Archiwum kategorii: Strona główna

Przemijanie.

Przemijanie.

Lista największych przeciwników, o których zwykł myśleć człowiek na co dzień- obraca się wokół standardowych i niezbyt ciekawych postaci. To głupi szef, który, obawia się inteligentnego i zdolniejszego od siebie pracownika, a obawy swoje przeradza w nieustanne nękanie i obrzydzanie życia. To zawistna koleżanka o zbyt długim języku lub ktoś inny, małoduszny, ślepy, zacietrzewiony, bezmyślny. Ten ktoś przeszkodą jest w zrealizowaniu naszych marzeń, zawodowych i życiowych pasji czy też po prostu w prowadzeniu normalnego, spokojnego życia. Każdy, kogo dopadła kiedyś ludzka zła wola, wyszpera z pamięci bez większego trudu ową nieciekawa postać. Wszak nasza krzywda wymiar ma zawsze bardzo konkretny, namacalny – jak ci ludzie, którzy zgotowali nam koszmar wypełniony dławiącą goryczą bezsilności, świadomością tego, że cierpimy po to tylko, aby zaspokoić niskie pobudki złych ludzi.

Codzienność nie lubi refleksyjności, głębszego zastanawiania się nad nią, nad sobą, nad innymi. Ale nawet w tej codzienności trudno jest przecież oprzeć się wrażeniu, iż przypominamy niejednokrotnie tym udręczonym światem wózek wypełniony po brzegi gryzącymi się na śmierć i życie bezmyślnymi stworzeniami, istotami pozbawionymi świadomości tego, że i kat i jego ofiara są tragicznymi podróżnikami, zmierzającymi w tym samym kierunku, że to, czego brakuje nam najbardziej jest nie gdzieś tam, daleko poza nami, lecz w nas samych. Skądże bowiem wziąć brakującą nam na co dzień ludzką życzliwość, odrobinę nadziei, serdeczności, przekonania, że jesteśmy innym bliscy, potrzebni, coś warci, jak nie od innych ludzi ? Wygląda jednak na to, że znacznie łatwiej zrobić coś dla tych, którzy odeszli od nas na zawsze, niźli czynić cokolwiek dla żyjących wraz z nami, obok nas. Majestat śmierci wygasza w nas wrogość, niechęć. A życie? Dopóki trwa, zwykliśmy traktować je tak, jakby trwać miało wiecznie.

Są w naszym kalendarzu dni, które bardziej niźli pozostałe sprzyjają zastanawianiu się nad życiem, nad jego sensem. Dzień Wszystkich Świętych jest z pewnością takim właśnie. Idąc na groby naszych najbliższych, łącząc się z nimi myślami, mamy szansę lepszego zrozumienia rzeczywistego sensu życia, na które składa się nie tylko trwanie, ale przede wszystkim przemijanie. Szansą zastanowienia się nad tym, jak wiele dłużni jesteśmy tym, którzy odeszli. Ile nie zdążyliśmy z siebie im dać tego, co przychodzi koniec końców wcale nie z trudem, nie z wysiłkiem czy poświęceniem, a co im potrzebne było do życia. To, czego nie zdążyliśmy uczynić dla nich jest przecież ponadto naszym długiem u innych, którzy też odejdą, a wobec których nie potrafiliśmy być lepsi, bardziej ludzcy. Każdy z nas jest w tym sensie spóźniony. Zarówno w stosunku do najbliższych, o których zwykliśmy myśleć, że przez ową bliskość i codzienność obcowania z nami, są nam dani na wieczność, jak i do tych, z którymi łączy nas fakt życia z nimi tutaj, teraz, w tym samym czasie, dzielenia podobnego losu, podobnych trosk, cierpień i radości.

Istnienie naszej cywilizacji możliwe jest między innymi dlatego, że potrafimy z pokolenia na pokolenie przekazywać nasze doświadczenia, naszą wiedzę, mądrość. W tym sensie żywi są i obecni wśród nas ci wszyscy, którzy kiedyś uczynili dla ludzkości coś wartościowego. Ale nasze dzieje to przecież nie tylko historia techniki, medycyny czy kultury. To nade wszystko życie tych bezimiennych, którzy swoją szlachetnością lub jej brakiem, dobrocią lub czynieniem zła nadawali charakter minionym czasom. To także i ci, którzy dla idei nam najbliższych, dla przetrwania wartości najbardziej człowiekowi potrzebnych, bo decydujących o jego godności poświęcili wszystko, co mieli i mieć w życiu mogli. Ich doświadczenia życiowe, tragedie, klęski i zwycięstwa w walce z własnymi słabościami, namiętnościami i z tym wszystkim, co z ludzką egzystencją się wiąże -są dla nas szansą. Przede wszystkim uczynienia życia bardziej ludzkim, godnym, mądrzejszym – właśnie pamięcią o tym, że największym spośród naszych wrogów nie jest inny człowiek, ale niezależne od nas przemijanie.

W jakim stopniu z szansy owej korzystamy? Na to pytanie powinien odpowiedzieć w samotności każdy z nas.

 

Tadeusz Wojewódzki

 

Dziennik Bałtycki, 234 (12476) 31 października 1985; 1, 2, 3 listopada 1985

 

PRZEŻYCIA

PRZEŻYCIA

 

Ludzie narzekają wciąż i narzekają. Ile to przeżyć muszą, zanim nogami do przodu w ostatnią podróż wyruszą.

Mężowie jęczą w niebogłosy pod obcasami żon, które jeszcze nie tak dawno zdawały im się być jeno puchem marnym. Żony zafascynowane kiedyś słodyczą swego brutala nie przebierają teraz w epitetach i słodycz ową kwitują coraz częstszym: „Ty chamie!”

Matki uskarżają się na synów, że wyrodni. A dzieci całe są to pretensjach do rodziców, że za mało dają. Władze miejskie pretensje mają do mieszczan, że rozdeptują chodniki, drzwi kradną z budek telefonicznych i plują gdzie popadnie. Mieszczanie władzy też mają to i owo do zarzucenia. A wszyscy nic tylko przeżywają. Ludzie opowiadają więc sobie o niesamowitych przeżyciach oczekując od bliskich i nieznajomych współczucia, zrozumienia, słów otuchy i pokrzepienia.

Ludzie! Co to w końcu za przeżycia! Nie przesadzajmy! Tupiecie przecież i przytupujecie kiedy tylko chcecie, drapiecie się pod łopatkami – i żeby tylko – kiedy przyjdzie wam na to ochota, chodzicie suchą stopą po ziemi i jeszcze wam źle?

Prawdziwe przeżycia trafiają się w sytuacjach szczególnych, niecodziennych, dalekich od naszej powszedniości, szarzyzny wypełnionej żonami, mężami, kiszoną kapustą i całym tym kramem. Pomyślmy tylko: jest koncert. Gra Marek i Wacek. A wiemy przecież jak oni grają. Nogi same chodzą, gdy tego słuchasz. Palce same przebierają, gdy ich oglądasz. I pomyślmy tylko. Nóg nie macie sparaliżowanych, palce też zdrowe. Ale jesteście… królową angielską – dajmy na to. Inni mogą chociaż ręce w tył założyć i palcami w ukryciu troszkę poprzebierać. Delikatnie stopą takt wybijać. A wy? Nic! Kompletnie nic z tych rzeczy. Cóż musi przeżywać taki człowiek zakuty w kajdany etykiety, szpikowany bez przerwy spojrzeniami dziennikarzy  łasymi na najdrobniejsze choćby owej etykiecie uchybienia. Są to z pewnością przeżycia porównywalne jedynie do tych i chyba tylko, których doświadcza dyrygent pomny tego, iż jest dopiero w połowie koncertu, podczas gdy pilność napierającej nań potrzeby zdaje się być nie cierpiącą zwłoki.

Nie trzeba wszak być aż królową angielską czy dyrygentem, by katusze tak wielkie przeżywać. Kto siedział bowiem choćby i raz w życiu jeden w czytelni ten wie doskonale, co przeżywa się tam po jakimś czasie. Jak narasta w człowieku niepohamowana potrzeba wrzasku w tej obowiązkowej, czytelnianej ciszy, wydania z siebie ryku tygrysiego lub choćby tylko walnięcia pięścią w czytelniany stół tak, by szyby się zatrzęsły. Kto w czytelni był raz jeden choćby w życiu, ten wie dobrze, iż delikatne chrząknięcia siedzących tam ludzi, są jak ciche skowyty cierpiących, jak przytłumione prośby o wyzwolenie ich z pętającego obowiązku zachowania ciszy absolutnej i takiegoż spokoju. Ale któż ich przeżycia zrozumie, któż z obowiązku tego zwolni? Siedzą więc całymi godzinami przeżywając walkę z samym sobą, walkę okrutną, choć cichą, bo toczącą się w obowiązkowej czytelnianej ciszy. I pomyślmy tylko – podczas gdy inni wrzeszczą, wydzierają się ile sił, ile powietrza w płucach, ile tylko struny głosowe wytrzymają, ci biedacy nie mogą wydać z siebie nawet przeciągłego chichotu.

Przeciętnemu człowiekowi pędzącemu przeciętne, normalne życie wolno nie tylko tupać czy wrzeszczeć do woli, ale także kichać. Kicha więc i nie przywiązuje do tego żadnej wagi. Jakie jednak przeżycia wiązać się mogą z potrzebą kichania dobrze wiedzą np. radiowi czy telewizyjni spikerzy. W normalnych warunkach jedni kichają kulturalnie, cichutko, z gracją niejako, inni bardziej żywiołowo, bez zbędnych hamulców, szczerze, nie ukrywając niczego przed sąsiadami nawet z klatki całej. Co innego jednak wtedy, kiedy narasta w tobie potrzeba kichania nagła i tak silna, że wręcz niemożliwa do pohamowania, a ty wiesz doskonale, że kichać ci nie wolno, bo czytasz właśnie poważny bardzo tekst, bynajmniej z kichaniem nic mający nie wspólnego. W ułamku sekundy uświadamiasz sobie, iż poddanie się owej pokusie potraktowane być może, jako twoja, samowolna tego tekstu ilustracja akustyczna, jako wyrażenie własnego doń stosunku. Toż to osiwieć można lub paść na zawał serca.

Kiedy patrzysz na zastygłego w bezruchu żołnierza, to myślisz sobie, ze takiemu dobrze jest, bo jeść dadzą, odzieją na galowo i trochę, za to postać na baczność każą. Cóż jednak żołnierz ten przeżywać musi, kiedy stojąc tak wyprażony niczym struna, uświadomi sobie nagle w tym obowiązkowym bezruchu potrzebę podrapania się pod lewą łopatką. Kiedy już poczujesz, że taka chęć drapania się na cię nachodzi, a wiesz przy tym, że nie ma najmniejszej nawet szansy na jej szybkie spełnienie, to chęć owa przeradza się w pragnienie tak wielkie, że nie jesteś w stanie o niczym innym myśleć, tylko o tym właśnie, nie czujesz nawet głodu ni chłodu, tylko to cholerne, nie podrapane miejsce. I co? I stoi takie jedno wielkie pragnienie podrapania się, którego nie zrozumieją ci wszyscy drapiący się kiedy tylko przyjdzie im na to ochota, bez względu na to, gdzie i jak mocno swędzi. Jedynie wilk morski opętany nagłą potrzebą postawienia swej stopy na lądzie pojmie sprawy tego typu tym łatwiej i tym bardziej, że ochota taka najdzie nań gdzieś w okolicach środka Atlantyku.

Któż więc w końcu przeżycia ma naj­cięższe, kim namiętności szarpią faktycznie nie zaspokojone, kto wart jest nasze­go współczucia, zrozumienia i niesienia ulgi? Ci wszyscy łażący suchą stopą po lą­dzie, ci drapiący się, kichający bez żenady i świadomości przynależnego im i niczym nie skrępowanego prawa do kichania, ci przeciętni, normalni, których wokół nas tysiące? Przestańmy więc narzekać i to ceńmy, co mamy i co wolno nam faktycz­nie. Są przecież i tacy, którzy dobro­dziejstw owych zostali skutecznie pozba­wieni.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 229 (12471) 25 października 1985

 

MRÓWKOJADY

MRÓWKOJADY

 

Optymizm zaszczepiają mi końskimi dawkami, aż od tego mózg staje. A ja nic tylko czarno, oj bardzo czarno widzę. Chciałbym inaczej, lecz wizję przyszłości przesłania mi… mrówkojad grzywiasty.

Życie nauczyło nas bardziej martwić się tym, co dzisiaj do gara włożyć, niźli tym czy będzie jutro jeszcze czym oddychać. Można by więc tego mrówkojada przeboleć. I byłoby to do zrobienia, pod jednym wszak warunkiem, że nic z codzienności nie będzie go przypominać, na myśl przywodzić nachalnie. Tymczasem codzienność naszą szczególnie domową, wypełniają stwory małe wprawdzie i o stosunkowo sympatycznej powierzchowności, szczególnie łatwo dającej się uchwycić, jeśli porównać je z prusakami czy karaluchami, ale z mrówkojadem kojarzące się bez pudła: mrówki. Dużo mrówek. Maszerujących, całymi niteczkami, od samej podłogi za gdzieś tam pod sufit sąsiada, układających, się wężykami i zygzakami po kuchennych szafkach, sunących bezszelestnie tam wszędzie, gdzie tylko żarciem choćby z daleka zaleci. Znajdziesz je nawet w pościeli, choć nikt nigdy tobie, a tym bardziej ty komukolwiek nie podawałeś śniadania do łóżka. Kradną jedzenie i choćbyś nawet chciał o nich zapomnieć, to nie potrafisz, bo natkniesz się na nie w miejscach najmniej spodziewanych.

Człowiek nie wie wprawdzie od czego tyje – to prawda, ale kto z nas wie ile tych mrówek połyka codziennie nieświadom mrówczej pikanterii domowego posiłku. Jeśliby tylko o samo tycie chodziło, to połowa biedy. Mniejsza też o to czy zdrowe są one dla nas czy też nie. Rzecz w tym, że nie można chyba jeść ich aż tak zupełnie bezkarnie, czego najlepszym dowodem jest mrówkojad właśnie. Zwierzątko to en face prezentuje się całkiem sympatycznie, ale za to profil… lepiej tego nie widzieć, o tym nie mówić i nie myśleć. Szczególnie jeśli uświadomisz sobie, że dalsze wcinanie mrówek prowadzić musi naszą ewolucję w kierunku mrówkojada. W każdym razie zawczasu warto sięgnąć do atlasu zwierząt, by lepiej poznać własne oblicze w przyszłości, a jeśli mieszka się w betonowej klatce zasiedlonej mrówkami, to pośpiech wydaje się być szczególnie wskazany. Tym bardziej, iż ewolucja owa już się jakby i zaczęła, czego dowodem są tkwiące w nas, zarówno wewnątrz, jak i zewnątrz oznaki.

W charakterystykach mrówkojadów zwraca się uwagą na to, że: „rodzina mrówkojadów (Myrmecophagidae) jest jedyną, która ściśle odpowiada łacińskiej nazwie rzędu – bezzębne”. W rzeczy samej. Co, jak co, ale zęby tracimy ostatnio na potęgę. Zarówno w przenośni, jak i dosłownie. Gryzienie się i podgryzanie wzajemne nie straciło wprawdzie swej rangi i jest nam nieobce, lecz często robimy to – powiedzmy sobie szczerze – sposobami i metodami nie wymagającymi użycia zębów. Jeśli już, to raczej języka i ucha.

Zęby odgrywają też coraz mniejszą rolę w naszym życiu społecznym. Tych, którzy robią cokolwiek z zębem policzyć można na palcach jednej ręki. Nie słychać nawet zgrzytania zębami, co najwyżej protezami, ale przy naszym kowalskim ich wykonaniu rzadko komu udaje się zębem na ząb protetyczny trafić.

Dalej o mrówkojadach piszą, że zwierzęta te „nie mogą w ogóle otworzyć pyska, mają tylko na jego końcu mały, kolisty otworek do wysuwania języka”. Z tym otwieraniem pyska, to różnie u nas bywa. Teoretycznie każdy może go otworzyć. W praktyce jest jednak zazwyczaj tak, iż chęć owa tym większa jest im człowiek mniej ma do stracenia. Kiedy zaś doczeka się wymarzonej, własnej betonowej klatki z mrówkami, kiedy jeszcze uda mu się to i owo do niej załatwić, coś ulepszyć, to chęć owa uchodzi z niego, jak powietrze z przebitej opony. Ostaje się jeno kapeć z otworem. I zasada: trzymać język za zębami. Trzymając go tak można jeszcze powarczeć. Czasami odszczeknąć. Toteż warczenie i odszczekiwanie się wzięło u nas wyraźnie gorę nad otwieraniem pyska. Sądzić więc można, że ewolucja nasza pójdzie wyraźnie w kierunku owego kolistego otworka, przez który wystawiać będzie można język. Narząd ten służy z całą pewnością bardziej do lizania niż do gryzienia. Ponieważ w sferze lizania i podlizywania tradycję mamy i bogatą i urozmaiconą, więc sądzić należy, że ewolucja taka będzie z pożytkiem zarówno dla tych obyczajów, jak i samego narządu, którego po jakimś czasie otworzyć się już nie da zupełnie, lecz da się za to wystawić język, by polizać lub też pokazać go na znak oburzenia.

Skoro o mrówkojadzie grzywiastym wiemy już dużo, to dodajmy i to jeszcze, że zwierzę owo ma „łapy, które umie zamykać w pięści, są muskularne i opatrzone potężnymi pazurami”. Wspomina się także o tym, że pazurami tymi potrafi rozerwać przeciwnika na strzępy. Rozerwanych na strzępy wprawdzie u nas nie ma, lecz coraz powszechniejsze jest dążenie do tego, wspierane narzekaniem, iż rozerwać się, niestety, nie możemy, przez co wciąż gdzieś tam się spóźniamy, coś zawalamy, itd. Równie często zetknąć się można z opiniami, iż pięści się same zaciskają na widok czegoś tam, co świadczyłoby o tym, iż umiejętność owa raczej pogłębiana jest konsumpcją mrówek, niźli hamowana w swym rozwoju.

Oznak jest wiec dostatecznie dużo, by na drodze naszej ewolucji widzieć mrówkojada grzywiastego. A że zwierzę owo futerko ma barwy szaroczarnej, więc nie dziw czemu czarno widzę.

Tym zaś, którzy ubolewają nad zanikiem wielu wartości w narodzie, którzy zastanawiają się nad naszym narodowym charakterem i myślą o tym, jak to kiedyś z nami będzie, poradzić wypada, by baczniej rozglądali się nie po naszej historii, mapie i czymś tam jeszcze, lecz po własnych, domowych kuchniach. To nie kryzys nas zmienia, moi panowie, nie ciężkie warunki egzystencji, lecz mrówki, po prostu mrówki.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 217 (12459) 11 października 1985

GADANIE

GADANIE

 

Słusznie uważa się, że za dużo gadamy, a za mało robimy. Tylko skąd się bierze to cholerne gadanie? Czyżby tylko z naszych do niego narodowych skłonności.

Cóż może począć właściciel przeciekającej na działce altanki? Nie gadać, tylko wziąć się do roboty. Kupić co trzeba i łatać te dziury, bo inaczej budka zgnije mu do reszty, wraz z całym tym działkowym mająteczkiem, na który zbierał zapamiętale całymi latami. Działkowicz udaje się więc do sklepu – dla działkowiczów – skoro są takie i prosi uprzejmie o rolkę papy, kilka litrów czegoś, czym mógłby papę do przeciekającego dachu przykleić oraz gwoździe papiaki. Ale w tym sklepie oraz wielu innych na takie tematy, jak papa czy papiaki może on co najwyżej pogadać sobie ze sprzedawcą. I to pod warunkiem, że sprzedawcą mieć będzie dobry humor oraz wystarczająco dobrą pamięć. Natomiast z konkretów – działkowicz nasz może się „załapać” co najwyżej na młotek. Cóż jednak może począć działkowicz, z owym młotkiem i przeciskającą budką? Ano, ma do wyboru – między domem wariatów, a kryminałem.

Może więc spróbować działań perswazyjno-wyjaśniających. Kiedy zaś wybierze takie rozwiązanie, to uda się niezwłocznie na działkę, by wytłumaczyć budce w czym rzecz. Powie jej, że kraj jest w kryzysie i papy brak. Zresztą takich przeciekających dachów, jak jej jest bardzo dużo i znacznie ważniejszych. Przeciekają przecież nasze osiedlowe drapacze chmur przez co niszczeje i tak skromna substancja, mieszkaniowa. A w budce nikt na stale nie mieszka (na razie). Następnie działkowicz odwoła się do jej – czyli budki z przeciekającym dachem – poczucia, perswadując, że w czasach wymagających od wszystkich większego, niźli kiedykolwiek spięcia się w sobie także i ona, działkowa budka nie powinna stać z boku lecz dać z siebie wszystko. Bo przeciekać dzisiaj najłatwiej i każda to potrafi Nadzwyczajna sytuacja wymaca od nas nadzwyczajnych czynów.

Poddawszy własną budkę działalności perswazyjno-wyjaśniającej oraz pomny tego, że budka wie o co chodzi i nie może tłumaczyć się brakiem orientacji, działkowicz obserwować może stopień jej zaangażowania w sprawę, a jak coś to zawsze zostaje mu ewentualność najgorsza, rozwiązanie o charakterze bardziej siłowym, do którego nikt przecież nie odwołuje się nazbyt chętnie. Może przecież budce owej zagrozić młotkiem. Wszak młotków u nas pod dostatkiem. Może też profilaktycznie przywalić takiej, byle nie w dach, bo da tym samym pretekst do przeciekania od tej pory ciurkiem, bez żadnych hamulców moralnych i umiaru fizycznego.

Jeśli działkowicza na tej działalności nikt nie przyłapie, nikt nie podglądnie, nie doniesie, to jego wygrana. Jeśli jednak będzie odwrotnie, to kaftan bezpieczeństwa ma jak w banku. Nikt przecież normalny nie gada do przeciekającej budki.

Działkowicz może jednak wybrać rozwiązanie inne. Wówczas pójdzie pogadać tu i tam. Dobrzy ludzie skombinują za pół litra co trzeba, ba nawet przywiozą na działkę. Jeśli jednak działkowicz trafi akurat na jakąś akcję, jeśli odpowiednie czynniki zainteresują się tym skąd on ma i tę papę, której w sklepach nie ma i ten lepik i papiaki – na wagę złota, to każą mu się tłumaczyć, a najlepiej wykazać rachunkami na to, czego w sklepach dla działkowiczów nie uświadczysz. Gadać więc będzie wówczas choćby nawet i bardzo nie chciał, a jak już pogada, to usiąść też może na czas jakiś. Przecież mienie społeczne mieniem jest bez względu na to, czy rolka to papy czy też „gruszka” cementu. I słusznie. Kto kradnie, niech siedzi.

Działkowiczom przeciekają jednak dachy nie tylko w altankach, ale także – tym z ostatnich pięter naszych bloków – dachy z prawdziwego zdarzenia. Cóż maże człowiek, któremu leje się na głowę? Na dach włazić mu nie wolno. Tym bardziej nie ma więc sensu iść do sklepu dla tych, których dachy przeciekają. Z problemem takim powinien on udać się do innego człowieka. Ten zaś dachów ma na głowie tyle, że gdyby uprawiał na nich szklarniowe pomidory, to zapewne wykupiłby już dawno na własność całe osiedle. Dachy ma płaskie, z fatalnym spadem. Papa starej daty wytrzymuje na nich najwyżej ze dwa lata. Ta nowsza przepuszcza już po kilku godzinach. Potentat papowy sprzedaje co chce, a jak nie kupisz, to się obrazi i zostaniesz nawet bez tej papy nowej daty. Dekarze zamiast po dachach- latają po innych zakładach, które wysyłają na zagraniczne dachy, bo tam „szmal” sam leci prosto z nieba. Nie ma więc ani dobrego spływu, ani dobrej papy, ani dekarzy. Są natomiast przeciekające dachy.

Cóż więc może zrobić ten gość od przeciekających dachów? Wyjście ma tylko jedno: poddać tych, którym leje się na głowę działalności perswazyjno-wyjaśniającej. Powiedzieć dokładnie i szczerze jak jest: że kraj w kryzysie i papy brak. Że takich dachów, jak ich jest bardzo wiele, że przeciekają też dachy ważniejsze. Że powinni zrozumieć ową wyjątkową, nadzwyczajną sytuację, która wymaga od nas wyjątkowych zachowań. Może nadto odwołać się do poczucia i prosić, by tamci się spięli. Młotkiem przywalać nie będzie. Może natomiast przy którymś z kolejnych wyjaśnień tej szczególnej przecież sytuacji dostać pomieszania zmysłów, a wówczas przyjadą po niego ci z kaftanem bezpieczeństwa i trafi tam, gdzie wcześniej już zawieźli właściciela przeciekającej budki.

Jeśli między jedną, a drugą pigułą uda im się złapać kontakt z rzeczywistością, to dojdą zapewne do wspólnego wniosku, iż do budki gadać nie należy, do ludzi natomiast trzeba, aby rozumieli, pojmowali, by zdawali sobie sprawę. Tylko dachy przeciekać będą nadal. I chociaż chciałoby się – w tej sytuacji – do nich też pogadać, to przecież strach.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 211 (12453) 4 października 1985

 

POGODA

POGODA

 

Byty takie czasy, kiedy salwami śmiechu witano u nas przeróżne tłumaczenia odwołujące się do pogody, wyjaśniające to, co nie zagrało, nie wyszło tak, jak się spodziewano lub jak obiecywano. Dzisiaj mniej się śmiejemy. Wygląda na to, że doceniliśmy rolę pogody i jej wpływu na to, się u nas dzieje. W rzeczy bowiem samej – kiedy słońce świeci i niebo czyste, to pchamy ten wózek codzienności nie zauważając w nim niczego aż tak bardzo denerwującego, godnego większego, niźli zazwyczaj, narzekania. Ale niech no tylko niebo pokryje się chmurami, dżdżyć zacznie i chłodem powieje.

Wówczas dopiero widać, jak bardzo sza­ro u nas. Szare są przecież futryny i drzwi. Szare są tablice ostrzegające, żeby stać na baczność, pojemniki na śmieci, la­tarnie, słupy i co tylko jeszcze malować można, przeważnie pomalowane jest na szaro. Nawet elewacje naszych bloków też są buroszare.

Kiedy pogoda paskudna, a niebo zach­murzone, widać wprawdzie ludzi w kolorowych ubraniach, ale cóż to za kolory… Wygaszone, stłumione, wyciszone, rozmyte. Patrząc na nie nabawić się można obsesji, myśli natrętnej, że tam, gdzie u nas far­bują kręci się wciąż ten sam upiorny fa­cet z nieodłącznym kubłem szarej farby, ktoś odpowiedzialny za pilnowanie stałej, równie szarej tonacji. No więc jeśli już w ogóle trafia się u nas – w tej sytua­cji – coś zdecydowanie kolorowego, to je­dynie tęcza. Kiedy jednak pogody ładnej nie ma, niebo pochmurne – tęczy także nie uświadczysz.

Kiedy pogoda słoneczna, to wejdziesz do sklepu, popatrzysz, zapytasz i wyjdziesz z niego, jakby nigdy nic. Jeśli jed­nak niebo jest pochmurne, to zaraz wyda ci się, że twoja z ekspedientką rozmowa dialogiem jest nadmiernie ciekawskiego z ociężałą psychicznie. Wszak ona nic nie wie! Ani co będzie, ani kiedy będzie i czy w ogóle będzie. Wie tylko tyle, że jak rzucą, to będzie. Jeśli już raz choć jeden w tym roku rzucili, to szansa jest niewielka. Z drugiej jednak strony to, że nie rzucili też nie jest podstawą do optymizmu. Nigdzie nie jest przecież powiedziane, że rzucać tak będą nadal. No więc właśnie – jak rzucą, to będzie. Kiedy tego słuchasz i w dodatku pogoda jest fatalna- to podniebienie, jak niebo, mocno ci czernieje.

Kiedy słonce świeci człowiek oddycha tym, co pod nos mu wpadnie i nosem tym nie kręci, nie wybrzydza. Kiedy jednak pogoda się psuje- człowiek więcej węszy i przez to wiele dla siebie w powietrzu złego czuje. Tak normalnie wdychać może wszystko, co tylko kominy i rury wyde­chowe wypuszczą. Kiedy jednak bure chmury nad nim zawisną, słoneczko przy­słonią, to zaraz jeden z drugim poczuje i tę siarkę i ten ołów w powietrzu: te tru­cizny, których dawno już nikt na świecie nie zjada – w kiełbasce i te promienie z betonów, przed którymi uciec można tylko na tamten – lepszy, bo wieczny świat. Siadasz wówczas i myślisz, że nie wiadomo w imię czego trują cię tak okrutnie, a trując kit jeszcze w uszy wciskają, że to, co trujące jest zdrowe, co brudne – czyste, a co mokre – że jest suche.

Przecież powietrzem innym, niźli my nie oddychają, mięsa innego nie jedzą (boć szynkę i podgardle z tej samej jemy świni), wody też innej nie piją. Kiedy więc pogoda ponura, to myślisz sobie, że tam­ci, kit wciskający – nie wiedzą, iż z na­mi na jednym wózku jadą.

Kiedy słońce świeci to myślisz nawet sobie, że masz ludzkie mieszkanko, takie niczego sobie. Pokoje w sam raz, nie za duże, nie za małe, nie za niskie, nie za wysokie. Kiedy jednak pogody brak na­chodzą cię myśli ponure. Że to nie pokoje lecz klatki dla małp. I czy się w nich wyciągniesz w poprzek, czy też wzdłuż- to czubkami palców u nóg i czubkami palców u wyciągniętych rąk i tak trzymać będziesz przeciwległe ściany.

Kiedy radosny promyk zachodzącego słońca zajrzy przez twe choćby i najbar­dziej zakurzone okienko, to z nadzieją w sercu, z oczekiwaniem nie cierpiącym zwło­ki włączysz telewizor, by obrazki ze świata obejrzeć, by wieści nowych posłuchać. Kiedy jednak promyczka tego zbraknie, kiedy niebo pokryje się czarnymi chmu­rami, to wiedzieć będziesz dobrze, już na zapas, zanim włączysz to cholerne pudło – co pokażą, co powiedzą, i w którym dokładnie momencie. I jeśli czekać fak­tycznie na coś będziesz, to na to tylko czy aby spikera nie załka w najważniejszym akurat momencie, czy chrypa okrutna nań nie napadnie, czy aby przypadkiem byka jakiego nie strzeli. Kiedy zaś do­trwasz w swej nie spełnionej nadziei aż do samego końca czyli do prognozy, to poj­miesz po raz kolejny, iż z pogodą tak jest, że na dwoje zawsze babka wróżyła.

Mniejsza o te kolory, o te trucizny, o mieszkania i wiele innych jeszcze rzeczy. Grunt, żeby zawsze pogoda była…

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 205 (12447) 27 września 1985

GŁUPOTA

GŁUPOTA

 

Niektórzy uważają, że ludzie płakaliby u nas z bólu dyby głupota bolała. Sądzę, że na płaczu nie kończyłoby się. Gdyby bowiem głupota faktycznie bolała, to ludzie ryczeliby u nas z bólu, skręcali się, zwijali w kłębuszki, a niejeden pewnie by w tych straszliwych boleściach przy okazji ducha wyzionął.

Głupota jednak nie boli. Owszem – spotkać można ludzi o czołach płaskich, jak stół konferencyjny, rozklepanych własnym kułakiem w chwilach osobistej rozpaczy znaczonej okrzykami typu: „O Boże. Jaki ja bytem głupi, że się z tobą ożeniłem. Gdzie ja miałem wówczas oczy? No gdzie?”. Inni klepią się w te czoła, gdyż pożyczyli przyjaciołom pieniądze, nie kupili w porę tego, co było jeszcze do kupienia, odpyskowali szefowi lub gdzieś się zapisali czy – dla odmiany – w porę tego nie zrobili. Cóż to jednak za głupota? Chciałoby się powiedzieć – za przeproszeniem, że to głupota przez małe… „g”.

Ta prawdziwa, ta wielka, dawno już wyrosła z klepania po czole. W każdym razie po własnym. Ona nie rozpacza, choć o czarną rozpacz przyprawić może bardzo wielu. Ona najzwyczajniej trwa. I trwać tak może bez końca. Wszak ma u nas ku temu warunki wręcz wymarzone.

Głupotę zwykliśmy przecież traktować jako sprawę li tylko osobistą. Zupełnie tak, jakby była ona czymś na wzór krzywego lub długiego nosa, który jednym może, ale innym nie musi przeszkadzać. Tymczasem głupota tyle z nosem ma wspólnego, że jedna jej odmiana bardziej jest fotogeniczna inna zaś mniej. Te najbardziej fotogeniczne doczekały się ujęć tak wielu, pokazów i ekspozycji tak częstych, że zarówno opadający, jak i pokazujący przywykli już traktować je tako zjawisko normalne, towarzyszące naszemu życia na każdym nieomal kroku. Jeśli więc zdarzy się akurat inaczej, jeśli trafi się coś niegłupiego, ku wygodzie i radości ludzkiej, to mówimy o tym i piszemy z nieodłącznym: „No proszę, a jednak można inaczej”.

Częste obcowanie z głupotą zmieniło nas po cichu wprawdzie, niepostrzeżenie, ale za to skutecznie. Przede wszystkim zwiększając nasze możliwości rozumienia. Tak – powiększając, a nie zmniejszając. Obecnie jesteśmy już w stanie zrozumieć prawie wszystko i prawie wszystkich. Poczynając od spraw tak przyziemnych, jak ta, że na siedem kas jedna jest tylko czynna i sterczy przed nią kolejka, a pozostałe świecą pustkami, czego nie sposób powiedzieć o sali zakupów, gdzie w tym samym czasie przebywa kilka pań pilnujących ludzi z koszykami. Kiedy więc trafi się nam coś tak prozaicznego, to zaraz staramy się… zrozumieć. Dysponujemy przecież całym arsenałem podpowiedzi: panie są chore, jedzą właśnie śniadanie, towar przywieźli, wcześniej wynieśli ze sklepu wiele kostek masła, więc teraz pilnują itd. Taka nawet sytuacja, jak przed ową kasą, nie wywołuje w nas już gniewu, zniecierpliwienia czy nietolerancji, nie pobudza nas do zmiany tego stanu rzeczy, ale do jego zrozumienia, do pojęcia przyczyn. Tak jest w sprawach małych, ale tak też jest i w sprawach znacznie poważniejszych. Wystarczy sięgnąć po pierwszy lepszy przykład, dajmy na to po mieszkanie i porównać ile to mówimy i piszemy na ten temat dlaczego mieszkań owych nie ma, ujawniając całą złożoność wymagającą zrozumienia; z tym ile i co mówimy na ten temat, jak i co zrobić, by mieszkań owych było pod dostatkiem. Weźmy też pod uwagę proporcje między mówieniem, a robieniem. Czyż nie można odnieść wrażenia, iż bardziej zależy nam na tym, by zrozumieć dlaczego jest tak, jak jest, wskazać mniej lub bardziej obiektywne przyczyny niż faktycznie to coś zmienić? I nie jest to już sprawa złej czy dobrej woli, lecz właśnie efekt częstego obcowania z głupotą i zmian, jakie obcowanie to wywołało w naszym sposobie myślenia.

Głupotę pokazujemy i mówimy o niej nie tylko po to, by ją zrozumieć, by pojąć dlaczego ona jest. Głupota ponadto bawi nas bardziej niż cokolwiek innego. Głupi szef, głupia decyzja to już nie przedmiot naszych ataków, to nie jest obiekt zgorszenia i dezaprobaty, ale przede wszystkim śmiechu. A że śmiech to zdrowie, więc pośmiać się lubimy. Jak już się pośmiejemy, to temu, który był zły, złość przejdzie, niezadowolony śmiechem się pocieszy i wszystko wraca do normy, czyli do głupoty.

Poza tym głupota w sumie bardziej się u nas opłaca niźli mądrość. Za głupotę można co najwyżej oberwać. Ale jak się trafi za mądry, to ho, ho… takich najbardziej nie lubimy. Skoro więc źle jest być mądrzejszym od szefa oraz od wielu jeszcze innych ludzi, którzy w razie czego zawsze skłonni są udowodnić, iż mądrzejszymi są od nas, może więc lepiej być zawsze tym głupszym, żeby już nie powiedzieć – głupim.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 193 (12435) 13 września 1985

 

MARGINES

MARGINES

 

Są takie sprawy, zjawiska, problemy, które zwykliśmy pomijać milczeniem lub wspominać o nich bardzo rzadko. Nazywamy je marginesem naszego życia, a taka kwalifikacja zwalnia z moralnego obowiązku powracania do nich, roztrząsania i wyciągania wniosków. Jeśli jednak marginesowi temu przyjrzeć się staranniej, to okazać się może, iż nie jest on faktycznie żadnym marginesem. Aktualna natomiast pozostałe wciąż sprawa, jak o tym pisać, by zainteresowanych nie urazić, amoralności nie usprawiedliwiać, a jednocześnie nie wybrać milczenia.

Tam, gdzie trzeba cokolwiek kupić, załatwić – tam są u nas kolejki. Bywa, że wielogodzinne, wyczerpujące siły, zabierające czas. Tam też ludzie starają się o uprzywilejowanie i tam właśnie na wszelkie przywileje innych uwrażliwieni jesteśmy szczególnie. Wśród upominających się o swoje przywileje są ludzie starsi, niedołężni, niejednokrotnie schorowani. O ile w normalnych warunkach widok człowieka starego, niedołężnie próbującego wejść na schody czy doczłapać się gdziekolwiek- wywołuje ludzkie odruchy i reakcje, to tutaj, wśród znużonych długim sterczeniem- budzi wrogość i bezwzględną niechęć do jakiegokolwiek uprzywilejowania. Tutaj nie ma żadnej taryfy ulgowej. Kto więc nie może wystać bo na to za stary, za słaby, ten musi się pchać, głośno dopominać swego. Z kolei im bardziej się pcha, im głośniej dopomina, z tym większą wrogością, tym gwałtowniejszą reakcją styka się ze strony reszty oczekujących. Wcale więc nie aż tak rzadko widuje się u nas ludzi starych w sytuacjach nie licujących z ich wiekiem, ludzi niedołężnych i kalekich budzących swoją ułomnością niechęć, a zachowaniem oburzenie.

Starość o ile nie może być zamożna, to powinna być z całą pewnością godna. I nikogo, kto uważa się za spadkobiercę wartości podstawowych naszego kręgu cywilizacyjnego sytuacje takie, jak te choćby- przed naszymi sklepami- nie uwolnią od pytania o to, czy nasze warunki dają szansę, starości godnej. Bez względu bowiem na to, jak wielkie rodzą się trudności przy próbach jednoznacznego określenia co należy się starym, a co młodym w sytuacji, kiedy dla jednych i dla drugich tego, co im potrzeba jest stanowczo za mało, to przecież na pytania takie trzeba jednoznacznie odpowiedzieć. W przeciwnym wypadku zgotujemy sami sobie los straszny, bo jakiż inny mógłby on być w społeczeństwie, gdzie uwarunkowania ekonomiczne, choćby i najgorsze, najbardziej dokuczliwe, miały być wystarczającym powodem do utraty tak podstawowych wartości, jak szacunek do wieku, niesienie pomocy słabszym, ułomnym, kalekim. A właśnie w sytuacjach, kiedy starzec dochodzić musi swoich przywilejów laską, rodzą się postawy tym wartościom nie tylko obce, ale i aktywnie wrogie.

Same tylko apele i odwoływania się są w tej mierze równie skuteczne, co wszelkie inne utopijne rozwiązania. Chodziłoby raczej o konkretne decyzje, jasno i precyzyjnie sformułowane rozporządzenia określające – dajmy no to – odrębne dni czy godziny urzędowania w jakich ludzie ci powinni być przyjmowani. Chodzi o faktyczny parasol ochronny, który uchroni nas przed utratą wartości, nie dających się u nikogo pożyczyć, ani samodzielnie -w krótkim czasie- wypracować.

Innym zjawiskiem, które także skłonni jesteśmy traktować marginesowo wbrew jego randze, tak tamo, jak owych staruszków w kolejkach jest – alkoholizm. O piciu i pijakach piszemy i mówimy wprawdzie bardzo dużo, ale najczęściej nie wszystko, nie do końca. Niektórych rzeczy nie mówimy w obawie przed tym, aby przypadkiem nie usprawiedliwić, nie rozgrzeszyć nałogowców lub też nie skłonić pijących do picia z głębszą, a przez nas dostarczoną motywacją. Chodzi mi o przyczyny picia wśród których słusznie dostrzegamy naszą obyczajowość i szereg innych równio trafnie wskazanych. Nie mówimy jednak o tym, że przyczyna ta leży także w warunkach naszej egzystencji; w tym, za owa półlitrówka, choć droga jest, to przecież bliższa niźli cokolwiek innego, bardziej trwałego, czego zdobycie wymaga nie tylko odkładania całych naszych miesięcznych poborów ale jeszcze dodatkowo zachodu, biegania i starań bez liku. Mówić o tym trzeba nie po to by pogłębiać naszą apatię czy wyważać otwarte drzwi – wszak wiemy o tym, jak się nam żyje- lecz po to, by ostrzegać się wzajemnie przed niebezpieczeństwami, jakie warunki te stwarzają.

Tak więc oprócz wielu innych rzeczy do których musieliśmy się przyzwyczaić, lub nauczyć, aby egzystować w naszej kryzysowej rzeczywistości, dołączyć musieliśmy także umiejętność stwarzania sobie sztucznego horyzontu. Sztucznego, gdyż nie wyznaczają go w sposób automatyczny relacje między poborami, a cenami, między naszymi potrzebami, a faktycznymi możliwościami ich realizowania, zaspokajania. Kto tej umiejętności nie posiadł, ten bardziej podatny jest na apatie, mniej zborny wewnętrznie, poskładany. Ten częściej i chętniej sięga po kieliszek, który nie jest dla niego dodatkiem, urozmaiceniem życia – lecz jego niezbędnym elementem, składnikiem stałym i koniecznym. To sobie trzeba uświadamiać, o tym koniecznie pisać, mówić i przed tym ostrzegać.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 187 (12429) 6 września 1985

NIEPEWNOŚĆ

NIEPEWNOŚĆ

 

Prócz braku pieniędzy najbardziej dokuczliwa jest towarzysząca naszemu życiu niepewność. Na brak pieniędzy przyzwyczailiśmy się narzekać. No i jakoś sobie z tym radzić. Natomiast z brakłem pewności poradzić sobie sami nie zdołamy. I choć o niej nie mówimy na co dzień, to przecież wkomponowała się ona jako trwała cecha rzeczywistości, ba, jako jej cecha normalna, właściwa rzeczom wielkim i małym, znaczącymi i z pozoru mniej ważnym.

Łatwo odnieść można wrażenie, iż nie ma już niczego pewnego, poza niepewnością – rzecz oczywista. Nawet w sprawach tak prostych i tak powszechnych, jak zakupy towarów leżących na sklepowych półkach. Jeszcze do niedawna pewny byłem, że cukier można kupić na stoisku ze słodyczami, gdyż tam właśnie umieszczony jest na półce, tam na ladzie stoi kasa i tam się go zawsze w „Victusie” sprzedawało. W swej naiwnej pewności ustawiłem się więc przy owej kasie i trwałem w oczekiwaniu, które przerwała sprzedawczyni z nabiału informując mnie stosownym do owej innowacji tonem, że po cukier stać teraz trzeba w nabiale. Nawiasem, mówiąc tam właśnie sterczy zawsze najdłuższa i najwolniej posuwająca się kolejka.

Nie w tym problem, że cukier sprzedaje się w nabiale. Można i w sklepach chemicznych. Wszystko to kwestia panujących zwyczajów. Problem w tym jedynie, że człowiek nie ma pewności i mieć nie może czy aby dobrze czyni ustawiając się przed napisem „warzywa”, po warzywa właśnie. Wszak może okazać się, że i ta pani jest akurat na śniadaniu i teraz warzywa sprzedawać będą w garmażu.

Uczucia niepewności jest na tyle nieznośne, że człowiek stara się za wszelką cenę pozbyć go możliwie jak najprędzej i jak najskuteczniej. Pozbywamy się więc go na swój i nam tylko właściwy sposób. Często ustawiamy się przecież tam, gdzie kolejka największa. Stoi się wówczas dłużej, ale przynajmniej w uspokajającej człowieka pewności, że stoi się właściwie, że nikt nie przegoni, że nie nawrzeszczy. I jest to zjawisko uniwersalne na tyle, że obserwacja naszych zachowań przywołuje mi – jako żywo na myśl obrazek sprzed wielu lat, spoza Trójmiasta. Była to duża międzynarodowa wystawa. Po bilety sterczała kolejka o imponujących wręcz rozmiarach. Sterczała do jednego okienka. Młody wówczas jeszcze bardzo i nieświadom niepewności w jakiej trwali kolejkowicze podszedłem do samego czoła owej kolejki i wówczas stwierdziłem, że jest jeszcze drugie okienko, w którym także sprzedają bilety. Kupiłem, podziękowałem i odszedłem. Po mnie nie ustawił się tam nikt więcej. Od tamtego wydarzenia zmieniło się tyle tylko, że dzisiaj nie podszedłbym do owego okienka, nie szukałbym go, nie ośmieliłbym się.

Gdyby niepewność ograniczała się w naszym życiu jedynie do kolejki w spożywczym, można by to jakoś ścierpieć, traktować jako element handlowego folkloru. Ale u nas utarło się przekonanie, że miarą postępu i nieodłączną cechą rozwoju są zmiany przepisów, rozporządzeń i czegoś tam jeszcze. W ich efekcie wiemy o tym, że rozwija się nasza sieć handlowa stąd przede wszystkim, że tam, gdzie był ostatnio obuwniczy jest teraz, po remoncie „Moda Polska”, a zamiast mięsnego, pasmanteria. Stąd wiemy, że komunikacja miejska rozwija się także, bo tramwaj, który jeździł prosto, terać skręca przy operze, natomiast autobus, który tam skręcał jedzie za to prosto. A że nic, co nowe- nie rodzi się bez boleści, wiec cierp ciało, kiedyś rozwoju i postępu zachciało. No wiec cierpi, bo zajedzie nie tam, gdzie chciało, nie trafi do tego sklepu, do którego przyzwyczaiło się chodzić. Nie koniec na tym. Przecież czort jeden wie, jakie będą przepisy mieszkaniowe, turystyczne, celne i tysiące jeszcze innych za miesiąc, za pół roku, a cóż dopiero mówić za rok czy więcej.

Ta powszechna niepewność obejmująca zbyt wiele dziedzin życia, jak na wytrzymałość człowieka, musiała zmienić go i faktycznie zmieniła. Przede wszystkim pod tym względem, że naszą perspektywę życiową, nasze plany, zamierzenia i oczekiwania skracamy coraz to bardziej do miesiąca, tygodnia, do następnego dnia. Jak można planować zakup, czegokolwiek, jeśli się nie wie, jaka będzie cena tego czegoś za kilka miesięcy? Jak można planować urlop borykając się przez cały rok z kłopotami materialnymi, skoro się nie wie czy na zaplanowany wypoczynek starczy pieniędzy? A gdzież tutaj mówić o poważniejszych planach, o ważniejszych decyzjach, znaczących rozstrzygnięciach?

W życiu z tak krótką perspektywą – jutrzejszego jedynie dnia – zaczynają obowiązywać reguły postępowania, w których to, co bezsensowne nabiera sensu oczywistego, co niemoralne, traci swą amoralność.

Mówić o tym trzeba nie po to, by usprawiedliwiać bezsens i amoralność, lecz po to, by wiedzieć gdzie między innymi tkwią ich prawdziwe korzenie. A tkwią one z pewnością w otaczającej nas i dręczącej na każdym kroku niepewności.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 182 (12424) 30, 31 sierpnia 1985; 1 września 1985

MONOTONIA

MONOTONIA

Co prawda i na co dzień sprawiamy wrażenie jakby nam ktoś pięty ogniem podpiekał, gdyż każdy gdzieś bez przerwy gna, goni, śpieszy się; ale to, co wyprawiamy teraz, w te często z nazwy tylko letnie miesiące, przechodzi nas samych bez reszty, do końca. Z walizkami, plecakami, tobołami, dziećmi na rękach i za ręką, starzy i młodzi, bez wzglądu na płeć, wiek i osobiste zainteresowania – jednoczą się w narodowym padzie nie wiedzieć dokąd i po co. Aż korci żeby stanąć na zatłoczonym dworcu, wśród kłębiącego się tłumu i ryknąć: „Ludzie! A gdzież was tak gna u licha?”.

Tych z komfortowych mieszkań urządzanych całymi dziesiątkami lat, gdzie perskie dywany konkurować mogą wykwintnością swych wzorów jedynie z włoskimi kafelkami z łazienki jeszcze nie dokończonej, gdyż bez kryształowych luster, a więc tych gna gdzieś pod namioty, między brudne koce i w zapiaszczoną pościel. Z kuchni gdzie zmywarka do naczyń i woda ciepła w kranie -nad brudne jeziorko, w którym pierze się skarpety i pomywa gary wykorzystując do tego kępy trawy podżeranej przez sąsiadujące także na letnim wybiegu, gospodarskie krowy.

Jeśli ktoś – dla odmiany – mieszka na co dzień skromnie lecz inne ma za to udogodnienia socjalne, jak chociażby dobre, gdyż smaczne i kaloryczne obiady we własnej, zakładowej stołówce, to taki jedzie na rodzinne wczasy po to zeby serek topiony rano i wieczorem, a zupkę pomidorową i mielonego na obiad, jeść teraz przez całe dwa tygodnie. Zupy takiej nie doprawisz ani solą, ani pieprzem. Natomiast kotletów doprawiać nie warto. I tak zawsze ten sam po nich efekt: niestrawność.

Na domiar złego, a dokładniej – niepojętego, unosi się nad tym wszystkim chętka szczera, co ja mówię, chętka – chuć prawdziwa, przeżycia czegoś nowego czyli wakacyjnej przygody. Jeśli więc zgredy i niedojdy prawdziwe doczekają czegoś, to jedynie teraz właśnie. I niech im tam, tylko gdzież w tym wszystkim logika i przyjemność prawdziwa?

Nie tylko zresztą w tym jednym. Gdzież tu w ogóle logika i sens głębszy? I o cóż w końcu nam chodzi? Jeśli ktoś pracuje przez okrągły rok i urlop ma dopiero teraz, to musi być tą pracą zmęczony. Człowiek zmęczony (a przy zdrowych zmysłach jeszcze) pragnie wypoczynku co najmniej tak, jak ryba świeżej wody. Po cóż więc u licha ludziska gnają pod te namioty, w ten brud, piach, komary, pijawki oraz inne paskudztwo? Po co im te wszelkie niewygody, sterczenie w zatłoczonych korytarzach wciąż opóźnionych pociągów, obcieranie pięt i zdobywanie kolejnych odcisków? Po co to dobrowolne pożeranie straw, których w normalnych, codziennych warunkach nie wzięlibyśmy nawet do ust? Po co wreszcie te znajomości letnie, byle jakie, które czkać się potem będą w długie zimowe wieczory jeszcze bardziej niźli ów wczasowy, stołówkowy tłuszcz, którego zmyć nijak, a tym bardziej strawić nie można?

Jeśli jednak naród w takiej masie gna z jednego krańca Polski, na drugi, to musi przecież coś w tym być. Siła jakaś wielka. A może i tajemna. No, bo jeśli nie, to myśleć można by sobie, że cały ten ruch, tumult, ta letnia nasza bieganina ucieczką jest, bądź próbą ucieczki przed doskwierającą nam przez rok cały, na okrągło – monotonią.

W rzeczy samej nie ma niczego bardziej męczącego, skuteczniej obrzydzającego życie niż monotonia właśnie. Wpisani w schemat: dom – praca – dom, powtarzamy przez okrągły rok te same czynności. Wstajemy o tej samej godzinie, wracając do domu nakładamy nawet te same kapcie. Oglądamy te same twarze, słyszymy wokół siebie te same głosy. Patrzymy na te same, choćby i najbardziej wytworne, najładniejsze, ale wciąż te same dywany, kafelki. Kiedy jest wtorek to tak, jakby była środa, a i ta nie różni się niczym od czwartku. Może więc faktycznie uciekamy teraz, właśnie jak kto tylko może i jak umie, przed tą monotonią.

Można by oczywiście zapytać czy musimy koniecznie wszyscy i w tym samym czasie przed monotonią ową uciekać. Czy nie można by codzienności naszej bardziej urozmaicić, w większym stopniu wykluczyć z niej to, co powtarza się najczęściej, co nuży i męczy swą systematyczną obecnością. Teoretycznie moglibyśmy. W praktyce jednak potrzeba do tego więcej komfortu. Oczywiście nie tego mierzonego kwadratowymi metrami włoskiej glazury. Potrzeba wszakże komfortu mierzonego ilością faktycznie wolnego czasu, który może zapewnić nam zupełnie inna od obecnej organizacja naszego życia – bez kolejek, zaświadczeń i potwierdzeń dokumentujących, że my to my, nasze to nie cudze, a jak cudze, to nie nasze. Bez wiecznego tracenia czasu na każdym kroku przy byle okazji. I to zapewne krok pierwszy, a choć nie ostatni, to uczynienie go zdaje się nam przecież wysiłkiem karkołomnym.

Póki co uciekamy więc kupą przed naszą codzienną monotonią. Zazwyczaj po to, by wpaść w nową – monotonię wczasową. Powrót do starej równie miły jest, jak każdy powrót na stare pielesze. A potem byleby rok przetrzymać.

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 177 (12701) 1 sierpnia 1986

 

 

 

SAMOTNOŚĆ

SAMOTNOŚĆ

 

Tykając psiego tematu nie poruszyłem ostatnio kilku jeszcze spraw. Masowość naszych psich pupili jest faktem. Z całą pewnością nie najdziwniejszym w obecnej rzeczywistości, nie najbardziej bulwersującym, ale za to nietypowym o tyle, że wraz ze zwiększającą się liczbą, psy nie straciły swoich przywilejów. Wymykają się więc spod niby to żelaznej już u nas zasady, zgodnie z którą liczba przywilejów odwrotnie jest proporcjonalna do liczby przedstawicieli danego gatunku, profesji, specjalności. Pomimo więc tego, że psów jest bez liku, to praktycznie wolno im wszystko. Ostatnio coraz bezczelniej zaglądają nawet do mięsnego i tylko patrzeć, jak zaczną się grabieże na wzór przedwojennych porwań ochłapów u pana rzeźnika. W takich warunkach do rangi normalnego załatwiania, normalnych psich potrzeb, zeszło nawet owo masowe obsikiwanie – i żeby tylko ono – trawników, chodników i, w czym szczególnie lubują się pieski, piaskownic. Tych samym zresztą, w których potem grzebią się zapamiętale najmniejsze dzieci znane z tego, że lubią pakować wszystko do ust. Związek dzieci z psami jest zresztą znacznie silniejszy, nie tylko przez owe piaskownice. Do rangi trwałego elementu naszego rodzimego krajobrazu wszedł już jakżesz „rozczulający” obrazek dziecięcia lizanego zapamiętale po usteczkach, a bywa, że i całej twarzyczce, przez psinę właśnie.

Psom szwajcarskim wolno załatwiać się tylko w specjalnie wyznaczonych do tego miejscach, a jeśli zdarzy się inaczej, to właściciel sprząta po swoim pupilu. Szwajcarzy twierdzą, że pies jest nosicielem wielu chorób groźnych dla człowieka. Włosi z kolei wymyślili, że pies nie może przebywać wraz z człowiekiem na jednej plaży i na plażach właśnie poustawiali stosowne znaki, z których jasno wynika gdzie może być pies, gdzie człowiek. Nasz psi raj możliwy jest nie dzięki nadzwyczajnej przebiegłości rodzimych kundelków lecz właściwemu nam – ich właścicielom – niedorozwojowi wyobraźni. Ten niedorozwój pozwala spokojnie wdychać wszystko, co wypuszczamy kominami, faszerować artykuły spożywcze tym, z czego inni dawno już zrezygnowali, no i widzieć w psie oblizującym dziecko tylko przyjemną zabawę.

Argumenty takie, jak ten, że się jada razem z psem z jednej nieomal miski, sypia w tym samym łóżku – i jednak żyje-są równie trafne, jak ten, że zdarzają się tacy, którzy piją denaturat, a też żyją. Krótko mówiąc – pies musi mieć swoje miejsce zarówno we własnym domu, jak i osiedlu, mieście. W przeciwnym wypadku zacznie być źródłem wszelkiego zła i jako taki – obiektem ludzkiej nienawiści. I nie można uważać ludzi dostrzegających to niebezpieczeństwo za przeciwników psów. To przecież nie co innego, jak owa słodka beztroska towarzysząca tzw. trzymaniu psów, jest tych zwierząt wrogiem największym. No cóż, przywykliśmy już do tego, że prawdy najprostsze uświadamiamy sobie dopiero wówczas, kiedy ich ignorowanie doprowadza do tragedii i to w skali masowej. Masowość zjawiska trzymania psów, szczególnie w dużych, wielkomiejskich osiedlach skłania nadto do innych jeszcze, nie tylko sanitarnohigienicznych pytań. Skoro bowiem zjawisko to jest masowe, to musi posiadać równie powszechną, w nas tkwiącą przyczynę. Szukanie jej w wiejskim rodowodzie i przywiązaniu do zwierząt stamtąd właśnie wyniesionym, ma z pewnością rację bytu. Jest jednak coś nadto jeszcze, coś znacznie – to moim pojęciu – ważniejszego.

O tym, że brakuje nam bardzo wiele do szczęścia nikogo nie trzeba specjalnie przekonywać. Jak wyglądają codziennie zabiegi o zdobycie żywności i odzieży wiemy nie tylko z telewizji. Bez względu jednak na to ile zajmują one miejsca w życiu każdego z nas, nie są przecież w stanie życia tego wypełnić swą treścią po brzegi. Odczuwamy ponadto wcale nie mniejszą potrzebę posiadania kogoś bliskiego, kto będzie witał nas wciąż tak samo radośnie, bez względu na aktualną pogodę, sytuację międzynarodową, długość kolejki w sklepie i cały szereg tzw. trudności obiektywnych, pojawiających się na każdym kroku. Przyczyn tak powszechnego trzymania w naszych domach psów szukałbym więc w towarzyszącym naszemu życiu uczuciu osamotnienia, w niezaspokojonej potrzebie kontaktu szczerego, spontanicznego, ciepłego. Z ludźmi jest natomiast tak, że w im gorszych żyją warunkach, tym bardziej skłonni są do agresji, nawet zupełnie nieuzasadnionej, bez widocznej dla nas przyczyny. I choć prawda jest, że człowiekowi nic nie potrafi zastąpić innego człowieka, jego serca, ciepła, otuchy i pomocy, to przecież pies ze swoją przysłowiową dla człowieka wiernością, z tym merdającym wesoło na każde powitanie ogonkiem, z wpatrzonymi w nas figlarnie ślepkami, jest spełnienia tych potrzeb namiastką.

Obserwując wzajemny nasz stosunek do siebie trudno oprzeć się wrażeniu, iż straciliśmy i nadal tracimy wiele spośród tych wartości, które czyniły nasze życie lepszym, bardziej godnym, ludzkim. Jeśli kontakt ze zwierzęciem daje ludziom radość i pomniejsza szarzyznę codzienności, to nikt nie ma prawa pozbawiać ich tego. Oczywiście pod warunkiem, że przestrzegane są rygory stworzone z myślą o wspólnym pożytku człowieka i psa jednocześnie.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 177 (12419) 23, 24, 25 sierpnia 1985