Archiwum kategorii: Strona główna

RANDKI

RANDKI

 

Kiedy zmienia skarpetki w środku tygodnia, a nigdy przedtem tego nie robił, kiedy wylewa na siebie cały flakon „Przemysławki” i próbuje czy spodnie można zdjąć razem z długimi kalesonami, kiedy wreszcie sięga po szczoteczkę do zębów – to wiedz, że szykuje się na randkę. Co w takiej sytuacji powinna zrobić mądra żona?

Zacznijmy od tego, że mądrych w takiej sprawie, jak ta – nie ma. Kiedy się już bowiem zorientujesz, że tu nie o dentystę chodzi, lecz o randką właśnie, to nerwy zaczynają człowiekiem tak telepać, że mógłby niegodziwca na strzępy rozszarpać.

Zdarzają się więc żony porywcze, zazdrości swej zdusić w sobie nie potrafiące i te awantury wszczynają karczemne. Randkowicz wychodzi wówczas z domu mocno wzburzony, co w niczym specjalnie przeszkadzać mu nie będzie, a tylko motywację do grzechu głębszą uczyni, utwierdziwszy go w przekonaniu, że heterę ma w domu, że nieszczęśliwy jest okrutnie i nic poza szukaniem pocieszenia mu nie pozostało. Doświadczeni mężczyźni wiedzą o tym dobrze, że taki niepocieszony właściciel, najbardziej choćby nawet schodzonych do kresu możliwości porciąt, rychło pierś ciepłą i do tulenia, ochoczą znajdzie. I jak się dobrze w nią wtuli, to bywa, że i kilka latek przy niej posiedzi.

Wychodząc ze słusznego założenia, że lepszy w domu chłop byle jaki, nawet taki właśnie jakiego masz, niźli żaden, obrać musisz wobec randkowicza zupełnie inną taktykę. Mądre kobiety dzielą się przy tym na dwa obozy, dwie szkoły.

Jedne dążą więc do tego, by delikwenta w domu niczym wprawdzie nie zrazić, nie dać najmniejszego nawet pretekstu do przybierania przezeń pozy cierpiącego za miliony, ale tak mu humor zepsuć, tak z randkowego nastroju skutecznie wyprowadzić, by randka zdała mu się koniec końców czymś gorszym niźli codzienny obowiązek domowy. Rozwiązań szczegółowszych jest tutaj tyle, ile damskich główek w rzecz ową myślami zaprzątniętych. Są więc wśród zwolenniczek tej drogi dochodzenia do celu i takie, które dążą do nieprzyzwoitego wprost skrócenia czasu swobody pozadomowej, wychodząc znów ze słusznego przecież założenia, że co nagle, to po diable i ani on, ani tamta, z takiej błyskawicznej, spędzonej w biegu nieomal randki, zadowoleni nie będą.

Inne podpytawszy się wcześniej o to w jakim rejonie rzecz będzie miała miejsce sugerują w ostatniej niemal chwili, niby zupełnie od niechcenia, niby całkiem przypadkowo, że tam akurat gdzie on, one też będą w jakiejś bardzo tajemniczej sprawie. Całują potem wprost w nos drania – randkowicza i mawiają: „- No, to do rychłego zobaczenia kochany…”. Kochany nie wie o co chodzi, pytać nie może, więc o niczym innym myśleć nie potrafi tylko o tym właśnie. Podąża na randkę, ale co to za randka skoro tak na nią idzie, jakby na skazanie szedł.

Jeszcze inne zaraz po jego wyjściu z domu rozpoczynają telefoniczne poszukiwania. Powiadamiają wszystkich znajomych o tym, że szukają, że chodzi o rzecz wagi trudnej do przecenienia itd, itp. Zamysł jest w tym iście szatański. Duże istnieje przecież prawdopodobieństwo, że wieść dotrze do zainteresowanego w trakcie i szlag jeśli już nie wszystko trafi, to chociaż sam nastrój randkowy. A o to przecież, w tym pierwszym ze skutecznych ponoć bardzo sposobów, chodzi.

Drugi silniejszych jeszcze nerwów od zainteresowanej wymaga. Musi ona bowiem dać z siebie wszystko, aby nie robić nic. Zachować obojętność tak naturalną jak wtedy, kiedy dowiaduje, się o podwyżce czegoś, co już kilka razy zdrożeć w ciągu roku zdołało. Nie pyta więc ani o to gdzie, do kogo, ani w jakim celu randkowicz się udaje. W ogóle o nic nie pyta, gdyż to ją nie interesuje. Co najwyżej nadmieni tylko, że bardzo dobrze się stało, iż on akurat dzisiaj, a nie za dwa dni wychodzi; inaczej pokryłyby się im terminy i kłopot byłby wielki. O swoim wyjściu więcej już nie wspomina. Po co? Wyjdzie tak, jak powiedziała i wróci o takiej porze, żeby nie można jej było z tego powodu ubliżyć, ale też by ów czas powrotu dawał to i owo do myślenia. Wróci też niezwykle starannie uczesana, z nienagannym makijażem, bez jednego na spódnicy zagniecenia, bez najmniejszych śladów na sobie i odzieży mogących stanowić pretekst do zaczepki.

Damy, które proceder ów powtarzały razy kilka – ręczą, że działa na randkowiczów, jak dotknięcie czarodziejskiej różdżki i rychło randkowiczów w… „psy ogrodnika” przemienia.

Jest wszakże o randkach prawda i taka, że kiedy się za bardzo o ich obecności w życiu myśli, o to za każdym pośpiechem, za każdą u cioci, fryzjera, krawca czy dentysty wizytą to widzi, czego faktycznie nie ma. Sztuka to zapewne wielka, ale żyć z czymś takim – udręka prawdziwa. I o tym przede wszystkim nasze żony wiedzieć winny, o tym też pamiętać.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 43 (12870) 20 lutego 1987

 

OKROPIEŃSTWA

OKROPIEŃSTWA

 

O rzeczach „niesmacznych”, o widokach i obrazkach dalece nieestetycznych nie powinno się mówić, a tym bardziej pisać. Jak jednak trzymać język za zębami, kiedy widoki takie wywołują sprzeciw i gniew tak wielki, że człowiek najchętniej krzyczałby, wrzeszczał ile sił w piersi albo robił coś jeszcze znacznie gorszego. Kiedy leżał całkiem świeży śnieg, kiedy dosypywało nim systematycznie odnosiło się wrażenie, że to nie rodzinny krajobraz lecz wprost nirwana. I może ta biel właśnie tak bardzo człowieka rozbisurmaniła, że teraz, kiedy wszystko topnieć raptem zaczęło – oprócz jednego, wielkiego obrzydzenia nic więcej odczuwać już nie potrafi. Czy bowiem idzie się ścieżką przez podwórko czy chodnikiem – wszędzie, dosłownie wszędzie, gdzie tylko spojrzeć – jedno widać. To mianowicie czym każdy ssak kończy ten niezwykle skomplikowany proces zaczynający się grzesznym wprawdzie lecz jak miłym podniebieniu obżarstwem. A że pies to akurat – najmniej jest ważne. Ważniejsze przecież, że psów w okolicy dobra setka i każdy codziennie musi. Przeliczyć to przez trzydzieści choćby tylko dni, a wychodzą ilości tak wielkie, że zdolne przytłoczyć największego nawet optymistę.

Sprawa jest bardzo osobistej natury. Nie masz bowiem u nas niczego bardziej osobistego, jak kiedyś – poglądy, a teraz właśnie – pies. Na cudzych poglądach psy można już dzisiaj wieszać, ale nigdy odwrotnie. Rzecz w tym jednak, że trzeba przecież coś z tym wszystkim zrobić, znaleźć jakieś sensowne wyjaśnienie, gdyż inaczej ugrzęźniemy w tej rosnącej masie i nawet drugi etap reformy gospodarczej niewiele nam pomoże.

Osobisty charakter każdej takiej sprawy stąd się przede wszystkim bierze, że wszelkie opinie o psach właściciel utożsamia z tą -na jego tylko temat. Identycznie z propozycjami. Adresowane do czworonogów- traktowane są jako kierowane wprost do właścicieli. Zaproponuj – na początek, żeby tak może tylko tego pilnować, by same chociaż chodniki uwolnić od owego okropieństwa. Propozycja wydaje się niezbyt wyśrubowana, a przecież i taka nawet spotyka się zapewne z natychmiastowym i powszechnym sprzeciwem, jako ograniczająca swobody. Rzecz w tym bowiem że to pies wybiera miejsce i moment, a nie pan- właściciel. Psa jest to więc sprawa i tylko jego. Natomiast rozwiązanie z ochroną chodników z psiej sprawy uczyniłby rzecz ową przedmiotem wspólnej – psa i właściciela – troski. Ten ostatni i tak zbyt wiele ma na głowie, a nawet gdyby nie miał, to jakim prawem ktoś ma mu dyktować gdzie jego pies może, a gdzie nie może.

W takiej sytuacji można by co najwyżej apelować. Gdyby to jednak jakiś pomnik był lub inny cel, równie zbożny, ale w sytuacji takiej jak ta – rokowanie nie jest nazbyt obiecujące.

Nie ma więc z sytuacji owej żadnego absolutnie wyjścia? Prawdę powiedziawszy jest to ślepy zupełnie zaułek na końcu którego to widać właśnie, co przedmiotem jest naszej tutaj troski i nic więcej, nic nadto. Nie ostatnia to zapewne sprawa z gatunku bliskich nam i dla nas tylko właściwych – z zaułkiem, jako widokiem nie najpiękniejszym wprawdzie i niezbyt budującym, ale za to pewnym.

Przyda się więc chyba i tym razem stara, ale wciąż aktualna w naszych warunkach recepta: jeśli nie możesz czegoś zmienić – powinieneś się do tego przyzwyczaić. Przyzwyczailiśmy się już do tak wielu i tak okropnych, obrzydliwych wręcz widoków, że zapewne przyzwyczaimy się i do tych narastających swą mocą, śladów dobrych apetytów naszych piesków.

Niech będzie i tak. Jeśli się jednak coś tam w człowieku buntuje, to jedynie świadomość bezradności, bezsilności wobec tego, co u nas głupie i niedobre i że przyzwyczaić się trzeba do tego właśnie, a nie do dobrego, pożytecznego, zrozumiałego dla wszystkich oczywistego i takiego, żeby się tego przed obcymi wstydzić się trzeba było. Nie musze rozumieć dlaczego nie nam praktycznie żadnego wpływu na to, że przychodzi mi obcować dzień w dzień z wytworami niechluja. Dostatecznie długie obcowanie z nimi wyrabia w człowieku przekonanie, że tak już widocznie musi być.

Nie mam praktycznie wpływu na to, jaka jest woda w kranie. Na to, co wydzielają mury w których mieszkam i meble, które stają w pokojach. Powiedzą mi przecież, że wody nie musze pić, mieszkania mogłem nie zasiedlać, mebli nie kupować. Nikt mi przecież nie kazał. Zapewne argumentem tej samej kategorii będzie pogląd, że jak mi się nie podoba, to po tych chodnikach chodzić nie muszę i patrzeć – pewnie też nie.

Być może, ale jak uwolnić się ad myślenia, a już szczególnie od myśli natrętnej, że znów robimy wspólnie coś, co jest bez sensu. Jak ta masowa hodowla w naszych domach psów, że fakt ten rodzi problemy, których udajemy tytko, że nie widzimy, a które są w sumie – przy naszej mentalności – nie do rozwiązania?

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 37 (12864) 13 lutego 1987

 

PRZEKORA

PRZEKORA

Jakże często skłonni jesteśmy mniemać, że za wielkimi decyzjami, wielkimi sprawami i problemami kryją się równie wielkie przyczyny. Poza tym – w  dociekaniu przyczyn tego, co się wokół nas dzieje, a nam szczególnie nie odpowia­da, zostawiamy miejsce na wielkie namiętności, a więc na miłość praw­dziwie szaloną czy nie­nawiść spragnioną chłeptania krwi ofiary. Tymczasem za wszyst­kim tym kryją się najczęściej całkiem zwyczajni ludzie ze swoimi przywarami, a więc także i… przekorą.

Nie zapierajmy się jej, nie zarzekajmy, nie chowajmy głowy w piasek, bośmy nie strusie. Przyznajmy się – któż z nas nie odmrażał sobie uszu na złość tacie? I to żeby tylko jeden raz-w życiu!… Któż w końcu nie topił zapamiętale strzyżonego, w imieniu golonego?

Jest więc w nas dziedzictwo dziadowych i pradziadowych odmrożonych uszu, jest tradycja i żywa pamięć o „topionych-strzyżonych” i jest wreszcie chęć dania z siebie wszystkiego, by „golone zawsze było górą”.

Przyjrzyjmy się baczniej życiu, a przekonamy się, że jest właśnie tak. Choćby i z naszymi pociechami. Nie chcąc być wyklęty przez pedagogów i posądzony o propago­wanie niecnych poglądów na temat wycho­wania, powiedzieć tutaj mogę jedynie tyle, że czasami zdarzają się domy, gdzie rodzice baczną zwracają uwagę na naukę swoich dzieci. A dzieci z domów takich poczytują sobie za niebywałą wręcz frajdę, bazgranie w zeszytach niczym kura pazurem, uczenie się byle jak, a najlepiej wcale. Na­tomiast obrywanie dwój łączą z koniecznoś­cią ukrywania tego przed rodzicami w imię dobrych stosunków międzypokoleniowych oraz szanowania zdrowia, a szczególnie nerwów swoich najbliższych. Natomiast tam, gdzie naukę traktuje się jako rozrywkę, a nie ciężki obowiązek dzieci, tam właśnie dzieci pilnują szkoły z konsekwencją i za­angażowaniem właściwym tylko myślącym i dorosłym osobnikom. Słowem – każesz się uczyć, to dzieci na przekór – nie będą tego robiły. I odwrotnie. Niech więc ktoś teraz powie, że ta cholerna przekora nie siedzi w nas już od małego?

Kto chodził do szkoły, ten sam pamięta najlepiej jaką mordęgą było czytanie tzw. szkolnych lektur. Nie dlatego nawet, że nudne, że nie takie, jakby się czytać chciało. Sam fakt, że ci czytać kazali, wytwarzał w człowieku opór tak silny, że niemożliwy prawie do przełamania. Teraz, kiedy spoglądasz na owe lektury z perspektywy czasu, uśmiechasz się rzewnie i skłonny jesteś są­dzić, że przekora minęła ci wraz z cielęcy­mi latami. Tymczasem ona zmieniła tylko swe pierwotne oblicze.

A pamiętasz może którą to dziewczynę uważałeś w latach swych młodych i niewinnych za najładniejszą, najbardziej ponętną, pożądania godną? Oczywiście, że swoją. A teraz? Jeśli nie stać cię, aby przyznać się do tego przed samym nawet sobą, to chociaż pomyśl troszkę dlaczego to mężo­wie, którzy dobre i ładne żony mieli, rzu­cają je dla szkaradnych bardzo heter. No przecież nie po to, żeby sobie polepszyć, bo u dawnych żon lepiej już mieć nie mogli. Czynią tę głupotę z przekory właśnie, któ­ra każe im myśleć, że co obce to lepsze, a lepsze dlatego, że zakazane.

A czyż nie było inaczej z owym synem, który przyprowadził do domu rodziców ist­ną niezgułę i powiedział, że to będzie jego żona? Przecież gdyby matka wtedy nie zemdlała, a ojciec nie zaczął przeklinać tak głośno i tak bardzo szpetnie, to przecież syn nigdy nie pomyślałby, że rodzice są kontra. Takim zachowaniem utwierdzili go jednak w przekonaniu, że są. Natychmiast odezwała się w nim przekora i uświadomiła, że tamci na drodze jego szczęścia stają. Musiał więc gnać do ołtarza co tchu w piersiach, by szczęście owe w porę pojmać. Ma więc teraz szczęścia tego tyle, że mógłby sprze­dawać. Problem tylko czy znalazłby kupca.

Tak więc gdyby nie owa przekora czło­wiek nie byłby tym, kim jest. A kim jest? No, chociaż tyle już wiemy na pewno, że istotą bardzo przekorną.

 

Tadeusz Wojewódzki

 

Dziennik Bałtycki, 32 (12556) 07 lutego 1986

 

ZŁOŚLIWOŚĆ

ZŁOŚLIWOŚĆ

Są lekarstwa skuteczne choć proste, jak – nie przymierzając – rycyna. Są choroby niegroźne, choć męczące, na które nie ma lekarstwa, jak chociażby katar – postrach prawdziwych mężczyzn. No jest… złośliwość, na którą nie ma lekarstwa tak skutecznego, jak rycyna właśnie. Choć nie jest to choroba, potrafi zamęczyć człowieka na amen. Czy nie ma przed nią ucieczki? Czy nie ma na nią żadnego sposobu?

Złośliwość ludzka bierze się stąd, że człowiek ma wrażliwą naturę. Szczególnie na to, co się z innymi i u innych dzieje. Kiedy więc Kowalski kupi sobie nowy samochód, a Kowalewski nie kupi go nigdy, bo za biedny, to cóż pozostaje Kowalewskiemu? Może tylko zazdrościć. Ale z zazdrością jest przecież tak, że gryźć ona będzie Kowalewskiego, a nie Kowalskiego. Jednak nie o to chodzi. Kowalewski przypilnuje Kowalskiego. kiedy ten znów pójdzie przecierać czyste szyby i pucować błyszczącą karoserię swego malucha. Jest to dla Kowalewskiego jedyna okazja, aby zwrócić uwagę Kowalskiemu na liczne i wyraźne wybrzuszenia lakieru, których – zaślepiony radością z nowego nabytku – Kowalski sam nie dojrzy. Musi nasz Kowalewski przestrzec tkwiącego w niewiedzy posiadacza, że znana jest mu ta właśnie seria maluchów, gdyż kupili je bliscy jego znajomi i teraz starają się na gwałt pozbyć tego paskudztwa. Podobno w tej właśnie serii jest też jakaś ukryta wada w układzie kierowniczym i kilku ludzi się już zabiło, ale jak to u nas – trzymają wszystko w tajemnicy, bo nie chcą paniki wywoływać. Ponadto niektóre egzemplarze z tej serii lubią się same zapalać. Więcej Kowalewski dodać nie musi. Jak pierwszą, uświadamiającą rozmową w zupełności wystarczy.

Sądząc więc po Kowalewskim złośliwość jest dla nas szansą powrotu do stanu nieomal normalnego, czyli takiego, kiedy nie wiedzieliśmy jeszcze, że Kowalski kupił samochód, ktoś inny wyjechał zarabiać w „zielonych”, a jeszcze ktoś wygrał lub ukradł kilka milionów. Kiedy więc zadasz komuś trochę choćby tylko złośliwości i zobaczysz, że skutki osiągnąłeś pożądane, wnet poczujesz, iż zazdrość, która gryzła cię tak okrutnie, popuszcza jakby z minuty na minutę, że sprawa cała, która kamieniem ci na sercu leżała, z serca twego schodzi, przez co humor wyraźnie ci się poprawia i stosunek do świata zyskasz jakby serdeczniejszy. Chciałoby się więc aż pisać na transparentach: „Przez małe złośliwości idziemy ku wielkiej dla ludzi serdeczności”.

Złośliwość nie narusza ponadto naszego wyobrażenia o sprawiedliwości, a tym bardziej jej samej szwanku najmniejszego nie czyni. Wszak powinno być sprawiedliwie, czyli po równo – tak przecież myślimy. No, ale gdy taki Kowalski ma nowy samochód i jeszcze radości dużo, a dla nas tylko zazdrość pozostaje, to czy taki stan rzeczy ma cokolwiek ze sprawiedliwością wspólnego? Jeśliby chociaż z tym samochodem kłopoty miał, żeby mu wciąż się psuł, na drodze stawał, albo najlepiej wprost przed naszym oknem „rozkraczał”. Człowiek mógłby chociaż wtedy do żony powiedzieć: „Widzisz? Tyle forsy wpakowali, działkę nawet sprzedali i po co im to pudło było? Same teraz kłopoty mają. Popatrz przez okno, znów tego grata pchają. Jak tak dalej pójdzie, to będą sobie musieli konia kupić, żeby ich z tym ‘maluchem’ do Polmozbytu ciągnął”. Wtedy i żonie i tobie zaraz na sercu jakoś lżej byłoby. Kiedy jednak dzieje się inaczej, kiedy los nie obdziela nas wszystkich sprawiedliwie, trzeba mu dopomóc. Zrobić tak, żeby się Kowalski martwił, gryzł, po nocach nie spał i myślał o tym, co od nas o swoim nabytku usłyszał. Mieć będzie wprawdzie samochód, ale też mieć będzie także i za swoje. I tak jest właśnie sprawiedliwie, a już z cala pewnością sprawiedliwiej.

Jak więc widać przed złośliwością trudno jest człowiekowi uciec, trudno się jej ustrzec. Niemniej sytuacja nie jest wcale beznadziejna. Kiedy bowiem dostaniesz już tego wymarzonego, wyśnionego „malucha” z przedpłaty, to nie ciesz się, nie skacz pod sufit i nie tup z radości. Wszak sąsiedzi słyszą. Nos musisz zawiesić na kwintę, plecy przygarbić, a gdy tylko ktoś do ciebie podejdzie i zobaczysz, że właśnie otwiera usta, uprzedź go szczerym wyznaniem trosk i kłopotów, jakie nowy nabytek ci sprawił, choćby i nie sprawił najmniejszego. Mów więc długo i wylewnie, że ty wcale tego „malucha” nie chciałeś, że ciebie źli ludzie namówili, że byłeś w sytuacji bez wyjścia. Płacz i narzekaj, a być może zdarzy się wówczas, że poklepie cię po plecach DŁOŃ PRZYJAZNA i posłyszysz słowa pocieszenia, porady przyjacielskiej, lub otrzymasz propozycję wspólnego zalania robaka.

Bo tak w sumie, to dużo mamy w sobie dla innych serdeczności i dużo dać z siebie tym innym potrafimy. Tyle tylko, że, muszą to być ludzie smętni, zagubieni i wielce nieszczęśliwi, biedniejsi od nas, mniej zdolni, słowem gorsi pod wieloma względami. Od tego czy się ta prawda o nas bardziej czy też mniej podoba to jest ważniejsze, że kto ją zna i do niej się w życiu stosuje, ten mniej zaznaje ludzkiej złośliwości.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 26 (12550) 31 stycznia 1986

 

BEZMYŚLNOŚĆ

BEZMYŚLNOŚĆ

 

To było w sobotę przed południem. Kto nie musiał w tym dniu pracować nadrabiał zaległości z całego tygodnia. Panie prały więc, ale gotowały prócz tego i to większe ilości – obiady na dwa dni. Wielu dogrzewało się otwartymi piekarnikami. Wiadomo, w te mroźne dni awaria goniła awarię i kaloryferom daleko było do gorących.

Garnków trzeba pilnować, żeby się w nich to i owo nie przypaliło, ale piekarników – do ogrzewania – nie trzeba. Ci, którzy się nimi grzali – nie pilnowali. Niektórzy poszli sobie nawet do sklepu i zanim wrócili trwało to kilka godzin. Przerwa w dostawie gazu była krótka, może godzinna zaledwie. Najpierw ciśnienie spadało bardzo powoli i zauważyć wprawdzie można to było, ale taki stan rzeczy wydawał się naturalny. Kto to dostrzegł myślał, że musi być właśnie tak, skoro wielu dogrzewa mieszkania piekarnikami, a poza tym ludziska pitraszą. Wreszcie płomień na paleniskach gazowych kuchenek przygasł zupełnie, zatoczył kilka szybkich kółeczek i zgasł.

Gaz włączono powtórnie. Kto był w domu, blisko kuchni, a nie zauważył niczego podejrzanego wcześniej, musiał poczuć to teraz. Ale były i takie przypadki, kiedy ludzie nie połapali się w porę. Dwa z nich stały się przyczyną tragedii, która wstrząsnęła Trójmiastem. Dzisiaj wielu z nas zadaje sobie pytanie czy nie można było temu zapobiec. Przecież wystarczyło powiadomić ludzi o grożącym niebezpieczeństwie, wystarczyłby jeden wóz z głośnikiem, wcześniejsza informacja. Uczuliłoby to tych, którzy stali w kolejkach w tym czasie, kiedy u nich z otwartych piekarników ulatniał się gaz i kominami wentylacyjnymi wędrował wyżej i wyżej. Ale nikt nikogo o niczym nie informował. Po prostu gazu nie było, a potem był.

Całe to zdarzenie prawdziwe jest w połowie. Nie doszło na szczęście do tragedii. Doszło natomiast do przerwy w dostawie gazu. Kto telefonował pod numer alarmowy dowiedział się, że „ludzie do awarii już wyjechali”. Kto pytał o podjęte w tej sytuacji środki ostrożności został poinformowany o tym, że osoby za to odpowiedzialne wiedzą co należy robić.

Do tragedii nie doszło. Wielu więc dzisiaj powie, że nie ma sprawy i nie trzeba być przewrażliwionym. Ale gdzie jest ta granica naszej troski o ludzkie bezpieczeństwo, której przekroczenie uważane być może za nadwrażliwość? Czy ma być ono zgodne jedynie z resortowymi, specjalistycznymi wyobrażeniami w tym względzie, czy też winno być bliskie wyobrażeniom tzw. przeciętnego człowieka, przeciętnie wrażliwego, przeciętnie inteligentnego?

Tych nadwrażliwych, a przy okazji atakujących wyspecjalizowane służby i takież instytucje zawsze można w powadze fachowości wyśmiać, zawsze można zrobić z nich głupka. Wówczas ten zdrowy rozsądek wrażliwego przeciętniaczka wydawać się będzie zwyczajnym brakiem kompetencji, a nawet wtykaniem nosa – bezczelnym zresztą – w sprawy, na których się nie zna i lepiej, żeby się na ich temat w ogóle nie wypowiadał.

Ta fachowość i nasze bezpieczeństwo często nie idą jednak tą samą drogą. Nie laicy przecież w dziedzinie projektowania, lecz architekci, zapewne zdecydowali o tym, że niejeden z tuneli trójmiejskich wyłożony jest płytami spełniającymi wprawdzie wymogi estetyczne, gdyż gładkimi, jak lustro, ale „urozmaiceniem” dla użytkowników tych pałacowych podłóg jest cokolwiek śliskiego. Może to być woda, absolutnym natomiast luksusem jest śnieg i lód. Co za figury, jakie piruety i poślizgi na jednej nodze z pokazywaniem wszystkiego co można nosić pod spódnicą, wyczyniają użytkownicy tunelu przy dworcu w Gdańsku, to doprawdy autentyczne pokazy ubocznej wprawdzie, ale jakże owocnej pracy architektów właśnie.

Skoro żyjemy wśród speców w dziedzinie projektowania, którym może zdarzyć się zapomnieć o tym, że po podłodze trzeba będzie chodzić, to czyż przejawem supernadwrażliwości może być zdziwienie faktem, że gaz włączono po przerwie bez odpowiedniego uprzedzenia o tym użytkowników? Tym bardziej że w przeciwieństwie do owego tunelu nie chodzi już tylko o skutecznie potłuczone te miejsca, które służą nam do siedzenia, nie o połamane kości, lecz o ludzkie życie.

W Gdańsku nie opodal redakcji zawaliły się dwa kominy, naruszając skutecznie dach i stwarzając dla przechodniów realne zagrożenie. Opowiadał mi kolega, że faktem tym nikt się specjalnie nie zainteresował. Ludziska jakby czuli, że nikomu na łeb nic się nie urwie, nie zawali, nikogo nie okaleczy, nie zabije. I tym razem wszystko skończyło się dobrze. Gdyby nie, szukalibyśmy odpowiedzialnego. Ofiarnego kozła. Tych, jak się postaramy, to zawsze jakoś znajdziemy, ale sedno sprawy leży przecież nie w tym tylko. Chodzi raczej o to, że w naszym o innych ludziach myśleniu, szczególnie tam, gdzie chodzi o ich bezpieczeństwo, miejsce przewidywania, troski czy choćby tylko logiki często zajmuje pospolita bezmyślność.

 

Tadeusz Wojewódzki

 Dziennik Bałtycki, 25 (12825) 30 stycznia 1987

 

TŁUKI

TŁUKI

 

Jest ich na każdym kroku pełno. Nie widzisz tego dopóty, dopóki nie jest ci potrzebna pomocna dłoń innego człowieka. Bynajmniej nie po to żeby życie ratować, ale choćby tylko drzwi przytrzymać, kiedy ty ręce zajęte masz obie. Tłuków nie widać więc wówczas, kiedy tramwaje nie są przepełnione, kiedy kolejki elektryczne jeżdżą regularnie, gdy życie nasze pachnie wręcz luksusem. Kiedy jednak objuczony atrybutami naszej egzystencji – siatkami i tobołami – nie masz czym biletu skasować – wtedy nie musisz nawet grzeszyć spostrzegawczością, aby odkryć wokół siebie niejednego autentycznego tłuka.

Jest to stwór nieużyty pod każdym wzglądem. Wie tyle tylko, że ON JEST i na tym jedynie punkcie jest wrażliwy. Jeśli już więc w ogóle zdarzy mu się pomyśleć o człowieku, to jedynie o sobie. Domyślność tego osobnika w tym co i komu trzeba- jest wręcz zerowa. Jeśli już zrobi coś dla kogoś, to tylko niechcący, przypadkiem, nieumyślnie.

Tłuka spotkać można wszędzie. W tramwaju stoi całą szerokością swego cielska w przejściu i laska dynamitu nie wystarczyłaby zapewne, żeby chociaż drgnął, przesunął się o-centymetr, innym miejsce zrobił Dobrze go też widać szczególnie wówczas, kiedy ludzie wysiadają np. z kolejki. Z jednej strony strumień ludzi, z drugiej strony strumień ludzi, a w środku sterczy właśnie oni TŁUK, niczym filar mostu, na który kra napiera. Będą go potrącali, łokciami szturchali, a on nawet nie drgnie, gdyż to inni wysiadają, a nie ON.

Kto w śnieżnej zawierusze czekał nadaremnie w Brzeźnie na tramwaj, ten mógł widzieć na własne oczy tłuka, jak przejeżdżał pustym, zakładowym autobusem i gapiąc się na skulonych, przemarzniętych ludzi dziwił się zapewne czemu w takim pustkowiu sterczą kupą tak pokaźną. A ileż takich tłuków jeździło pustymi, ogrzanymi do nieprzyzwoitości autobusami w taki dzień, jak ten właśnie?

Kto zaś mieszka na osiedlu tak gęsto zaludnionym czworonogami- jak Zaspa, ten spotkać może codziennie tłuka tkwiącego po uszy w przekonaniu, że szczekanie jego czworonoga z mocno pokręconym ogonem, szczególnie tuż przy samych nogach przechodnia- brzmi dla każdego ucha piękniej niźli szczebiot skowronka. Że taki obszczekujący piesek, sięgający kłami spodni przechodnia jest dla wszystkich uciechą godną szerszego rozpropagowania.

Ten tam tłuk zamyka sklepy spożywcze przed 16,00 z powodu niedogrzania. Skoro bowiem jest zimno, to ON jest usprawiedliwiony. Jego też cichym marzeniem jest zapewne obwieszczenie wszem i wobec, iż z powodu zamarzania węgla na składowiskach kotłowni zawiesza się jej działalność do momentu radykalnej poprawy warunków atmosferycznych.

Jeśli więc informacja nie udziela informacji, kuchnia nie wydaje posiłków, sklepy nie sprzedają chleba itd. to za każdą z tych anomalii stoi jakiś tłuk. Ten sam, dobrze nam znany z kolejki elektrycznej, tramwaju, z własnego podwórka oraz z wielu innych życiowych sytuacji.

Tak jak w naszych warunkach atmosferycznych nie ma szans uprawa bananów, tak szerokie rozpowszechnienie się tłuków musi być efektem sprzyjającego ich rozwojowi klimatu. I taki właśnie klimat musi być skoro kwitnie nam ten tłuk, jak pelargonia na balkonie.

Skąd się jednak tłukowatość owa w nas bierze, skąd pochodzi? Nasi rodzice może nie mówili o tym wprost i głośno, ale faktycznie szanowali innych ludzi i oddawali im to, co się oddać należało. Nam tego szacunku dla innych ludzi zwyczajnie brakuje. Kto chce z poglądem takim polemizować niechaj posłucha tylko tego, co rodzice wygadują w naszych domach na temat nauczycieli. Oczywiście w obecności dzieci. A co na sąsiadów, na znajomych – nie tylko tych ze srebrnego ekranu zresztą. Nie to jest ważne czy ci ludzie faktycznie na tak negatywną opinię zasłużyli, ale fakt, że nie zostawiając na nich suchej nitki, mówiąc o wszystkich wciąż źle- w obecności naszych pociech, nie możemy przekazać im odrobiny nawet szacunku, nawyku myślenia o innym człowieku w taki samo sposób  jak myślimy o sobie. Myślenia z odrobiną choćby ciepła , współczucia, zrozumienia. Może dlatego właśnie nasze dzieci są tak bardzo to stosunku do siebie agresywne, leją się o byle co, na każdym kroku? Może dlatego właśnie tylu jest wokół nas tłuków?

Tłuk, choć nie z medycznego punktu widzenia, to przecież kaleką jest- z bardzo uciążliwymi dla społeczeństwa konsekwencjami. Życie wśród tłuków ciężkie jest, jak jesienne chmury, smętne, ponure. Kiedy tłuków jest dużo, nie ma spraw ani prostych, ani oczywistych. Wszystko na każdym kroku komplikuje się. To, co sensowne- traci swój sens, a bzdura obnoszona jest, jak, róża przypięta, do kożucha.

Stwórzmy więc może nieco chłodniejszy klimat dla indywidualnej oraz zbiorowej hodowli tłuka.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 19 (12846) 23 stycznia 1987

 

STAROCIE

STAROCIE

 

Antyki lubiliśmy już dawno. Kto żyw ciągnął do swej betonowej klatki choćby jedno stare krzesło, choćby jeden stoliczek z rzeźbionymi nogami. Wygrzebaliśmy już ze strychów rodziny i znajomych stare meble, lampy i zegary. Dzięki temu nasze mieszkania prócz segmentów Kowalskich i kanapy narożnikowej oraz okolicznościowej ławy mają – każde coś innego, bardziej normalność, ludzkiego.

I jeśli trafisz, zamiast do swego mieszkania, piętro niżej lub wyżej, to po tym się przede wszystkim zorientujesz, że nie będzie tam twojej naftowej lampy lub wiszącego zegara. Na, chyba, że ukradli, ale będzie za to puste po skradzionym meblu miejsce.

Antykami zachwycamy się więc od dawna i nie ma w tym niczego aż tak bardzo dziwnego. Dziwna jest natomiast narastająca gwałtownie, nowa moda – na starocie innego typu: samochody, telewizory kolorowe, stare ubrania i wiele innych jeszcze, także starych rzeczy. Wyłazi w tym jak szydło z worka nasz narodowy, przekorny charakter. Wiadomo przecież; że nowe lepsze jest od starego, ale u nas wszystko musi być inaczej, nie spoczniemy, zanim wszystkiego nie postawimy na głowie.

Kto nie wierzy niech pójdzie na giełdę samochodów. Przekona się rychło, że nowe samochody są obiektem godnym według nas jedynie oglądania. Bo wszyscy szukają starych. W innych krajach – także, jak nasz europejskich – ludzie pojeżdżą kilka lat, a jak wóz zacznie się tylko trochę psuć, to od razu odstawiają go na złom. I dobrze robią. Przecież stary samochód to jeden wielki kłopot Wciąż się w nim coś psuje, zawodzi, posłuszeństwa odmawia. To kłopot dla właściciela, ale także dla państwa. Stare samochody „rozkraczają się” gdzie popadnie, zazwyczaj w najmniej odpowiednich miejscach i są przyczyną zakłócania porządku publicznego. Ale nam przecież porządek taki jest jak najbardziej obcy, my lubimy być wobec niego bardzo przekorni.

Poza tym stare samochody zapychają nasze Polmozbyty, które pracują jak oszalałe, a efektów nie widać. Ale jak ma być widać skoro stare szybko się zużywa i znów naprawiać trzeba? Ponadto właściciele starych samochodów są prawdziwą kulą u nogi naszego przemysłu motoryzacyjnego. Oblegając sklepy wywierają na przemysł presję, żeby części zapasowe bez końca produkować. A pomyślmy tylko – ile można by w to miejsce złożyć nowych samochodów? Ale my nowych nie chcemy, my kochamy się w starych.

Nie tylko zresztą w samochodach. Także w telewizorach potrafimy. Był przecież już u nas kiedyś taki czas, że starego telewizora nikt nie chciał. Nawet, na śmietnikach trafiały się więc te najstarsze, o wielkich pudlach i małych ekranach, szersze niż dłuższe. Teraz nawet te najstarsze znajdą u nas nabywców. I nikt nie chce nowego, tylko wszyscy biegają za starymi. Szczególnie już jeśli to telewizor kolorowy. Nawet gdy kolor w nim bardziej wypłowiały niźli nawet nasz przedwojenny dywan, to i tak wezmą, bo stary, a stare to my teraz lubimy najbardziej.

I jak Polska długa i szeroka, po starych domach i nowoczesnych blokach te same słuchać modły i zaklęcia te same, oby się tylko stara lodówka czy pralka na amen nie popsuła, żeby się tylko „Syrenka” do końca nie rozleciała, żeby maszyna do szycia szyć na dobre nie przestała. Bo nikt u nas nie lubi i nie chce nowego. Taki konserwatyzm opanował nas wielki i takie do starych rzeczy ogromne przywiązanie.

Kto dobrą ma pomieć wygrzebie w niej zapewne obrazek ciężkich czasów dla naszych komisów – dzisiaj jak z bajki. Nikt nie chciał nosić u nas starych, używanych rzeczy, choćby to były nawet buty z wężowej skórki. Teraz wszystkim zupełnie się przemieniło, zupełnie co innego spodobało. Iluż z nas chełpi się, nie wiedzieć czemu tym, że ma kogoś w kraju, gdzie starych rzeczy nie lubią, więc do nas przysyłają. Przetarte to, zmechacone, czasami wręcz byle jakie – niemodne i nieeleganckie, ale dla nas dobre, gdyż stare. I znów wyłazi z nas ta cholerna, przekorna natura. Tyle bowiem ładnych ciuchów mamy, choćby w naszej „Modzie Polskiej”. Oglądałem ostatnio sweterki bardzo gustowne, nawet poniżej trzydziestu tysięcy – jeden. Ale są tam przecież nie tylko sweterki. Ubierze się w modzie naszej i pan i pani. Owszem – ludzie chodzą oglądają – nawet te, sweterki, ale żeby ktoś kupił – nie-widziałem takiego. Za to na rynku ludzi zatrzęsienie. A czego szukają? No przecież nie nowych sweterków, gdyż te są w „Modzie Polskiej”.

Jeszcze kiedyś hołdujących tej modzie na starocie było wokół nas niewielu, nie rzucali się tak w oczy, nie narzucali nam swego tonu -jak dzisiaj. Teraz jakby więcej ich było i więcej. Taką wywierają presję, że sam się człowiek zaczyna pod nią załamywać. Uświadamiam to sobie patrząc na własną, starą, gdyż zdobyczną jeszcze maszynę do pisania i myśląc z przerażeniem o tym co zrobię, kiedy zepsuje się tak na dobre, na amen.

Dobrze, że są jeszcze u nas ludzie modzie tej nie ulegający, ci sunący nowymi „Mercedesami”. Dobrze, gdyż dzięki tej nowej modzie na starocie człowiek zupełnie mógłby zapomnieć, jak stary, normalny świat wygląda.

 

Tadeusz Wojewódzki

 

Dziennik Bałtycki, 13 (12840) 16 stycznia 1987

 

GRZECZNI

     GRZECZNI

    Niezależnie od tego, że najczęściej myśli się o tym za co żyć, zdarza się przecież i tak, że pomyślisz nad tym jaki jesteś, jak cię widzą, czego się po tobie spodziewają, czego oczekują. Zmienić i tak się nie zmienisz, skoro lat więcej masz niźli piętnaście, ale dobrze jest wiedzieć ile brakuje do tego, co innym najbardziej by w nas odpowiadało. 

     Innym chodzi głównie o to abyśmy byli grzeczniejsi. A człowiek grzeczny to taki, który innym nie przeszkadza, zamieszania swoją osobą nie czyni, kłopotów najmniejszych nie sprawia. Najlepiej w takiej sytuacji byłoby być powietrzem i to czystym.

    Każdy czas rodzi zapotrzebowanie na inny typ ludzi. Raz więc potrzeba romantycznych, innym razem walecznych lub oświeconych. Natomiast w czasach mnożących się i piętrzących trudności, szczególnie obiektywnych oraz subiektywnych zaniedbań- potrzebni są właśnie ludzie grzeczni. Człowiek grzeczny jest jak kombajn, który sam orze i sieje, sam zbiera, wypieka co trzeba, zjada i głośno dziękuje. Albowiem w czasach powszechnych kłopotom o to właśnie chodzi, aby kłopotów tych dodatkowo nie mnożyć, samemu sobie radzić i jak najwięcej robić (we własnym wyłącznie zakresie).

   Ze świecą trzeba szukać takiego szefa, który głośno wyrażałby inną opinią niźli ta że nie masz postępu bez ludzi krytycznych, niecierpliwych i zastoju nie znoszących. Ale z drugiej strony nie kto inny właśnie, jak szefowie najbardziej nie lubią dodatkowych kłopotów, problemów oraz tych, którzy je wynajdują, głośno o tym mówią i palcem pokazują. Na tej samej zasadnie wielu jest serdecznie współczujących i dobrze rozumiejących ludzi spragnionych własnego kąta. Znacznie chętniej, a już z pewnością częściej, pokazuje się tych jednak, którzy własnymi siłami, w czasie wolnym od pracy, mobilizując rodzinę i zaprzyjaźnione osoby, mieszkania budują sobie sami.

   Rozumiemy wprawdzie, że życie poniżej minimum socjalnego nie jest usłane różami i oczywista jest dla nas potrzeba niesienia tym ludziom finansowej pomocy. Wiemy też, że praca może być wydajna tylko wtedy, kiedy pracuje się na jedną zmianę, w jednym miejscu, by czasu-starczyło na relaks i wypoczynek. Ale jakże dalecy jesteśmy zarazem od tego, by potępiać tych, którzy zamiast normalnie pracować „chapią” dosłownie i nie po to bynajmniej, by odłożyć na malucha – widmo” lecz po prostu po to by związać koniec z końcem -od każdego pierwszego do pierwszego następnego. Rzecz w tym bowiem, że z takimi nie ma kłopotu, że nie jęczą, nie narzekają lecz właśnie „chapią”. Mówimy że nie masz innej drogi, jak tylko droga postępu. Postęp u innych z tym się wiązał, że każdy specjalizował się w jednej tylko rzeczy, w tym co najlepiej umiał. Reszta natomiast to relaksujące majsterkowanie. My natomiast próbujemy akurat odwrotnie. Mniej opłaca się być przecież u nas specjalistą niźli hobbistą, złotą domową rączką robiącą wszystko samodzielnie. Ale sens jest tego taki, że kiedy każdy sam robi tak wiele, mniej jest kłopotów z bardzo wieloma rzeczami.

     Ludzi grzecznych lubimy więc powszechnie. Największym kłopotem w każdym urzędzie jest petent „świeży”, w sprawach swoich zupełnie nieoblatany. Taki, który bardzo chce załatwić sprawę, ale jak to zrobić – zielonego nie ma pojecia. Każdy urząd ma bowiem wiele własnych kłopotów, z którymi borykać się musi. Kłopoty ma kadrowe, a bywa, że lokalowe także. Petentów, którym tłumaczyć trzeba wszystko od początku w takiej sytuacji lubić absolutnie nie może. Kto bowiem ma kłopot stary, nowego kłopotu mieć nie chce, a tym bardziej lubić nie może.

   Kłopoty ma każdy. I każdy swoje, Od innych oczekuje się więc tego, że nowych kłopotów przysparzać nie będą, a stare dobrze zrozumieją. Ponieważ każdy o tym najczęściej mówi, co boli go najbardziej, więc o kłopotach właśnie mówi się u nas i słyszy stosunkowo najczęściej. Komunikacja mówi więc o swych komunikacyjnych kłopotach oczekując tym samym zrozumienia, współczucia i nieprzysparzania w tym wszystkim dodatkowych jeszcze kłopotów niepotrzebnym jeżdżeniem, podróżowaniem, wtoczeniem się po kraju. Energetyka największe ma kłopoty energetycznej natury i choć reklam ani oświetlenia wystaw i ulic nie ma u nas takiego, które o rozrzutność można by posądzić, to przecież każda dodatkowa żarówka jest dla energetyki kłopotem. Przemysł obuwniczy z butami ma w zasadzie jedyny kłopot, gdyż poza tym funkcjonuje normalnie.

  Ciężko zapewne być romantykiem cierpiącym za miliony, ciężko pracować u podstaw i być najwaleczniejszym z walecznych. Ale jakże ciężko jest być dzisiaj wśród owego multum kłopotów człowiekiem grzecznym, innym ludziom nie przysparzającym nowych kłopotów… Cóż więc się dziwić, że tak niewielu spośród nas zasługuje dzisiaj na miano grzecznych.

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 7 (12834) 9 stycznia 1987

EWOLUCJA

EWOLUCJA

   
ponoć jeszcze tacy, którzy egzystują w wyższych warstwach abstrakcji i chadzają
ścieżkami wytyczonymi pytaniami Szekspirowskich bohaterów, w tym także pytaniem
o to być czy też nie być. Są jednak i tacy, których życie sprowadziło
skutecznie do pytań o mniej abstrakcyjnym charakterze, jak choćby to o
pieniądze: moją je ludziska czy też nie mają? Wiedza nasza na tan temat
ograniczona jest formatem własnej kieszeni, cała natomiast reszta to domysły i
bajania. Mali formatem własnej kieszeni, wielcy wyobraźnią tkwimy w pytaniu:
„Mają czy nie mają”.

    Bieganie po sklepach to zajęcie,
którego uroki w pełni znane są jedynie kobietom. Kiedy jednak w ramach pokuty
za małżeńskie grzeszki zmuszą cię do wspólnego po sklepach biegania, to jako
nowicjusz zwrócisz zapewne uwagę na to, że ludzie kupują bardzo drogie rzeczy.
Jakaś pani funduje sobie suknię za kilkanaście tysięcy, a pan dla odmiany
buciki zimowe za sześć- z ładnym haczykiem. A jeśli do tego dołożysz tych radośnie
dźwigających pralki, lodówki oraz inne luksusy- po dawnych cenach „malucha”, to
po poczujesz się, jak kopciuszek na balu prasy. Tkwić będziesz nadto w
przekonaniu, że ludzie mają pieniądze i to bardzo duże.
    Na potwierdzenie takiego przekonania
dołożyć możesz luksusowe samochody, łącznie z najnowszym typem „Mercedesa”, na
którego nie stać nawet niejednego zamożnego rodaka, który przed laty postanowił
zostać na Zachodnie. Samochodów tego typu nie jest wcale aż tak mało, a w
każdym razie sprawiają one wrażenie, jakby ich było stanowczo za dużo, jak na
kraj ogarnięty kryzysem.
    Te oraz szereg innych jeszcze
spostrzeżeń, o które wcale nie tak trudno, utwierdzą cię w przekonaniu, że
ludzie mają u nas pieniądze. Ponieważ sam ich nie masz, więc stwierdzenie owo
nie przyprawi cię o dobre samopoczucie. Zaczniesz więc myśleć nad tym kto ma,
no i skąd. Z własnego doświadczenia wiesz przecież ile można zarobić na
państwowej posadzie i co za to kupić.
    Wystarczy trochę lepiej zastawiony
stół, jakaś buteleczka, by przekonać się o tym, że takich jak ty jest więcej.
Różnica między wami tylko taka, że na różnych jesteście etapach dojrzewania
owego pytania i wynikających z odpowiedzi na nie praktycznych konsekwencji.
Nowicjusze z rozdziawionymi ustami wsłuchują się w bajania, nie o tym
bynajmniej, jak to pani zabiła pana, lecz jak zrobić wielką forsę. Posłuchasz
więc i ty razem z nimi o malarzu z południowej Polski, który nic tylko portrety
ślubne maluje ludziskom i zagarnia kokosy. Wszystkie portrety podobne są do
siebie, jak dwie krople wody, poza wąsami, włosami lub lokami u partnerki.
Ludziska rozpoznają w nich siebie akurat bez pudła, wiec interes idzie, jak po
maśle.
    Ktoś inny z kolei wpadł swego czasu
na pomysł, by z odpadów skórzanych łatki robić na rękawy. Ponieważ pierwszy
był, więc zarobił ponoć niewyobrażalne pieniądze. Jeszcze ktoś inny wpadł na
pomysł robienia rur plastikowych, kolorowych ma się rozumieć, z którymi
biegaliśmy wszyscy nie tak dawno temu i wymachując radośnie nadawali rurom tym
tylko właściwe dźwięki. Natomiast o tradycyjnych dorobkiewiczach z bud i budek,
tudzież butików- nowicjusz nasłucha się tyle, że niejeden opasły tom napisać
mógłby na ten temat.
    Nowicjusze słuchają. Inni na wyższym
są jednak etapie. Ci myślą i planują: a może by tak pietruszkę zieloną na
działce zasadzić? A może wtryskareczkę malutką po cichu w chałupie zamelinować
i jakieś guziki, nie-guziki trzaskać? A może by tak… Przy trzeszczących,
kuchennych stołach, zastawionych butelkami piwa, trzeszczą tatusiowe mózgi w
pojedynkę i porami, po sąsiedzku, koleżeńsku itd. Ileż to w scenerii owej
pobudowano ferm lisich, przechowalni owoców, kurników i chlewików, ileż
zamontowano wtryskarek? Tego policzyć się nie da. Etap ów ma swoje uroki, znane
wszystkim budowniczym i odkrywcom, którzy nie wiedzą, co z pieniędzmi robić.
Przy okazji zawiązują się spółki, nawiązują przyjaźnie i opróżniają butelki
oraz wypełniają popielniczki. Stan taki trwać może bardzo długo. Koniunktura
bowiem na rynku bardzo się u nas zmienia, więc i pomysły nowe rodzą się jak
grzyby po deszczu.
    Część tylko niewielka przechodzi
potem do etapu trzeciego. Biega po urzędach, pyta, głowę ludziom zawraca, by
dojść wreszcie do przekonania, że wszystko to nie jest takie proste, że
„rozkręcenie” czegokolwiek wymaga wytrwałości, sprytu i wielu jeszcze cech,
które posiada niewielu.
    Po ewolucji takiej czujesz się jak
milioner, który przegrał wszystko w pokera. Niejedno widziałeś, niejedno
miałeś, z niejednego pieca chleb jadłeś. Ochoty na robienie forsy nie masz już
tak wielkiej, jak przedtem. Bajania wieczorową porą słuchasz spokojniejszy, bez
tego żaru w oczach, bez spoconych dłoni. Wiesz dobrze, gdzie kończą ci się
plecy i to także pojąłeś, że powyżej tego miejsca nie podskoczysz. Częściej też
myśleć zaczynasz, że takich, jak ty jest zapewne więcej. „Mercedes” jest jeden,
a na przystanku sterczy tłumek z bilecikami za trzy złote w garści. Pani kupuje
sukienkę za kilkanaście tysięcy, ale ileż to pań dotykało tego cudeńka
wcześniej i myślało sobie, że stać je jedynie na jeden sukni owej rękaw. Inni
taszczą jakieś tam lodówki, pralki i cieszą się przy tym, jak małe dzieci, ale
zakup taki robią raz jeden tylko w życiu. A jak pójdziesz do znajomego,
prywatnego piekarza, to ci powie, że ludzie na chlebie nawet oszczędzają, że
ten, który kupował przedtem trzy chleby, teraz dwa bierze, bo się wszyscy z
groszem bardzo liczą.
    Moja więc w końcu ludzie pieniądze
czy nie mają? Trudno powiedzieć. Natomiast pewne jest to, że jeśli już zadasz
sobie raz choćby jeden takie pytanie, to będziesz jak rozdarta sosna. Symbol
niby i nienowy, choć jakże świeże tkwią w nim teraz treści.

Tadeusz
Wojewódzki
 
 

Dziennik
Bałtycki, 2 (12526) 3 stycznia 1986

Życzenia.

ŻYCZENIA

         Najbardziej potrzeba nam teraz tego, co zwyczajne, normalne.
Także życzeń. Darujmy sobie tym razem te, żeby spełniły się najbardziej skryte
marzenia i te także, żeby był nowy samochód, spadek po wujku z Ameryki oraz
główna wygrana w totka. Słuchając częstych utyskiwań ludzi na anormalne
warunki, w jakich przychodzi im pracować, sensowniej byłoby, abyśmy życzyli
sobie nawzajem normalnej pracy, takiegoż wypoczynku i tylko takiego życia.
    Człowiek powinien wychodzić z pracy
zmęczony, ale zadowolony. To normalne, gdy praca jest dobrze zorganizowana,
ludzie wiedzą co do nich należy oraz ile za to co robią, będą mieli. I niechaj
będzie ona wówczas „od dzwonka do dzwonka”. Nie ponad siły, ale taka, żeby
człowiek musiał w niej dać z siebie wszystko, co potrafi. A to, co z siebie
daje, żeby było faktycznie cenione i potrzebne. Wówczas sens tej pracy widoczny
być może dla każdego z pracujących gołym okiem i zrozumiały nawet bez pisania o
tym w zakładowej gazetce, bez wywieszania haseł, bez powtarzania ich do znudzenia,
do obrzydzenia.
    Żeby praca i tylko ona, a nie to czy ktoś
nosi koszulę w paski lub kratkę – była podstawą do oceny człowieka, jego
wartości i społecznej przydatności. I żeby nie liczyło się zupełnie to, co kto
i gdzie powiedział, za czym lub za kim był, a przeciwko komu występował i w
jakiej czynił to intencji. Żeby nie liczyło się nawet to kto za nim stoi, za to
ważne było co ma ten ktoś w głowie, co potrafi oraz ile z siebie daje.
    A jak już miałoby być tak zupełnie dobrze,
to niechaj w tej pracy nikt nam nie przeszkadza. Nie sterczy bez przerwy nad
głową, ale też robi swoje, żeby robota szła naprzód. Niech nie będzie w tej
pracy zarządzeń i decyzji, których sensu pojąć trzeźwy umysł nie potrafi, a
wymyślić tym bardziej nie wymyśli.
    I szef żeby dawał się szanować, żeby był
zawodowo i życiowo mądry, rozumiał, że w jego rękach jest ludzka radość,
szczęście i że są to wartości ze wszystkich najważniejsze. Ze to on może być
przyczyną nieustannej udręki, aż do utraty sensu życia, ale także wielkiej radości,
której nic innego nie jest w stanie zastąpić. I żeby ten szef znał jeszcze
uczucie pokory nie tylko z opowiadań. Bo nie ma przecież niczego bardziej
denerwującego i śmiesznego zarazem, jak taki mały człowieczek nadęty swoim
wyobrażeniem pozornej, domniemanej tylko wielkości i ważności tego co ma, tego
kim jest.
    Jaka praca, taki też wypoczynek. Nie ma
niczego gorszego niż praca nierytmiczna, szarpana lub zwyczajny jej brak. Po
normalnej pracy czuje się wprawdzie zmęczenie, ale także naturalną,
towarzyszącą jej satysfakcję. Kiedy jednak pracy brak i trzeba odsiadywać
godzinki lub symulować pracę przewracając całymi godzinami te same papierzyska,
człowiek wraca po pracy znużony. Nie jest zmęczony, ale nie ma też satysfakcji
i takie ma samopoczucie, jakby go grypa właśnie dopiero co łapała. Im gorzej
organizuje się pracę, tym mniej myśli się o wypoczynku pracujących, mniejszą
przywiązuje się do niego wagą. Praca źle zorganizowana wiecznie ma za mało
ludzi, za mało czasu, wszystko i wszystkich pogania, nigdy nic nie jest na
czas. Wymaga za to ofiar, poświęcenia, dużo bierze, a mało daje. Więc w sumie w
sytuacji takiej ludzie ani sensownie nie pracują, ani tym bardziej nie
wypoczywają.
    Życząc więc sobie dobrej, normalnej pracy
życzymy także godziwego po niej wypoczynku. Skoro życzyliśmy sobie mądrego
pracodawcy pewni być możemy, że nasz wolny czas stanowić dla niego będzie
świętość. To oczywiste, gdyż tylko wypoczęty zrelaksowany człowiek, może dać w
pracy z siebie wszystko. Leży więc w interesie nie tylko pracownika, ale i
pracodawcy ten godziwy wypoczynek, relaks.
    Kiedy praca jest normalna można śmielej
życzyć sobie normalnego życia. Ale niechże jego perspektywą nie będą półki
uginające się pod towarami i nasze puste kieszenie, gdyż to perspektywa
optymistyczna dla półek tylko, nie dla ludzi. A jeśli ktoś nie wierzy, że pełno
może być i na półkach i zostawać co miesiąc wiele w kieszeni, że ludzie nie
muszą i nie chcą kupować więcej niż potrzebne im do życia, to może tego gorzej
zorientowanego wysłać tu i ówdzie.
    Życzymy więc sobie normalnej pracy, takiegoż
wypoczynku i takiego też codziennego życia. Życzenia takie są wprawdzie mniej
od innych atrakcyjne, mniej może niż wygrana w totka trafiają do wyobraźni,
lecz spełnienie ich bardziej jest nam potrzebne niźli kucharzowi przysłowiowa
sól do garnka.

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 1 (12828) 2 stycznia 1987