tolerancja owa efektem jest zmęczenia, braku sił na mozolną walkę, na codzienne potyczki o drobiazgi czy świadomej rezygnacji.

Niezależnie od tego ile prawdy jest w takich i tym podobnych mniemaniach o naszych cechach narodowych jakżesz sympatycznym na tym tle jest ów Czech z miseczką knedliczków czy nawet ów szkocki sknera.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 167 (12409) 9, 10 11 sierpnia 1985

 

 

NA LUZIE

NA LUZIE

 

Codzienność pełna jest stresów, nerwów, napięć. Codzienność – to wredny szef, gderająca żona, to zaległe sprawy, które śnią się po nocach, to głowa nabita problemami, których, wciąż przybywa. Codzienność wyczerpuje nasze siły i każe tęsknić za urlopem. Bo urlop to sam luz, a nie masz – dla zdrowia – jak pożyć trochę tylko na luzie.

Człowiek żyje na luzie wówczas, kiedy dane jest mu to mieć, czego nie ma na co dzień. Różnym różnych brakuje różności, a więc i dróg osiągania luzu musi być wiele. Ogólnie wiadomo jednak, że owego luzu nie da się ani rusz załatwić, jeśli nie zostaną spełnione dwa podstawowe warunki, wolny czas i równie wolne pieniążki.

Czas wolny wolnym jest od obowiązku uczęszczania do pracy. Wolnym zaś być jeszcze powinien od wszelakich nakazów i rygorów narzucanych mu przez codzienność. Aby żyć na luzie należałoby zrezygnować ze wszystkiego, co ów czas musztruje. Najgorsze są stereotypy myślenia o czasie. Wedle nich zawsze coś jest „za wcześnie”, albo „za późno”. Codzienność uwikłana właśnie w takie myślenie każe nam sądzić, że wstajemy zawsze za wcześnie, a chodzimy spać za późno, że w pracy przebywamy za długo, a wypoczywamy za krótko itd.

Porzucając owe stereotypy możemy np. wstać o drugiej w nocy i pójść do mięsnego – w kolejkę. Pełny luz osiągany tym jakżeż prostym sposobem bierze się ze świadomości naszego wolnego wyboru wstania o tej porze. Bo to nie do roboty, ani na fuchę, ale na luzie właśnie, dobrowolnie, w poczuciu i z kartkami. Ci, którzy taką obierają drogę szansę moją nadto wystania szynki. Jej niecodzienność, nawet wybiórcza odświętność wniesie do domowego ogniska szczyptę wieprzowej pikanterii, której obecność wśród cielęcej rąbanki i wołowej łojowiny zdaje się mieć z problemem luzu związek bezwzględnie bezpośredni.

Wystawanie nocne pod mięsnym nie jest jeszcze formą masową, jak np. rodzinne zakupy dokonywane powszechnie na wczasach. Sens takiej – z kolei – drogi do osiągania luzu streścić się daje w następującym rozumowaniu: codzienność każe nam się bez przerwy spieszyć. Na nic nie mamy czasu. Na stanie w kolejkach także. Samo stanie nie jest dobre, ani złe. Złe są natomiast te nerwy, które pożerają nas w czasie owego stania w dni powszednie, pracujące. Nie masz więc większej przyjemności, jak postać sobie w kolejce, na kompletnym luzie, bez nerwów, ze świadomością, tego, że co, jak co, ale stać możemy sobie ile tylko wlezie. No więc kto żyw, a urlop ma i jest na wczasach, ten stoi jeśli już nie za czymś szczególnym, jak np. rzucone niespodziewanie majtki, to chociażby za lodami lub żeby się napić lub z innego jeszcze powodu. Po tych co stoją widać też, że mają pełny luz.

Luz bierze się ponadto z robienia wszystkiego inaczej, niejako na opak, wbrew codzienności. Taka też droga zyskała powszechną aprobatę wśród ludzi spragnionych luzu właśnie. I tak indywidualiści chodzący przez rok cały swoimi i sobie tylko wiadomymi ścieżkami ganiają letnią, urlopową porą w wielkich stadach nazywanych wycieczkami. Gapią się na to tylko na co gapią się inni, słuchają tylko przewodnika i jemu jednemu wierzą święcie, biegają z miejsca na miejsce w kosmicznym wręcz tempie, bez względu na wiek i faktyczne w tym względzie możliwości. Jadają wreszcie w paskudnych stołówkach, gdzie tace tłustsze są od noszonych na nich potraw i śpią w salach czterdziestoosobowych kryjąc swoją intymność wyjściowymi porciętami.

Inni znów, nawykli przez rok cały do chodzenia w jednym tylko stroju dopychają teraz walizy kolanami, by taszczyć je na drugi koniec kraju i paradować tam, na jednym deptaku i co rusz w nowym stroju, innych butach, kapeluszu, że nie wspomnę już o francuskiej bieliźnie i angielskich skarpetkach, z oryginalną metką chwacko wystawianą na buty – ku powszechnemu zachwytowi.

Przesiadujący i wysiadujący łażą teraz bez opamiętania, aż do zdartych butów i natartych do żywego stóp. Dla odmiany biegający przez okrągły rok, ganiający z wywieszonymi językami leżą teraz do góry swymi zapadłymi brzuchami i suszą kości na zakazanych plażach.

Wszyscy zaś odczuwają luz finansowy tak przemożny, tak niczym niepohamowany, że pieniądz leje się w tym czasie strumieniem szerokim do przepastnych kieszeni ludzi obrotnych, a to kiszących ogóreczki małosolne, a to skłonnych przynieść cytrynadkę na sam kocyk, to znów sprzedać piweczko przed trzynastą, zdjęcie zrobić z osiołkiem czy kucykiem itd. itp.

Luzu jest teraz dużo, boć urlop to sam luz i po to człowiek na urlop idzie, aby się tego luzu dopracować i nacieszyć nim do syta. Kiedy wróci codzienność trzeba będzie oszczędzać na każdym drobiazgu tak, jak przed urlopem, trzeba będzie chodzić w jednym ubranku, przesiadywać lub biegać całymi dniami i robić wiele innych jeszcze rzeczy typowych dla codzienności. A że ten luz w naszym wydaniu śmieszny, dziwny jakoś taki… No cóż. Człowiek tak umiera, jak żyje, a żyje tak, jak go no to stać. Dziwnie żyjąc dziwne byłoby, obyśmy mieli inny właśnie, niż taki dziwny luz. Póki co cieszmy się że go w ogóle mamy.

 

Tadeusz Wojewódzki

 

Dziennik Bałtycki, 164 (12099) 13 lipca 1984

 

RADY

RADY

 

Wprawdzie każdy z nas żyje na własny rachunek, według własnego widzimisie i nie lubi specjalnie kiedy inni w jego życie wtrącają się zbyt często, to jakżesz życie owa wyglądałoby inaczej, gdyby nie owe rady i porady znajomych, przyjaciół i najbliższej rodziny.

W życiu dorosłym zaczyna się nasza z owymi radami spółka jeszcze przed ślubem. Ileż to kobiet w chwilach szczerego nad swoim losem rozrzewnienia wypomina własnym matkom: „A pamiętasz jak mi odradzałaś Janka? I zobacz, jak Kaśka ma z nim dobrze. A ja? Co ja mam z tym moczymordą?”. Ale – żeby oddać sprawiedliwość zdarzają się przecież i sytuacje odwrotne. Bo też do wszelkich rad i porad przedmałżeńskich przywiązywać zwykliśmy wagę bardzo dużą.

Radzi się więc: przed czy po ślubie. Ci, którzy radzą – przed – powołują się na konsekwencje kupowania kota w worku. Ci, którzy radzą – po – wspominają o szacunku, o tym, że to, co zdobyte z wielkim trudem, po walce i upływie czasu cenione jest bardziej. No, a w życiu wychodzi i tak po swojemu czyli trochę – przed – i resztę – po.

Ranga rad i porad wzrasta dopiero w samym małżeństwie. Uczestniczy w tym przede wszystkim najbliższa rodzinka, ale nie tylko. Matkom żal jest syna. Chciałyby, aby dłużej pospał, mniej pracował i w ogóle miał w życiu lżej. Radzi więc: „Nie bądź głupi. Niech i ona więcej pracuje”. Ale córki także mają swoje marny. Wcale nie mniej kochające swoje dziecko. Radzące z kolei: „Bierz go do roboty, bo jak go w porą nie zagonisz, to będzie taki jak z naszym ojcem. Sam chleba sobie nawet nie ukroi”. Synkowi poradzą, córeczce poradzą i jak się te dzieciaki po takich poradach spotkają, to słychać ich w całej okolicy, jak sobie na gwałt życie wspólnie układają.

Wiadomo, że chłop lubi wypić. Kobietę, która to lubi trudno znaleźć ze świecą. Mężczyźni radzą się więc mężczyzn jak przyzwyczaić do tego swoje żony, a żony naradzają się z bardziej doświadczonymi mężatkami jak oduczyć chłopa tego picia. Jeśli wieczorową porą rozlega się po całej klatce schodowej walenie w drzwi, to wiadomo, że żonie poradzono, aby „nie wpuszczała tego pijaka do domu”. Jeśli natomiast pali się gdzieś światło, i widać w oknie kobietę biegającą również wieczorową (nocną) porą od okna do okna, to wiadomo, iż poradzono mężowi, aby pijany do domu nie wracał. Bo jak ona chce się awanturować, to niech się awanturuje ze swoimi sąsiadeczkami, ale nie z nim. A co? Czy on nie ma prawa wypić sobie kielicha po pracy? Czy w końcu pijakiem jest? A że coś z fuchy przepije, to jego sprawa.

Przychodzi wreszcie czas kiedy on lata, jak kot z pęcherzem i choć siwy, podpasiony i z kilkoma zaledwie zębami wali w konkury do małolatek nie myśląc o niczym innym, jak tylko o nowej drodze życia. Jej radzą wówczas, aby wzięła na wstrzymanie. „Polata, polata – doradzają – i wróci”. Ale jak tu wziąć na wstrzymanie kiedy stary wynosi z domu co cenniejsze drobiazgi i obdarowuje nimi że tak powiem – siksę. Radzą więc, żeby zamki w drzwiach wymienić, póki stary nie wyniósł jeszcze całego dobytku.

Jemu natomiast czas upływa mile na opowieściach kolegów o takich co to sobie życie od nowa ułożyli, z młodymi kobietami się związali, przez co i sami odmłodnieli i poznali smak prawdziwego życia.

Kiedy już miną lata durne i chmurne, kiedy w kościach mocniej łamie niż kiedykolwiek przedtem, kiedy i siedzieć ciężko i stać trudno, rady dotyczą zdrowia. Jest go akurat tyle, żeby nie umrzeć, ale zbyt mało żeby żyć. Życie upływa więc w rejonowych poczekalniach u rejonowych lekarzy. Bo też gdzie, jak gdzie, ale w tych poczekalniach właśnie rad udziela się najwięcej. Wówczas też okazuje się, że najlepsze na wszystko jest systematyczne popijanie bursztynu zalanego spirytusem. A w ogóle spirytus nadal najlepszy jest na krążenie – szczególnie dla panów. Dla tych już bez wątroby i nerek raczej nie. Chociaż kto wie? Przecież jeden taki, to nawet denaturat pije, a jak żyje…

Przychodzi wreszcie i czas taki, kiedy na ławeczce w parku spotkasz kumpla siwego, jak gołąbek, z laseczką, który zawsze oszukiwał w palanta i ze wszystkich rad, jakie człowiek udzielić może człowiekowi, mężczyzna – mężczyźnie, jedna interesować będzie cię szczególnie: co też ten oszust z dawnych lat bierze na obstrukcję i czy faktycznie stolec ma aż tak często, jak się ma zazwyczaj przed innymi koleżkami chwalić. Wszak zawiodły i śliwki suszone i mleczko zsiadłe i wiele innych specyfików.

Jakby więc na problem nie spojrzeć od rad i porad nie masz ucieczki. Wiadomo tylko jedno – jak żyje się z nimi. Zawsze ciekawi najbardziej jak też żyłoby się bez nich. Bieda cała w tym, że nie ma się kogo poradzić jak żyć nie korzystając z rad i porad innych ludzi.

 

Tadeusz Wojewódzki

 

Dziennik Bałtycki, 157 (12399) 26, 27, 28 lipca 1985