Archiwum kategorii: Strona główna

PAPIEROSKI

PAPIEROSKI

 

Mówią, że palenie szkodliwe jest dla zdrowia, że to jedna z przyczyn wielu chorób, cierpień, a nawet przedwczesnej śmierci. Badania naukowe są w tej materii wymowne i na tyle przekonujące, by przestać palić. A palacze nic, tylko kopcą i kopcą. Twierdzą przy tym, że wędzone nie psuje się tak szybko i wskazują staruszków zakonserwowanych dymem z papieroska właśnie, żeby już nie wspominać o innych, ponoć równie skutecznych – pod względem konserwacji – używkach. Ponadto wykręcają się swoją słabą wolą, podkreślają siłę panującego nad nimi nałogu. Ba, straszą nawet, że nie za bardzo wiadomo co z rączkami poczną, jeśli zabraknie w nich ukochanego papieroska. A po co nam te nerwowe, rozbiegane rączki? Chcemy przecież przede wszystkim spokoju. Niechaj więc już lepiej sobie palą.

Zresztą palenie, wbrew pozorom, kryje w sobie znacznie więcej niźli zaobserwować się daje na pierwszy rzut oka. W rzeczy bowiem samej to zaciąganie się, to puszczanie dymu choćby i nawet nosem, to strzepywanie popiołu jednym tylko, wskazującym paluszkiem, jest w całym paleniu najmniej ważne. I nie o to tutaj chodzi. Wszak palenie jest przede wszystkim okazją. Bywa i tak, że okazją wielką, wręcz niepowtarzalną, której przepuszczenie śnić się może potem całymi latami. Cóż bowiem innego powiedzieć można o szansie świadomego, własnoręcznego i całkowicie legalnego trucia własnego, znienawidzonego szefa? Toż to prawdziwa rozkosz – boć zemsta rozkoszą jest bogów. No, a któż inny, jak nie palacz właśnie częstować może owego szefa papieroskiem, dodać do tego uśmieszek Judasza i trwać w oczekiwaniu na wymarzone skutki i ciesząc się rannym, bronchitowym kaszelkiem szefa, przeradzającym się z czasem w dudnienie całymi płucami, by skończyć się wreszcie cichym, rachitycznym pokaszliwaniem… Nie dajmy się przy tym zwieść palaczom, że niby nie wiedzą, jakie są rzeczywiste skutki palenia i że ten ofiarowany szefowi papierosek nie jest w ich oczach wymarzonym gwoździem do trumny. Oczywiście, że jest! Palacz truje się wprawdzie wraz ze swoją ofiarą, ale satysfakcji ma na pewno i tak więcej niźli ten, który nie pali i w związku z tym okazji do częstowania papieroskiem własnego, serdecznie znienawidzonego szefa nie ma nigdy.

Szef, bez względu na liczbę swoich zastępców, jest jeden. Częstujących go papieroskami, z dziką wręcz rozkoszą, niby to z chęci podlizania się, przypodobania, sprawienia przyjemności temu jednemu, naszemu i kochanemu- jest w każdym miejscu pracy wcale nie tak znów niewielu. Nie jest więc też sprawą przypadku, że to szefów właśnie, a nie kogoś innego wynoszą u nas najczęściej nogami do przodu, już skutecznie obczęstowanych, już w takim stanie, że na nic tu się nie zda najlepsze, najświeższe nawet powietrze. Mówi się, że winne są stresy, że nerwy, że tempo życia. Może. Palacze martwią się, że wywieszając tabliczkę z napisem: „Szanuj szefa swego, gdyż możesz mieć jeszcze gorszego”, zamiast „jeszcze gorszego” mogą mieć niepalącego.

Warto więc przyjrzeć się kto, kogo i czym częstuje. Choć – z drugiej strony – samo częstowanie papieroskiem nie zawsze dostarcza satysfakcji tak wielkich, nie zawsze też okazją jest do zemsty. Bywa przecież i tak, że stanowi ono akt dobrej woli, gest przyjazny, wyrażający chęć nawiązania cieplejszych stosunków lub podtrzymania swego czynnego udziału w zgodnym, harmonijnym życiu kolektywu. Wówczas częstowanie samo przeradza się wręcz w ceremoniał. Już wyjęcie z kieszeni paczki papierosów jest jego ważnym początkiem. W czasach reglamentacji tytoniu taki gest poczytywany był za akt desperacki, nieomal za prowokację, której też odpór dawano bądź rzucając się na ową paczkę kolektywnie i wypalając do końca, bezlitośnie i dla nauczki, bądź uśmiechając się przygłupawo i dziękując na okoliczność, że niby to każdy ma swoje własne. Generalnie jednak w tamtych czasach chowało się papierosy w garderobianych zakamarkach, wyciągało ukradkiem pojedyncze sztuki, by je palić skrycie, łapczywie, na wzór psiej konsumpcji skradzionej kiełbasy. Dla tropicieli oznak przemijania naszego kryzysu pojawienie się paczek papierosów na stołach, biurkach oraz innych równie niebezpiecznych miejscach, było jedną z widoczniejszych oznak tego stanu rzeczy.

W każdym razie dzisiaj pali się kolektywnie, w kółeczku, na korytarzu, w kuluarach i choć niby takie wspólne palenie do niczego palących nie zobowiązuje, to czują oni przecież jakby większą po tym zażyłość, bliskość, bezpośredniość. A że ludzie ciepła spragnieni, więc kopcą w tych kółeczkach. Bo też papieros faktycznie zbliża, a jeśli ktoś nie wierzy, to niech przypomni sobie, czy widział kiedyś ludzi kłócących się, wrzeszczących na siebie i palących zarazem papierosy. Albo jedno, albo drugie. A skoro ludzie tak dużo palą, to chcą chyba zgody.

Prócz tego papieros jest przyjemnością. Może nietanią, ale cóż w końcu kupisz za ten tysiąc czy trochę więcej, które zaoszczędzisz nie paląc? Może niezbyt zdrową, ale czyż można rozsądnie powiedzieć, że zdrowsze jest wypicie szklanki wody z naszego, wielkomiejskiego kranu czy kubka mleka wprost z butelki? Jest to przyjemność mała wprawdzie, ale jest. To walor wobec braku przyjemności większych. Jeśli doliczyć do tego inne, wcześniej wymienione walory, oczywiste stać się musi, że kopcimy dużo i kopcić będziemy jeszcze więcej.

W każdym razie, czy mówić o paleniu całkowicie na serio czy też bardziej z uśmiechem, jedno pewne jest ponad wszelką wątpliwość: grzmienie na palaczy skuteczne jest tak samo jak kopanie w zepsuty samochód. Wyładować się w tym można, ale pojechać dalej ani rusz.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 114 (12356) 24, 25, 26 maja 1985

ZWISOWCY

ZWISOWCY

 

Ludzie na co dzień mocno są zaganiani. Jeszcze mocniej spięci. Każdy do takiego codziennego spinania się ma swoje własne niby niepowtarzalne, całkowicie oryginalne powody. Faktycznie jest jednak tak, że wszystkich spinających się rozlokować można – ze względu na owe powody – do kilku, może kilkunastu szufladek z napisami typu: „głupi szef”, „wredna żona”, „chudo w kieszeni”, „bednarski kac” itd. Są jednak i tacy, którzy nie mieszczą się w żadnej z tych szufladek. To tak zwani zwisowcy.

Zwisowiec tym różni się od całej reszty, że nie jest spięty. Nie mówi więc nerwowo „N-dobry” na widok przełożonych, nie kiwa potakująco głową, gdy szef publicznie gani i piętnuje, ba, nawet nie burczy mu w takich sytuacjach w brzuchu. Na naradach i konferencjach nie pocą mu się dłonie. Nawet nie musi nerwowo poprawiać marynarki, bo kogo, jak kogo, ale zwisowca nie pije ona w kark niezależnie od tego co, kto i jak długo mówi. On tylko siedzi, słucha i patrzy.

Ponadto zwisowiec nie ma absolutnie żadnych tików. Ani ocznych, ani ustnych (chyba, że są doustne), ani usznych, choćby nawet uszy miał tak wielkie, jak nie przymierzając sam… słoń. Zwisowiec nie obgryza paznokci, choćby nawet szła w telewizji „Isaura” lub jeszcze gorszy dreszczowiec. Nie przestępuje on też z nogi na nogę. Ani w kolejce jeśli nawet stoi w niej kilka godzin, ani na kolei choćby miał miejsce tylko na jedną (zmienną) i to w korytarzu, wagonie klasy absolutnie pierwszej.

Zwisowiec ponadto nigdy nie klnie. Nawet jeśli ogląda telewizję, jest w domu sam i myśli sobie, że nie słyszy go nikt, zupełnie nikt nie powołany – też nie klnie. Nigdy też nie wrzeszczy: „Ja pani pokażę! Pani nie wie kim ja jestem”. Nie musi wrzeszczeć. Pani patrzy i widzi, że to właśnie zwisowiec. Z takich samych powodów nie wpisuje się on do różnych książek życzeń (pobożnych) oraz innych ksiąg dziękczynnych. Mało tego – mówić takiemu, że chleb będzie kosztował stówkę, to on nic. Mówić, że dwie, to też nic. Że trzy – on znów nic. Więc już dalej do takiego nie mówią, nie straszą, nawet nie perswadują, bo i po co.

Jak tak sobie pomyśleć trochę nad zwisowcami, to aż głowa zaczyna boleć: skąd się też tacy u nas biorą. A jak jeszcze dłużej pomy­śleć, to trudno nie zapytać, czy aby ci zwisowcy całkiem są normalni. Któż to bowiem u nas uchodzi za człowieka normalnego? Ano taki przede wszystkim, który się wciąż dener­wuje i nerwy ma mocno przez to ciągłe denerwowanie się zszarpane. Wybucha więc, jak wulkan, potem przeprasza. I znów się denerwuje. To właśnie jest normalne, albowiem gdzie, jak gdzie, ale u nas powodów do zdenerwowania jest wręcz bez liku. I to także jest normalne. Ponadto normalny człowiek wciąż o coś walczy, doznaje zawodów, rozczarowań, zbiera się do kupy i znów walczy. Także łokciami, żeby już nie wspominać o kułakach. I taki właśnie jest normalny. Natomiast zwisowiec – nic z tych rzeczy.

Trudno jest więc zrozumieć normalnemu, przeciętnemu człowiekowi prawdziwego zwisowca. Można wprawdzie zrozumieć kogoś, kto siedzi przed tym telewizorem i to siedzi spokoj­nie. Nie wierci się, nie syczy, nie stęka. Kto w końcu myśli przed telewizorem. Tutaj się patrzy. Bo po to telewizja pokazuje, żeby się ruszało, a jak się rusza to się patrzy. I o to właśnie chodzi. Człowiek lubi jak się rusza i ciekawy jest co też to może być i jak się to wszystko skończy. I to wszystko można zrozumieć. Ale zwisowiec mało tego, że nie reaguje na telewizję, nawet na to, co tam gadają, to nie reaguje on nawet i na to co gada jego własna, w domu przebywająca żona. Ona przy uchu gada – on nic. Ona nad uchem gada – on nic.  Ona do ucha – a on znów nic. Bo taki jest właśnie zwisowiec – domowiec. Siedzi cicho i nic a nic nie poruszy go do żywego. Sądząc po tu i ówdzie rozlegających się małżeńskich porykiwaniach- zwisowców nie jest jeszcze zbyt wielu, ale już bywają, już można się z nimi spotkać.

Od domowego rzadszy jest tylko zwisowiec – patentowiec. Pani do takiego rzuca: „-  Pan chce to załatwić możliwie jak najprędzej? Rozumiem. Więc tak. Proszę przynieść podanie, zaświadczenie, zdjęcia, potwierdzenie, zgodę rady, poświadczenie, notarialny odpis, upoważnienie, dowód, dowód na dowód, metrykę urodzenia, znaczki skarbowe…”. A zwisowiec na to nic. Tylko stoi i słucha. No to pani do­rzuci jeszcze kilka nowych dokumencików. A on znów nic. Tylko słucha. Bo taki właśnie jest rasowy zwisowiec. I można ganiać go po kilkunastopiętrowym budynku. Od drzwi do drzwi. Całymi tygodniami. A on nic. Zupełnie nic.

Natomiast najpowszechniejszą odmianą zwisowca jest u nas zwisowiec – sklepowiec. Płci obojga. Słychać ich w sklepach różnej branży: są żarówki – nie, neonówki – nie, może krótkie, pod szafki kuchenne – nie, kontakty – nie, kable dwużyłowe – nie, bezpieczniki automatyczne – nie. A zwisowca szlag i tak nie trafia!

Zwisowców można spotkać też w pracy. Niczemu taki się nie dziwi, jakby wszystko już w życiu widział i pojąć zdołał, że świat nie po spirali leci lecz w kółko, w kółeczko i to, co było wróci za czas jakiś. Trzeba tylko spokojnie poczekać.

Zwisowca nie mylmy z człowiekiem na luzie. Tym bardziej, że niewielu już pamięta co to takiego ów luz w życiu. Zwisowiec to raczej specyficzny, nasz rodzimy sposób. Na co? Dla jednych na to, by nie zwariować (do końca), dla innych – by daremnie języka nie strzępić, a jeszcze dla innych – by nie robić po raz kolejny tego, co po wielokroć okazało się już zabierającym bezpowrotnie czas bezsensem.

 

Tadeusz Wojewódzki

 

Dziennik Bałtycki, 109 (12351) 17, 18, 19 maja 1985

PRZESZKODY

PRZESZKODY

 

Każdy pragnie szczęścia, wielu życzy go innym, choć nikt na dobre nie wie czym szczęście jest w rzeczy samej i na czym ono polega. Trochę więcej wiadomo natomiast o tym, co szczęście daje, a co go nie daje. Szczęścia nie dają np. pieniądze – o czym dowiedzieć się można głównie z piosenek oraz mniej lub bardziej współczesnych bajek.

Szczęścia nie daje też to, co kradzione, zrabowane, nieuczciwie zdobyte. A już z całą pewnością dobra takie nie tuczą. Powszechnie też wiadomo, że szczęście przynoszone jest przez kominiarza. A tak w ogóle, to lżej temu szczęściu, kiedy w pobliżu zielona koniczynka, podkowa, słoń lub jeszcze coś innego.

Trudno wszakże tej naszej wiedzy o szczęściu nie zarzucić przesądów. Jakże bowiem często uskrzydleni wzniosłą chwilą rodzinnej uroczystości życzymy nieopatrznie najbliższym, by ich dzieci talent miały, by je geniusz opętał wynalazczy, by mądre były itd. Takie to bowiem cechy mają – zgodnie z intencją życzących – zapewnić szczęście właśnie zarówno rodzicom, jako współudziałowcom, jak i dzieciom – jako posiadaczom cech takowych.

Otóż nie masz pod słońcem przekonania o szczęściu bardziej fałszywego. Wystarczy przecież wyobrazić sobie życie u nas takiego geniusza nawiedzonego talentem np. technicznym. Zresztą po co sobie cokolwiek wyobrażać. Lepiej przecież sięgnąć do bogatego skarbca przykładów z życia naszego wziętych, jak chociażby ten z człowiekiem którego geniusz zaprowadził na szczyty intelektualnych wybryków, aż tak bardzo nieodpowiedzialnych, że wymyślił komputer bijący na głowę wszelkie inne, jakie dotychczas na świecie wymyślono. Zaraz też potom dowiedział się, że gdzie, jak gdzie, ale u nas to nie za bardzo wiadomo komu i do czego taki komputer miałby służyć. No bo gdyby to była świnia, to by się ją zeżarło i cześć. Geniuszowi patent dano, ale jeszcze chciał, żeby pomysł, ideę ową zmaterializować. Można by, czemu nie, ale się były jakieś przeszkody pojawiły. No więc on z tymi przeszkodami walczyć zaczął. One się mu były odcięły, odpór dały, aż posiwiał, wyłysiał i folgował się w końcu ucieczką w obszary dość egzotyczne, by kontaktowi z naturą oddać się bez reszty- krówki dojąc, kurki macając i bosymi nóżkami kapustę kiszoną gniotąc. Ci bardziej pamiętliwi życzą mu nawet od czasu do czasu taaakej świni.

Geniusz – jako taki – nie jest bynajmniej złem. Fatalny jest jednak upór i zawziętość właściwa ludziom utalentowanym, zdolnym, ponadprzeciętnym w tej ich walce z przeszkodami. W tym też sensie pogląd o talencie właśnie, ponad przeciętności- jako źródle szczęścia- traktować skłonny jestem za mocno przesadzony. Oczywiście z przeszkodami walczą nie tytko ci najwspanialsi, ale oni walczą inaczej, bo do końca, z desperacją, i bez możliwości remisów.

Reszta sprawia wrażenie, jakby więcej o przeszkodach wiedziała, jakby pojmowała, że ogień i woda nie są bynajmniej jedynymi żywiołami, jakie wymieniać się powinno wskazując żywioły wrogie człowiekowi, silniejsze od niego, zdolne zniszczyć wszystkich i wszystko. Jakby rozumiała, że jest żywioł trzeci, może od tamtych trochę bardziej lokalny, ale za to dorównujący im niczym niepohamowaną mocą i piekielną wręcz naturą. Że owemu żywiołowi na imię… przeszkody.

Jest wszędzie. Pospolity, jak brud, wszechobecny, zawitał ostatnio nawet do zaspiańskiego „Victusa” i opanował skup butelek. Zmusił kupujących, aby odstawali z jedną nawet butelką od mleka oraz kwitem na nią w długiej, jak zimowe wieczory kolejce do okienka z napisem „Skup butelek”. Nie ogień, nie woda lecz przeszkody właśnie stanęły na drodze między normalnym klientem i normalną butelką do mleka- na wymianę przy kasie.

Żyjemy pod przemożnym wpływem przeszkód, które różnymi chrzczone są nazwami. A to raz pojawiają się, jako gardła (wąskie) i bariery, to znów jako czynniki, sytuacje i uwarunkowania czy też kiedy indziej jako racje i względy.

Przeszkody, jako nieodłączny naszego krajobrazu element, urok swój niewątpliwy posiadają. Porównywać można go jedynie z urokiem bazyliszka, a choć nie są jego dziełem, toć paraliżują nas one z bazyliszkową wręcz skutecznością. Kiedy stykamy się z przeszkodami ogarnia nas poczucie niemocy, bezsensu działania, głęboka apatia – czyli bazyliszkowy paraliż.

Na obszarach porażonych bazyliszkowym paraliżem zwykło się mawiać, że „głową muru nie przebijesz”. Kiedy więc widziałem młodego mężczyznę bazgrzącego coś w „Książce zażaleń” na te nowe w „Victusie” porządki pomyślałem zaraz o tej cennej sentencji. Bo w rzeczy samej: sprawa za mała jest, żeby sobie włosy z głowy za jej przyczyną wyrywać. Toż to tylko butelki. Z kolei tamta – z geniuszem, co to teraz te świnki – znów za duża. I tak to już jest właśnie z tymi przeszkodami, że trudno na taką trafić, która byłaby dla człowieka w sam raz.

W każdym razie nie życzą nikomu zbył genialnych dzieci.

 

Tadeusz Wojewódzki

 

Dziennik Bałtycki, 170 (12105) 20 lipca 1984

PODSUMOWANIE

PODSUMOWANIE

 

Koniec roku ciężki jest pod każdym względna. Dla jednych, gdyż gonią plany, albo je przekraczają. Dla innych ze wzglądu na bilanse, sprawozdania i cały ten administracyjny młyn wyciskający siódme poty na ludziach w zarękawkach. Jakby tego jeszcze za mało było oddajemy się ponadto szaleństwu przedświątecznych przygotowań, a potem świątecznemu obżarstwu. Na koniec stajemy wobec retorycznego pytania: „No i w czymże to pójdę w tym roku na sylwestra?” Wiadomo przecież, że w tym samym, co rok temu. Czasy przecież teraz dla finansowych przeciętniaczków takie, że zamiast kreacji trzeba zmieniać co roku towarzystwo.

Ale przełom starego i nowego roku to ponadto czas wszelkich podsumowań. Generalne i centralne zasieją w nas ziarenko optymizmu. Z osobistymi podsumowaniami bywa wszakże bardzo różnie. Najgorsze w nich jest to przede wszystkim, że nachodzą nas te podsumowujące refleksie w chwilach i miejscach najmniej spodziewanych. Golisz się więc w te przełomowe roku dni, głowę nabitą masz zasłyszanymi próbami szerszego spojrzenia, więc podświadomie i ty szerzej patrzeć zaczynasz już nie tylko na ową goloną brodę i policzki, nie tylko na szyję lecz na twarz całą i – co gorsza – głowę. I patrząc tak, w szerszej właśnie perspektywie dostrzegasz na skroniach siwych włosów pasemka całe. Jeszcze rok temu trafiał się jakiś pojedynczy, nieśmiały gość siwiejący, którego wyrwać można było bez obawy o stan owłosienia. Teraz gdybyś zapragnął ów proceder uprawiać dalej miast do siwych, do łysych należeć musiałbyś wkrótce. Takim, jak ty teraz wmawiają wprawdzie, że pan szpakowaty bardziej, atrakcyjny jest dla płci pięknej. Ale ty wiesz swoje, a co gorsza pamiętasz o tym, że każdy siwy włos, to ponoć stracona okazja. Cóż więc może być znów aż tak bardzo atrakcyjnego dla pici pięknej u pana noszącego na sobie piętno, wręcz dowód namacalny trwania w cnocie z roku na rok większej i większej, bo większą ilością siwych włosów znaczonej? Doprawdy. Żadna to pociecha. I ta także że sąsiad łysieje od tylu, a szwagier od czoła łysieć zaczyna.

Jak już cię taka myśl podsumowująca raz ogarnie, to trudno uwolnić się od niej potem. Tym bardziej że kończący się rok stwarza okazję do takich myśli bardzo wiele. Mało więc tego przy goleniu myślenia. Prędzej czy później pogonią cię z dywanami na poświąteczne ich trzepanie. Rozciągniesz więc te syntetyczne persy dla ubogich na centralnym przed blokiem trzepaku i zanim się spostrzeżesz myśli natrętne trzepotać ci się będą pod czaszką. Oto zobaczysz dziury całkiem nowe, wypalone przez kopcących na prywatkach biesiadników. Ale co tam one. Bardziej przytłaczający jest widok syntetycznego włosa, który nie siwieje wprawdzie, ale przygnieciony jest już tak skutecznie, że postawić go można chyba tylko metodą panka – na cukier puder. Kolorki też smętne, wyblakłe jakieś takie, w jednej szaroburej tonacji. A przecież jeszcze rok temu kolorek był niczego sobie i włos sterczał bez cukru pudru, nawet bez specjalnego czesania. Zwiniesz więc te syntetyczne luksusy i zechcesz ich już na podłogę nie kłaść. Może chętniej na ścianę, niby że to takie bardziej współczesne nam arrasy.

Smętnym nurtem własnych myśli ogarnięty dopiero w sylwestrowy wieczór dostrzeżesz, ze garniturek wyjściowy jakby cieńszy jest niźli roku temu, bardziej z rzadka tkany, szczególnie na łokciach i kolanach, żeby już nie wspomnieć o miejscach, wyraźnie poniżej pleców usadowionych.

Człowiek to jednak ma do siebie, że nie potrafi w tak smętnej atmosferze trwać zbyt długo. Optymistycznej nutki szukać więc będziesz. I tak podsumowując rok miniony przypomnisz sobie o worku na balkonie sterczącym, pustymi butelkami wypchanym. Worek ów to dowód nie tylko chwil mile spędzonych, szczodrze zakrapianych, radosnych i beztroskich. To nadto lokata kapitału pewna, choć fizycznie krucha. To ponadto nadzieja, że jak szkło znów podskoczy, zysk czysty będzie.

A tak w ogóle, to byłoby przecież nieźle, gdyby ci się udało rok mijający do chudych lat zaliczyć we własnym życiorysie. Wszak po chudych tłuste zwykły nastawać. Nie obawiajmy się więc tych bardziej smętnych osobistych podsumowań. I tłustych latek życzmy sobie wzajemnie.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 279 (12521) 27 grudnia 1985

APEL

APEL

 

Niejeden występuje u nas w czyimś imieniu: a to klientów, pacjentów, to znów konsumentów. Nikt jednak nie występuje u nas w imieniu uciskanych. Wykluczyliśmy z naszego myślenia ewentualność taką, aby ktokolwiek mógł być u nas uciskany. Ba, wykluczyły go chyba świetlane idee tolerancji, równości i sprawiedliwości, którym hołdujemy od wieków całych. A przecież w cieniu owych idei trwa ucisk bezwzględny, i choć cichy, to jakżeż okrutny. Ucisk tak skuteczny, że ofiary jego – w obawie przed kolejnymi represjami i prześladowaniami – boją się nawet głośniej zajęczeć i choćby anonimowo do gazety o tym wszystkim napisać. Nadszedł więc już chyba czas najwyższy, aby w ich imieniu głos zabrać publicznie i powiedzieć jak to jest. By przemówić męskim głosem w imieniu tych wszystkich pantoflarzy, tych namiastek męskości, tych nieudaczników życiowych, owych Ludwików od i do rondla. Tych wiecznie wystraszonych kogutów domowych, którym wiadome osoby moczą codziennie łby w zimnej wodzie, by zajęci ich suszeniem zapomnieli nawet o swym podstawowym prawie ustalonym odwieczną tradycją – prawie do porannego piania.

Panowie! Jest źle! Ród męski zanika. Trwa z góry zaplanowana i szeroko zakrojona akcja ukobiecania mężczyzn. Zakładają nam nylonowe fartuszki na ostatnie, przetarte na kolanach od domowej roboty, porcięta. Zaganiają nas do kuchni, miejsca znaczonego od wieków obecnością kobiet. Każą nam robić na drutach, każą haftować chusteczki do nosa od piątej klasy podstawówki zaczynając. Pieluchy prać każą! Ziemniaki obierać! Zupki przecierać! i tylko patrzeć, jak zagonią nas jeszcze do kurników, by kury sprawdzać, jak im też idzie z tym znoszeniem jaj.

Kobiety zawładnęły nami niespodziewanie. Wygoniły nas z foteli, z tych miejsc, gdzie nasi dziadowie i pradziadowie ucinali sobie poobiednią drzemkę. Gdzie palili cygarka i obczytywali gazetki. Zamiast tych foteli kobiety dały nam ich namiastki, atrapy uwierająca we wszystko, na czym się siedzi, gdzie więc siedzieć trudno, a o poobiedniej drzemce myśleć nawet nie ma co.

Kobiety swoimi wykrętnymi metodami doprowadziły do zaniku autorytetu męskiego imienia. Tu jut nawet nie o to chodzi, że zamiast imion typowo męskich, jak Kazimierz, Józef czy Jan zwą nas teraz różnymi „usiami”. Chodzi o to, że imiona nasze znalazły się na butelkach i to z płynami nie służącymi bynajmniej do czynienia rozkoszy naszym podniebieniom, ale do szorowania garów, do pomywania tłustych, paskudnych talerzy i całego tego kuchennego okropieństwa.

Panowie! Przetrzyjmy wreszcie oczy! Zrzućmy z nich te woalki założone nam przez kobiecą emancypację! Nadszedł czas walki o nasze, suwerenne prawa, o przywrócenie nam miejsca wytyczonego nie jakimiś tam światowymi nowinkami, ale naszą, narodową, wielowiekową tradycją. Zewrzyjmy szeregi! Organizujemy się w tajne komplety. Ale nie po to, by posiąść na nich sztukę robienia leniwych pierogów, kluch na łacie czy skarpet na czterech drutach. Nie po to, by zgłębiać tajniki podnoszenia oczek w rajstopach. Organizujmy się po to, aby podnosić naszą, męską świadomość.

Zdejmijcie wreszcie te fartuszki! Pogryźcie te wiklinowe trzepaczki, którymi każą wam trzepać w każdy piątek dywany, dywaniki i chodniki. Wywalcie raz na zawsze te kubły na śmieci, z którymi biegacie codziennie, jak szaleni. Wynieście na makulaturę te wszystkie „Kuchnie śląskie” i „polskie”, te przepity i przepisiki zbierane skrupulatnie całymi latami. Domagajcie się pism męskich, opozycyjnych względem „Przyjaciółki”, Kobiety i życia”, „Zwierciadła”, „Filipinki” i czego tam jeszcze.

Niech żyje ruch emancypacji mężczyzn! Precz z kobiecą tyranią i uciskiem.

 

Tadeusz Wojewódzki

 

PS.

Musiałem już kończyć, bo przypaliła mi się zupa. A może któryś z panów zna przepis na zabicie smaku tej cholernej przypalenizny. Byłbym bardzo zobowiązany. Zrewanżuję się przepisem na torcik bezowy z poziomkami. Bezy można kupić, a kilka słoiczków poziomek chętnie odstąpię, bo zaprawiałem przez cale lato. Czekam na pomocną dłoń.

 

T.W.

Dziennik Bałtycki, 275 (12517) 20 grudnia 1985

 

MARZENIA

MARZENIA

 

Różne rzeczy, spędzają nam sen z powiek. Ale spać można jako tako dopóty, dopóki pralka kupiona przed laty nadal pierze, lodówka chłodzi, odkurzacz odkurza itd. I wszyscy, którym te luksusy figla jeszcze nie spłatały mówić mogą o wielkim doprawdy szczęściu i cieszyć się snem zdrowym. Nawalanka któregoś z nich daje bowiem człowiekowi przepustkę do świata lepiej może znanego tym tylko, którzy w czasach dzisiejszych podjęli samobójczą próbę urządzania mieszkania, dokonywania jakichś przeróbek, słowem realizowania swoich życiowych marzeń. A jest to świat zaiste godny kronikarskiego zainteresowania, choćby z myślą o potomnych, by lepsze wyobrażenie żywota własnych dziadów mieli.

Tak więc świat usług wszelakich dwa oblicza posiada: oficjalne i nieoficjalne. Oficjalne smętne jest, ponure i przyprawić może o wisielczy humor. Niczego tutaj nie ma, nic nie da się zrobić i nic się też nikomu nie opłaca. I gdyby to był wymiar tego świata jedyny, można by doprawdy w kontakcie z nim ducha wyzionąć doznając przy tym ulgi wręcz nieopisanej.

Jest wszakże oblicze tego świata odmienne. Tryska zeń optymizm i wiara w ludzką zaradność, chęć niesienia pomocy, podania przyjaznej dłoni w kłopocie. Jest to poza tym świat innych, choć bardzo konkretnych wartości. A praca ludzka wymierna jest, jak nie przymierzając butelka. Hydraulik odlicza bowiem butelkami wartość swych prac rurarskich i tym głównie różni się od stolarza. Ten bowiem dla odmiany liczy krokami przyjmując przelicznik: jego dwa kroki – jedna pensja twoja.

Świat ów ma ze snem taki związek, że treść marzeń zmienia, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Kto marzenia senne miał przedtem konsumpcyjne, ba nawet sprośne, bo wypełnione egzotycznymi dziewczynami (półnagimi – ma się rozumieć), ten teraz będzie je miał czystsze, skromniejsze, choć bardziej wyczerpujące. W roboczym fartuchu i kombinezonie uwijać się będzie skręcając rury, piłując i szlifując drewno, przewijając silniki i spawając skorodowaną blachę swojego malucha. A w chudej kieszeni czuć będzie, iż nic z niej nie ubywa. I kiedy policzy wszystkie te zarobione takim sposobem butelki rychło do wniosku dojdzie, że mu nie szkoda, tych egzotycznych, a bezpowrotnie minionych marzeń. I odda się marzeniom prawdziwym, jeszcze od tych ostatnich pożyteczniejszym.

Wymarzy sobie wówczas domek własnymi wzniesiony rękami, pod każdym względem do obecnych dostosowany czasów. Będzie przed tym domem ogród prawdziwy, by własne w nim uprawiać warzywa, owoce, ba nawet nowalijki też własne.

Obok domku chlewik postawi w marzeniach malutki. Na dwie może świnki, no i kurnik, żeby mieć własne jajka i drób na każde zawołanie. Przyda się też zapewne trochę króliczków, więc i dla nich klatkę jakąś w tych marzeniach skleci.

W domku tymże nie zapomni o pomieszczeniach, które zapewnią mu prawdziwą w naszych czasach wolność i niezależność całkowitą. Będzie też stolarnia z piłą, heblem, frezarką i tym wszystkim, co potrzebne, by samemu mebelki sklecić, boazerię położyć, żeby już o podłogach i całej reszcie nie wspominać, bo to sprawa oczywista. Nie zapomni też o małym warsztaciku hydraulicznym, by się od tych butelkowych przeliczników z fachowcami uwolnić. No, a jak pójdzie w swych marzeniach na całość, to pewnie i na jakiś mały piecyk hutniczy się zdobędzie, żeby brakujące części do malucha samemu sobie wytopić i na obrabiarce wyrobić. Nie zapomni też o maglu, warsztaciku radiotechnicznym i wielu jeszcze innych rzeczach.

Świat zmierza wielkimi krokami do przodu. Ciekawe czy jest w nim miejsce na mój wymarzony domek…

 

Dziennik Bałtycki, 269 (12511) 13 grudnia 1985

Tadeusz Wojewódzki

 

Niespodzianka.

Niespodzianka.

Złe mam skojarzenia z niespodziankami. Kojarzą mi się one z niemiłym zaskoczeniem. Aczkolwiek zaprawiony codziennością nie powinienem bać się zaskoczyć jakimś tam sznurowadłem w chlebie czy kozim zapachem krowiego mleka, to jednak… Życie wciąż jest pełne niespodzianek. I bardziej dziwi mnie ich brak, niźli ich obecność. Wszak dla trwających w przekonaniu, iż zdarzyć się może wszystko, największą niespodzianką jest dzień powszedni bez typowej niespodzianki.

Są jednak takie dni w naszym życiu, kiedy oczekujemy niespodzianek Starej Daty, takich, które witamy nie dającym się powstrzymać okrzykiem radości: „Ależ to mila niespodzianka!”. Poprzedza je nasze niespodzianek tych oczekiwanie. Dni owych nie jest w roku zbyt wiele. Imieniny, rzadziej urodziny. Dla zamężnych kobiet ewentualnie rocznica ślubu. Pod warunkiem, że wieloletnia tresura małżonka zaowocuje w dniu takim kwiatkami lub kremem przeciwko zmarszczkom.

Ale tak naprawdę, to życie dorosłe, przebiegające w kryzysowych, pod każdym względem czasach, pozbawione jest niespodzianek starej daty, a więc tych miłych, życie ubarwiających. Bo czymże też miałyby one być? Z jednej strony cieszy nas byle co. Ale z drugiej… No właśnie. Wyobraźmy sobie, że nasi znajomi lub rodzina egzystująca na Zachodzie przysyła nam w dniu imienin… bukiet pięknych kwiatów. Niby trudno, o milszą niespodziankę, a przecież taka właśnie jest w stanie wnętrzem naszym targać długo, z ekspresją nie mniejszą niźli żal po utraconej młodości.

Chociaż… Zdarzają się jeszcze szczęściarze. Spotkałem ostatnio człowieka, którego los obdarzył kilkanaście lat temu żoną – heterą. Ani umrzeć, ani żyć z nią nie potrafił. Dręczył go ten babsztyl na wszystkie możliwe sposoby. Na koniec straszyć zaczął, że odejdzie do innego. No i to same imieniny szczęściarza tego hetera owa, chcąc ofiarę swą pognębić bez reszty, numer wycięła perfidny, wyszykowała niespodziankę iście wyrafinowaną, gdyż zabrała swoje ciuchy i przeniosła się do innego. Taka niespodzianka porównywalna jest chyba tylko z główną wygraną w totolotka, bo choć niejednemu z nas żony nasze (kochane) to i owo obiecują, to tych, które słowa dotrzymują jest doprawdy niewiele.

Tak wiec dorośli, choć liczą na prawdziwe niespodzianki, to wymagają chyba od życia zbyt wiele i dlatego otrzymują zawsze za mało i nie to, czego oczekują najbardziej. Co innego dzieci. O niespodziankach dla nich nie możemy zapominać nie dlatego, że czekają, że pragną ich, że chcą, ale dlatego, że w przeciwieństwie do nas dzieci potrafią cieszyć się bez mała wszystkim. Nawet jeśli bełkocący tatusiek przyniesie dziecku z długiej kosztownej i męczącej libacji wykręconego w pijanym widzie „łabądźka" z kapselków po monopolowych butelkach, to maluch i za taki „prezencik” odpłaci uśmiechem.

Okres znaczony św. Mikołajem i Świętami Bożego Narodzenia jest dla naszych pociech szczególnie atrakcyjny i bardziej niźli pozostałe w roku, wypełniony czekaniem na niespodzianki, każdy z nas szykuje więc coś w imieniu świętego i w głowę zachodzi co też schowa pod choinkę. W najłatwiejszej sytuacji są ci od „łabądków”, bo kapsli i kapselków u nas pod dostatkiem. Reszta gania po sklepach ze zjeżonym na widok cen włosem i obłędem w oczach, wyczekując wreszcie czegoś ładnego, niedrogiego i efektownego zarazem. Nic z tego! Zabawkarstwo nasze zgłębiło bowiem tajemnicę bytu sformułowaną w tezie, iż się jest i nie jest się zarazem. Niby więc półki pełne są zabawek, ale kupić nie ma co.

Biegając tak z niespodziankowym tłumem zastanawiam się nad tym, czy aby nie pochłonął mnie niespodziankowy amok. Wszak pewne wydaje mi się teraz już tylko jedno: nie ma niczego, co chętnie kupiłbym moim pociechom. Ale kupić trzeba cokolwiek. Ważne jest przecież to, aby nie zawieść ich oczekiwań, aby pamiętać. Szkopuł w tym jednak, że nie wiem, co to jest owo „cokolwiek”. Nie wiem też na ile ową naturalną u dzieci skłonność do radości zdołałem ukierunkować zgodnie z moimi starego konia wyobrażeniami na ten temat. Zgodnie z tatusiowym egoizmem: baw się tym cackiem, baw i tylko nie zepsuj, a gdy pójdziesz spać, tatuś pobawi się też. Sam po cichu, tak aby nikt nie widział.

Nie pozostaje więc nic innego, jak tylko wiara w to, że dzieci potrafią jeszcze cieszyć się każdym drobiazgiem. Są w końcu dziećmi i powinny czymś różnić się od nas, dorosłych. Poza tym zawsze zwalić będzie można na tego świętego, wyjaśniając, że i jego kryzys dopadł. Z dziećmi więc jakoś się uporamy.

Jakaż jednak szkoda, że nie będzie się czym pobawić, kiedy dzieci pójdą grzecznie spać…

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 263 (12505) 6 grudnia 1985

 

STAROŚĆ

STAROŚĆ

 

Kiedy potrzebujących jest wielu, a tego, czego im potrzeba, stanowczo za mało, najwięcej ci dostają, którzy potrafią skutecznie upomnieć się, o swoje. Spróbuj niemowlaka nie nakarmić w porę lub zapomnieć o jego mokrej pieluszce. Niby taki niezaradny, a jak zacznie upominać się, to uszy puchną i domownikom i sąsiadom. Rwetes robi się więc w domu okrutny i mały dostaje w mig to, co mu się słusznie należy. Wyrastając z pieluch wyrastamy także stopniowo z tej umiejętności dopominania się, a w każdym razie bardzo pod tym względem różnicujemy. W rezultacie jedni są obrotni, a reszta zazdrości, że umiejętności takiej nie posiadła. I jeśli mówić można o sprawiedliwym losie, to tylko w tym sensie, że jednych i drugich połączy kiedyś starość. Wiek, w którym wszelkie różnice niweczy nie dająca się już cofnąć nieporadność, świadomość zależności od innych i zanik tego, co nadawało dotychczas życiu sens tak oczywisty.

Twierdzi się nie bez racji, iż miarą cywilizacyjnego poziomu, kultury danego społeczeństwa jest jego stosunek do ludzi umysłowo chorych. Z ludźmi dotkniętymi tym nieszczęściem nie mamy jednak do czynienia na co dzień, tak masowo, jak w przypadku ludzi w sędziwym wieku. Bez względu więc na to ile racji jest w owym mierniku poziomu naszej kultury znaczonej stosunkiem do ludzi chorych umysłowo wielce pouczające jest spojrzenie na nas z perspektywy naszego stosunku do ludzi, o których zwykliśmy mawiać, iż są starzy. Jeśli pominąć wszelkie okolicznościowe deklaracje, to praktycznie stosunek ów jest taki, że ludzi w sędziwym wieku traktujemy… jak dzieci.

Dzieci, szczególnie te najmniejsze, przyodziewane w fantastyczne kolorowe fatałaszki, chuchane i pudrowane przez swe mamusie- są przedmiotem dzikiego zachwytu całej rodziny, sąsiadów i znajomych. Z babciami i dziadkami, bez względu na to, jak bardzo są schludni, jak zadbani – jest natomiast tak, że zachwytu nie wzbudzają. I to chyba między nimi, a dziećmi – w naszym stosunku do ludzi sędziwego wieku, jedyna w zasadzie różnica.

Ludzi tych, tak jak dzieci właśnie, nie traktujemy poważnie. Dzieci, gdyż nie dorosły jeszcze do tzw. rozumu, a ludzi sędziwego wieku, gdyż są naszym zdaniem sklerociali, z lukami w pamięci, ze starym, nieaktualnym stylem myślenia, zasadami i regułami, które straciły swą aktualność i zarazem sens. Trzeba więc za nich – zdaniem naszym – samemu decydować, określając ich miejsce w naszym domu, w rodzinie, w społeczeństwie.

Miejsce w domu jest określone bardzo jasno. Człowiek w sędziwym wieku ma żyć życiem młodszych. Babcia do kuchni, dziadek do kolejki. I dzieci pod opiekę, ale trzeba uważać, pilnować, żeby nie zrobili czegoś nie tak. Babcia lubi przecież gotować za tłusto, a dziadek podnosi dziecko za rączki. Jeszcze stawy porozciąga. Żyjąc tak z nami i nami tylko ludzie ci nie mogą mieć swojego prywatnego życia. No, bo jakież mogliby mieć?

Nie mając własnego prywatnego życia, nie mają oni także własnych problemów. Bardziej już dzieci, bo te dostają czasami dwóje w szkole, ale dziadkowie. Świadomość własnej w życiu obecności znaczoną kiedyś zawodową pracą, licznymi kontaktami, sukcesami i porażkami zastąpić teraz muszą oczywistym dla nas przekonaniem, że tamto jest zamkniętym rozdziałem w ich życiu, rozdziałem do którego nie ma sensu wracać, bo i po co.

Ludzie w sędziwym wieku muszą wiec naszym zdaniem znać swoje miejsce w życiu. Miejsce, które im wyznaczyliśmy. Na marginesie ważnych spraw, z taką aktywnością, która nam jest potrzebna, przydatna, która nas nie absorbuje, nie wymaga dawania czegokolwiek, a umożliwia branie. Zazwyczaj lepiej wykształceni, a więc w poczuciu swej formalnie wyższej nad nimi mądrości, tkwimy w oczywistym dla nas przekonaniu o braku potrzeby korzystania z ich wiedzy, ich życiowej mądrości, doświadczenia przypieczętowanego własnymi przeżyciami. Bez względu na to więc co wiedzą, co kiedyś w życiu osiągnęli i co znaczyli- wprawić nas mogą w podziw i zachwyt co najwyżej przy stole, kiedy okaże się, że dziadek ma jeszcze mocną głowę, a babcia wywija w tańcu, jak młoda.

Śledząc systematycznie nekrologi można żyć wprawdzie nadzieją, że nie doczeka się osobiście wieku w którym ci infantylnie myślący o starości decydować będą za nas -o wszystkim- wyznaczając i miejsce w życiu nie takie i role dziwną. Można łudzić się nadzieją, że zmieni się wiele do czasu, kiedy to sami nie będziemy już w stanie upomnieć się o cokolwiek. I jest to zapewne dla nas, ludzi w średnim wieku jakieś tam pocieszenie. Czym jednak żyć mają ci, którzy przeżywają teraz starość?

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 257 (12499) 29 listopada 1985

 

NERWY

NERWY

 

Kobiety, kiedy się denerwują- robią bardzo dziwne rzeczy. Jedna pani kazała mi się ostatnio pocałować w miejsce nie przeznaczone bynajmniej do składania oficjalnych pocałunków. A przecież stosunki nasze nie zdąży – w ciągu tych kilku zaledwie minut mojego monologu – przerodzić się w trochę choćby tylko bardziej intymne. Propozycja była więc wyraźnie przedwczesna, dziwna, bo na wyrost, a po dokładniejszym obejrzeniu tego i owego powiedzieć mogę szczerze, że ponadto niesmaczna. I czyż nie jest to doprawdy dziwne, że w publicznym miejscu, ba urzędowym zgoła, kobieta ze wszech miar dojrzała, po kilku zaledwie minutach znajomości składa obcemu mężczyźnie propozycje tego typu? Byłoby to zdarzenie zupełnie niepojęte gdyby nie jedno, magiczne wyjaśnienie, które rozjaśnia mroki najgłębszych tajemnic naszego bytu: otóż pani owa była… zdenerwowana.

Skoro wszystko jasne się stało i nie ma już o czym więcej mówić, zostało tylko ubolewanie nad tym, że repertuar propozycji owych „zdenerwowanych” ubogi jest zazwyczaj nad wyraz, gdyż ogranicza się do sugestii całowania w to tylko jedno miejsce, jakby nie było już innych, bardziej mobilnych, a równie nadających się do składania pocałunków. Gdzież u diabła podział się nasz polot, fantazja, gdzież posialiśmy naszą i nam tylko właściwą pomysłowość? Widać, że nerwy i fantazja nie zwykły u nas chadzać wspólnymi ścieżkami. Stąd im więcej wokół nerwowych, znerwicowanych, wściekłych – tym fantazji nam jakby bardziej i szybciej ubywało.

Niejako na poparcie tych smutnych spostrzeżeń inna pani, bardziej ze mną zaprzyjaźniona, opowiadała nie tak dawne temu o naradzie, która odbyć się u niej w pracy miała, ale koniec końców jednak się nie odbyła. Panie czekały na dyrektora. Ten przyszedł, trochę posiedział, okiem krytycznym rzucił razy kilka, a następnie powiedział, że z takim rozczochranym towarzystwem, to on dalej siedzieć nie będzie. Jak przybył, tak też i wybył. Wprawdzie dziwne jest, że nie odbyła się narada, bo może u nas nie być bardzo wielu rzeczy, może nie dojechać pociąg, mogą nie dowieźć tego i owego, ale żeby narada…

Dziwniejsze wszak było zachowanie się owych opuszczonych pań. Te zamiast ruszyć szeroką ławą i zrobić sobie komputerowe trwałe oczywiście na koszt szanownego pana dyrektora, nic tylko przeżywały głęboko ową samotność i w smutku tonęły szczerym. Fantazja opuściła więc nie tylko tych zdenerwowanych, co to przychodzą i wychodzą kiedy nerwy zaczynają ich nosić, lecz i tych także, którzy czekają i zostają wtedy nawet, kiedy nie ma już na co czekać i po co dalej zostawać.

Jak tu jednak dopominać się fantazji, polotu i pomysłowości skoro od najmłodszych lat robimy w nerwach to samo, co czynili nasi ojcowie, dziadkowie i pradziadkowie. Przyjrzyjmy się tylko: cóż najlepszego czynią nasze pociechy, kiedy ponoszą je te same, co i nas cholerne nerwy. Przecież w świetlicach, klasach, a także i w domowym zaciszu nie co innego słychać bez przerwy, jak trzask gryzionych mleczakami ołówków, kredek, długopisów i tego jeszcze, co do buziuchny wepchać się w nerwowym odruchu uda. Kiedy popatrzysz na te sterty pogryzionych przyborów, na te Bogu ducha winne kredki i długopisy, kiedy uświadomisz sobie, ilu jest wokół nas osobników o podejrzanie schludnej długości paznokci, to wnet pojmiesz, że nerwy od lat najmłodszych wszyscy mamy już mocno stargane. I choć noszą nas one pozornie różnymi drogami, toć jest w tym wszystkim szablon jakiś taki, że gryząc za młodu ołówki, propozycje całowania w starszym wieku czynić będziesz.

Nie to jest jednak najgorsze. Bowiem nerwów tak powszechna wśród nas obecność spowodowała iż stały się one jakby naszą świętą, narodową krową. Kiedy nie wiesz dlaczego palisz, a pomyślisz choćby i chwilkę tylko, to uświadomisz sobie, że palisz dlatego, że jesteś nerwowy. Pani byłaby zapewne bardzo dla wszystkich uprzejma, ale nie może, bo jak ją, nerwy poniosą i jak ją weźmie jasna cholera, to nie może za siebie. Dyrektor byłby człowiekiem na wskroś kulturalnym, miłym i przez dermatologów zalecanym do okładania miejsc szczególnie bolesnych, gdyby nie te jego stargane nerwy. I w ogóle żyłoby się nam wszystkim o ileż lepiej, spokojniej i szczęśliwiej, no ale właśnie te nerwy, wiecznie nerwy.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 245 (12487) 15 listopada 1985

KURSY

KURSY

 

Mądrzy ludzie mówią, że czego Jaś się nie nauczy, tego Jan nie będzie umiał. Jasiowie boją się jednak dwój nie dlatego, iż zapowiedzią są one niewiedzy w dorosłym ich życiu, ale nade wszystko rychłego lania i całej tej domowej „Kobry” jaką rodzice urządzać zwykli kiedy wróci się ze szkoły z czymś takim. Natomiast Janowie jakby na przekór temu właśnie, co mądrzy ludzie mówią nic tylko gremialnie walą na kursy wszelakie. Jasiowie chodzą więc do szkół, a Janowie – jak Polska długa i szeroka – na kursy.

Czymże są więc kursy owe w naszym życiu? Dla każdego czymś innego. Dla jednych pokutą – na przykład. Za to, że nie uczyli się za młodu i czas przeznaczony na naukę trwonili na rozdzieranie porciąt, grę w palanta i strzelanie z procy do niewinnych wróbelków, żeby już nie wspominać o dręczeniu biednych kotków i małych piesków. A pokuta jest to straszna, dawnych grzechów godna.

Dla innych kurs szansą jest. Nie tyle zdobycia wiedzy, co papierka. Ci z kolei uczyli się za lat młodych, jak na Jasiów przystało. Porciąt na płotach nie darli, w palanta grać nawet nie umieli, kotów za ogon nie ciągnęli, nawet psom podwórkowym starych puszek i butelek do ogonów nie przywiązywali. Jeśli już czas tracili, to na to jedynie, by do zeszytu bibułkę przykleić na kolorowej lasecie. No i kuli, kuli, gdyż wiedza to potęgi klucz. Szkoły pokończyli, studia, a bywa, że doktoraty również. Wiedzę to tacy mają. Ale nade wszystko kieszenie puste. No więc te klucze do po tęgi pochowali i na kurs przyszli. Kurs papier da na to, by ich własna inicjatywa w prywatną przerodzić się mogła.

Kursy tą więc kuźnią kadr nowych, których specjalizacja najśmielszym spośród naszych filozofów przyśnić się nie zdołała, o których też świat szeroki nic to a nic nie słyszał: ginekologo-papciarza, geografo-piekarza, fizyko-chłopa, filologo-stolarza itd., itp. Kursy takie są więc kuźnią kadr na miarę naszych potrzeb i czasów także naszych. Wyrazem są niejako naszej mądrości oraz kamieniem milowym na tej drodze, na której każdy szansę ma równe, choć droga to bez szans na dobrobyt ogólny.

Inni natomiast stękając i dukając, byki sadząc ortograficzne pierwszej oraz innych kategorii, trwają w coraz powszechniejszym przekonaniu, że obce języki są dla nich szansą wyzbycia się kompleksów powstałych przy użyciu własnego. Trwa więc ogólnonarodowe szaleństwo „obco językowe”.

Kursy językowe rządzą się własnymi prawami. Przede wszystkim prawem wiecznego repetowania. A mechanizm jest mniej więcej taki. Ktoś, kto nie zna jakiegoś języka zapisuje się na kurs dla początkujących, semestr I. A czyni to głównie po to, by już na pierwszej lekcji przekonać się, iż jest jedynym lub też jednym z bardzo niewielu na tym kursie, który nie tylko, że nie zna języka, ale wyjątkowo tępo go przyswaja. Jeśli wytrwa do końca semestru, to wróci na semestr I i nie będzie już odstawał od innych, niby to tak samo, jak i on właśnie początkujących.

To dopiero początek. Skoro bowiem ukończy pomyślnie semestr I i zapisze się na II, znów odstawać będzie od reszty całej zupełnie tak samo, jak za pierwszym razem na semestrze I. Przetrwa jednak – nauczony kursowym doświadczeniem, by pójść potem po raz drugi na semestr II. Tym razem przekona się, że nie odstaje od reszty i spokojnie już dotrwa do końca semestru II.

Tak więc mechanizm ów na tym polega, że jeden rok nauki trwa praktycznie dwa lata. Myliłby się jednak ten, kto byłby skłonny sądzić, że kurs czteroletni kończy się w lat jedynie osiem. Nie jest to możliwe. Ci bowiem, którzy ukończą semestr IV i zapiszą się na rok trzeci czyli semestr V trafią do grona takiego, w którym każdy co innego umie, a w związku z tym łatwo wrażenie odnieść, iż nie umie się nic zgoła. Najbardziej płochliwi, psychicznie najmniej odporni załamują się więc po kilku już lekcjach i co rychlej na młodsze kursy spadają. Bardziej strachliwi na semestr III, bardziej ambitni na semestr IV. I w tych właśnie spadających jądro sprawy tkwi, od nich ruch się bierze cały. Mniej bowiem ambitni kiedy już zlecą na semestr III popłoch czynią okrutny i podziw wywołują powszechny zarazem. Są to orły kursowe. Mądrzy są, jak sowy, i dumni, jak pawie. Kto spośród semestru III nerwy ma słabsze, ten szybko obcując z orłami kursowymi do wniosku dochodzi, iż nic po nim na szczeblu tak wysokim i spada na semestr I. Tam z kolei on orłem kursowym się staje, by -innych w kompleksy wpędzać.

I taki właśnie jest ów kursowy mechanizm. Konia z rzędem temu, kto powie o co tutaj chodzi.

Tylko patrzeć aż ktoś ogłosi, że kurs się szykuje dla tych, którzy na kursy wybrać się zamierzają. No, byłby czas ku temu i wielka, społeczna potrzeba.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 239 (12481) 8 listopada 1985