Archiwum kategorii: Strona główna

PROBLEMY

PROBLEMY

 

Największym bodaj wrogiem człowieka jest wolny czas. Człowiek zaganiany, załatany, wciąż za czymś goniący i o coś zabiegający jeśli już myśli to tylko o tym co też jeszcze trzeba kupić, gdzie odstać, co i gdzie uiścić, żeby znów nie zapłacić kary, nie narazić się na upomnienie, naganę czy warczenie jakiegoś organu. Komuż to w tej codziennej gonitwie przyjdzie do głowy zastanawiać się nad własnym życiem, jego sensem, celem? Nie ma na to czasu. Ba, samo życie rozstrzyga takie i tym podobne problemy za nas. I na co dzień wiadomo, że idzie się wcześniej spać po to, żeby w środku nocy zaklepać kolejkę po kawałek normalnego mięsa, że się pracuje, by starczyło na jedzenie i dorabia na fuchach, by zarobić na ciuchy. Kierat codzienności narzuca swój rytm nie tylko mięśniom, ale i mózgowi. Sprawy i zdarzenia pozbawione najmniejszego sensu mają w nim sens oczywisty, najbardziej złożone znajdują rozwiązania proste i wszystko sprawia wrażenia, jakby tak właśnie, jak jest, być musiało zawsze.

Człowiek wyrwany z tej gonitwy codzienności, pozbawiony choćby na czas krótki trosk, wypełniających dni powszednie, przebiera jeszcze jakiś czas nogami w powietrzu, a potem zaczyna myśleć, przyglądać się wszystkiemu, zastanawiać. Wówczas też zauważa, że zmarszczek więcej ma niźli sądził, a włosów z kolei mniej. Wyjdzie na to, że i brzuch jest znacznie pokaźniejszy, a sadełka tu i ówdzie znajdzie się bez trudu. Jeśli doliczyć do tego stan uzębienia z korzeniami tkwiącymi lata całe, z dziurami zdolnymi pomieścić koniec języka, to starczy, by resztki włosów jeżyć się i dębem stawać jęły. Trudno też będzie oprzeć się wrażeniu, że nie dbamy o siebie zupełnie i choć znamy wartość zdrowia, to zabiegi nasze o nie ograniczają się głównie do wznoszenia stosownych toastów – za zdrowie – rzecz jasna. I po co nam cały ten dobrobyt, ten luksus i majątek, ta „Frania” załatwiona „na lewo”? Po co lodówka wystana przez pół roku, skoro wątroba daje znać o sobie przez cały czas, a tak właśnie bolała Kowalskiego, który się był po cichu zawinął równo rok temu? Czy aby nie przedwczesna było radość i dumna mina z kolorowego „Neptuna” za sprzedaną działkę? Przecież zdrowiej byłoby pomachać łopatą.

Ponadto żyje się dla innego człowieka, dla żony, dla męża. Tylko co oni faktycznie w naszym życiu znaczą? Co im dajemy z siebie? Na dobrą sprawę nic. Człowiek może tak szczerze i do końca wyładować się jedynie w domu. Tutaj jest miejsce, gdzie możesz wykrzyczeć z siebie całą złość, jaką nagromadziłeś w zatłoczonym tramwaju, wisząc na oblepionej brudem poręczy; złość, którą dusiłeś w kolejce po nabiał i warzywa. Złość wynikającą z i bezsilności wobec wielu spraw niby tak oczywistych, tak bardzo prostych, a komplikowanych przez innych jakby specjalnie dla ciebie. Jeśli nawet nie wyładujesz się na tej najbliższej ci osobie, to przecież dusząc w sobie to wszystko, nie jesteś w stanie dać ani ciepła, ani otuchy. Uczynić jej życie lepsze, pogodniejsze, łatwiejsze. W sumie żyjecie więc obok siebie, niby bliscy, a przecież jakżesz sobie dalecy, żeby nie powiedzieć obcy, zajęci własnymi problemami, kłopotami i bolączkami. Jak dwie szkapy ciągnące ten sam, ciężki wóz. I jaki w tym sens?

Mawia się też czasami, że człowiek żyje dla innych. Ale tak praktycznie, to dla kogo? Dla rodziców? Dobrze jeśli są samodzielni i nie trzeba im pomagać finansowo. Przecież nie byłoby z czego. A pomagać się powinno. Chociaż na starość należałoby się im trochę więcej komfortu. Póki co jest jednak tak, że to oni wciąż, pomagają. Bo trzeba kupić meble, bo tyle jeszcze brakuje do mieszkania. Natomiast o innych ludziach, tzw. znajomych czy przyjaciołach mówić nawet nie można sensownie, że coś się im z siebie dało. Owszem, coś tam załatwiłeś, w czymś pomogłeś, ale są to przecież mało znaczące drobiazgi. I tak być musi, skoro nie starcza ci czasu dla najbliższych.

Człowiekowi chodzącemu w kieracie codzienności wydaje się często, że problemy, którymi żyje każdego dnia są jedyne i najważniejsze. Może to i dobrze, że nie ma w tym  wszystkim czasu na głębsze myślenie.

 

Tadeusz Wojewódzki

 

Dziennik Bałtycki, 172 (12414) 16, 17, 18 sierpnia 1985

 

TOLERANCJA

TOLERANCJA

 

Zarówno siebie, jak i innych określamy często według tzw. narodowych cech. Takim to sposobem Szkot jest w naszych oczach zapamiętałym dusigroszem, Francuz namiętnym kochankiem, Węgier bratankiem, a Czech pożeraczem knedliczków. Dla tropicieli prawd naukowych gadanie takie pozbawione jest sensu W rzeczy samej – spotkać przecież można niejednego marnotrawnego Szkota przepuszczającego lekką ręką majątek dziadka, natknąć się też można na Francuza, któremu obce są, tajniki zdobywania serc niewieścich, nie wspominając o bratankach, którzy lepiej poznawszy (na własnej skórze) nasze handlowe umiejętności bratankami naszymi wabią się niezbyt chętnie. Niemniej o narodowym charakterze mówi się u nas często i nie tylko w prywatnych rozmowach. Bynajmniej nie zawsze po to, by światu obwieszczać nowe prawdy. Akurat o prawdą najmniej tutaj chodzi. Jeśli zaś nie o prawdą, to o co?

W stosunku do innych – o naszą sympatię, bądź jej brak. Sympatyczniejszy jest przecież Czech wcinający michę knedliczków niż zasysający ślimaka choćby najlepiej przyrządzonego, choćby najbardziej pikantnego.

Pól biedy z innymi. Znacznie gorzej, jak zawsze z nami. Konia z rzędem temu, kto połapie się w tej różnorodności przyczyn dla których sami określamy swoje narodowe cechy. O co chodzić może, na przykład, tym, którzy mówią wprost lub dają do zrozumienia publicznie, że Polak nie potrafi pracować, że stać go jedynie na buble, na miernotę, bylejakość? Bubli mamy wprawdzie tyle, że gdyby w świecie przyszła nagle na nie właśnie moda, to wyparlibyśmy natychmiast Japonię stając się światowej rangi potentatem. Ale czy oznacza to, że bylejakość jest naszą narodową cechą? O tym, że nie jest tak przekonać się można niejednokrotnie podziwiając wytwory i pomysły często przewyższające światowe osiągnięcia, znane marki itd. Tylko jest jakoś tak, że te cudeńka nie za bardzo mogą przepchać się na światło dzienne. Poza tym nie jest też prawdą, że pracujemy mniej i lżej niż inni. Ale – jak się rzekło –w gadaniu takim nie zawsze o prawdę samą chodzi.

Ponadto powoływanie się na owe narodowe cechy może być próbą wyjaśnienia czegoś, co nie podoba się wielu, a za co odpowiedzialnych jest niewielu. Jeśli bowiem przyczyna zła tkwi w nas wszystkich, to wszyscy jesteśmy winni. Te narodowe cechy – przywary jawią się w takim kontekście niczym siły nieczyste, tak potężne, że przeciwstawienie się im przekracza granice ludzkich możliwości.

Powoływanie się na nasze narodowe cechy może więc być i faktycznie bywa ową przysłowiową deską ratunku czy, jak wolą, brzytwą, której tonący się chwyta, kiedy trzeba wyjaśnić coś, czego wyjaśnić się nie umie. Jak bardzo ratunek to wątpliwy przekonać się można pytając skąd taka cecha się bierze W odpowiedzi usłyszy się wówczas, że cecha ta pochodną jest innej, równie złej cechy narodowej, a ta z kolei innej jeszcze. Powstaje tym samym mistyczno-mitologiczne kółeczko narodowych przywar, które dobrze się kręci.

Prócz tego mówienie o naszych, narodowych cechach może być konsekwencją zaspokojenia naturalnej potrzeby każdego z nas uzyskania odpowiedzi na pytanie tak podstawowe, jak to choćby, dlaczego żyje się nam znacznie gorzej niżby to wynikać miało z zasobności Polski w przeróżne dobra, z potencjału dobrobytu tkwiącego i w ziemi i w ludziach. Wówczas faktycznie trudno jest oprzeć się wrażeniu, iż powtarzalność zjawisk przez nas niechcianych tkwi także w nas samych. Wówczas też pojawia się myśl natrętna, że niektóre cechy zapanowały nad nami to skali wręcz dla nas samych niebezpiecznej. Czyż nie jest właśnie tak z charakterystyczną – chyba tylko dla nas – tolerancją? Głównie dla zła pod przeróżnymi postaciami, na obecność którego w naszej codzienności godzimy się nieomal automatycznie. Tym złem jest m. in. krótka pamięć. Winnych rozszarpalibyśmy, ale tylko w pierwszym momencie, to odruchu wywołanym poczuciem doznanej przez nas krzywdy. Wystarczy jednak, by upłynęło trochę czasu, a chętnie zapominamy i przebaczamy. Kto zna tę właśnie naszą cechę, zna zarazem granice własnej bezkarności i braku odpowiedzialności I w grę nie muszą tutaj wchodzić tylko sprawy wielkie, ogólnonarodowe. Małoż to drobiazgów z własnego podwórka, choćby i miejsca pracy, które potrafią zatruć nasze życie skutecznie i na bardzo długo, dlatego właśnie, że pamięć mamy tak bardzo krótką, że tolerancyjni jesteśmy aż do granicy bezsensu?

Tolerancja owa sprawia wrażenie, jakby wkomponowała się w nasz system myślenia, oceniania i postępowania. Rozumiemy tych, którzy czynią nasze życie koszmarem, którzy komplikują sprawy proste, a to, co normalne czynią anormalnym. I trudno orzec czy tolerancja owa efektem jest zmęczenia, braku sił na mozolną walkę, na codzienne potyczki o drobiazgi czy świadomej rezygnacji.

Niezależnie od tego ile prawdy jest w takich i tym podobnych mniemaniach o naszych cechach narodowych jakżesz sympatycznym na tym tle jest ów Czech z miseczką knedliczków czy nawet ów szkocki sknera.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 167 (12409) 9, 10 11 sierpnia 1985

 

 

NA LUZIE

NA LUZIE

 

Codzienność pełna jest stresów, nerwów, napięć. Codzienność – to wredny szef, gderająca żona, to zaległe sprawy, które śnią się po nocach, to głowa nabita problemami, których, wciąż przybywa. Codzienność wyczerpuje nasze siły i każe tęsknić za urlopem. Bo urlop to sam luz, a nie masz – dla zdrowia – jak pożyć trochę tylko na luzie.

Człowiek żyje na luzie wówczas, kiedy dane jest mu to mieć, czego nie ma na co dzień. Różnym różnych brakuje różności, a więc i dróg osiągania luzu musi być wiele. Ogólnie wiadomo jednak, że owego luzu nie da się ani rusz załatwić, jeśli nie zostaną spełnione dwa podstawowe warunki, wolny czas i równie wolne pieniążki.

Czas wolny wolnym jest od obowiązku uczęszczania do pracy. Wolnym zaś być jeszcze powinien od wszelakich nakazów i rygorów narzucanych mu przez codzienność. Aby żyć na luzie należałoby zrezygnować ze wszystkiego, co ów czas musztruje. Najgorsze są stereotypy myślenia o czasie. Wedle nich zawsze coś jest „za wcześnie”, albo „za późno”. Codzienność uwikłana właśnie w takie myślenie każe nam sądzić, że wstajemy zawsze za wcześnie, a chodzimy spać za późno, że w pracy przebywamy za długo, a wypoczywamy za krótko itd.

Porzucając owe stereotypy możemy np. wstać o drugiej w nocy i pójść do mięsnego – w kolejkę. Pełny luz osiągany tym jakżeż prostym sposobem bierze się ze świadomości naszego wolnego wyboru wstania o tej porze. Bo to nie do roboty, ani na fuchę, ale na luzie właśnie, dobrowolnie, w poczuciu i z kartkami. Ci, którzy taką obierają drogę szansę moją nadto wystania szynki. Jej niecodzienność, nawet wybiórcza odświętność wniesie do domowego ogniska szczyptę wieprzowej pikanterii, której obecność wśród cielęcej rąbanki i wołowej łojowiny zdaje się mieć z problemem luzu związek bezwzględnie bezpośredni.

Wystawanie nocne pod mięsnym nie jest jeszcze formą masową, jak np. rodzinne zakupy dokonywane powszechnie na wczasach. Sens takiej – z kolei – drogi do osiągania luzu streścić się daje w następującym rozumowaniu: codzienność każe nam się bez przerwy spieszyć. Na nic nie mamy czasu. Na stanie w kolejkach także. Samo stanie nie jest dobre, ani złe. Złe są natomiast te nerwy, które pożerają nas w czasie owego stania w dni powszednie, pracujące. Nie masz więc większej przyjemności, jak postać sobie w kolejce, na kompletnym luzie, bez nerwów, ze świadomością, tego, że co, jak co, ale stać możemy sobie ile tylko wlezie. No więc kto żyw, a urlop ma i jest na wczasach, ten stoi jeśli już nie za czymś szczególnym, jak np. rzucone niespodziewanie majtki, to chociażby za lodami lub żeby się napić lub z innego jeszcze powodu. Po tych co stoją widać też, że mają pełny luz.

Luz bierze się ponadto z robienia wszystkiego inaczej, niejako na opak, wbrew codzienności. Taka też droga zyskała powszechną aprobatę wśród ludzi spragnionych luzu właśnie. I tak indywidualiści chodzący przez rok cały swoimi i sobie tylko wiadomymi ścieżkami ganiają letnią, urlopową porą w wielkich stadach nazywanych wycieczkami. Gapią się na to tylko na co gapią się inni, słuchają tylko przewodnika i jemu jednemu wierzą święcie, biegają z miejsca na miejsce w kosmicznym wręcz tempie, bez względu na wiek i faktyczne w tym względzie możliwości. Jadają wreszcie w paskudnych stołówkach, gdzie tace tłustsze są od noszonych na nich potraw i śpią w salach czterdziestoosobowych kryjąc swoją intymność wyjściowymi porciętami.

Inni znów, nawykli przez rok cały do chodzenia w jednym tylko stroju dopychają teraz walizy kolanami, by taszczyć je na drugi koniec kraju i paradować tam, na jednym deptaku i co rusz w nowym stroju, innych butach, kapeluszu, że nie wspomnę już o francuskiej bieliźnie i angielskich skarpetkach, z oryginalną metką chwacko wystawianą na buty – ku powszechnemu zachwytowi.

Przesiadujący i wysiadujący łażą teraz bez opamiętania, aż do zdartych butów i natartych do żywego stóp. Dla odmiany biegający przez okrągły rok, ganiający z wywieszonymi językami leżą teraz do góry swymi zapadłymi brzuchami i suszą kości na zakazanych plażach.

Wszyscy zaś odczuwają luz finansowy tak przemożny, tak niczym niepohamowany, że pieniądz leje się w tym czasie strumieniem szerokim do przepastnych kieszeni ludzi obrotnych, a to kiszących ogóreczki małosolne, a to skłonnych przynieść cytrynadkę na sam kocyk, to znów sprzedać piweczko przed trzynastą, zdjęcie zrobić z osiołkiem czy kucykiem itd. itp.

Luzu jest teraz dużo, boć urlop to sam luz i po to człowiek na urlop idzie, aby się tego luzu dopracować i nacieszyć nim do syta. Kiedy wróci codzienność trzeba będzie oszczędzać na każdym drobiazgu tak, jak przed urlopem, trzeba będzie chodzić w jednym ubranku, przesiadywać lub biegać całymi dniami i robić wiele innych jeszcze rzeczy typowych dla codzienności. A że ten luz w naszym wydaniu śmieszny, dziwny jakoś taki… No cóż. Człowiek tak umiera, jak żyje, a żyje tak, jak go no to stać. Dziwnie żyjąc dziwne byłoby, obyśmy mieli inny właśnie, niż taki dziwny luz. Póki co cieszmy się że go w ogóle mamy.

 

Tadeusz Wojewódzki

 

Dziennik Bałtycki, 164 (12099) 13 lipca 1984

 

RADY

RADY

 

Wprawdzie każdy z nas żyje na własny rachunek, według własnego widzimisie i nie lubi specjalnie kiedy inni w jego życie wtrącają się zbyt często, to jakżesz życie owa wyglądałoby inaczej, gdyby nie owe rady i porady znajomych, przyjaciół i najbliższej rodziny.

W życiu dorosłym zaczyna się nasza z owymi radami spółka jeszcze przed ślubem. Ileż to kobiet w chwilach szczerego nad swoim losem rozrzewnienia wypomina własnym matkom: „A pamiętasz jak mi odradzałaś Janka? I zobacz, jak Kaśka ma z nim dobrze. A ja? Co ja mam z tym moczymordą?”. Ale – żeby oddać sprawiedliwość zdarzają się przecież i sytuacje odwrotne. Bo też do wszelkich rad i porad przedmałżeńskich przywiązywać zwykliśmy wagę bardzo dużą.

Radzi się więc: przed czy po ślubie. Ci, którzy radzą – przed – powołują się na konsekwencje kupowania kota w worku. Ci, którzy radzą – po – wspominają o szacunku, o tym, że to, co zdobyte z wielkim trudem, po walce i upływie czasu cenione jest bardziej. No, a w życiu wychodzi i tak po swojemu czyli trochę – przed – i resztę – po.

Ranga rad i porad wzrasta dopiero w samym małżeństwie. Uczestniczy w tym przede wszystkim najbliższa rodzinka, ale nie tylko. Matkom żal jest syna. Chciałyby, aby dłużej pospał, mniej pracował i w ogóle miał w życiu lżej. Radzi więc: „Nie bądź głupi. Niech i ona więcej pracuje”. Ale córki także mają swoje marny. Wcale nie mniej kochające swoje dziecko. Radzące z kolei: „Bierz go do roboty, bo jak go w porą nie zagonisz, to będzie taki jak z naszym ojcem. Sam chleba sobie nawet nie ukroi”. Synkowi poradzą, córeczce poradzą i jak się te dzieciaki po takich poradach spotkają, to słychać ich w całej okolicy, jak sobie na gwałt życie wspólnie układają.

Wiadomo, że chłop lubi wypić. Kobietę, która to lubi trudno znaleźć ze świecą. Mężczyźni radzą się więc mężczyzn jak przyzwyczaić do tego swoje żony, a żony naradzają się z bardziej doświadczonymi mężatkami jak oduczyć chłopa tego picia. Jeśli wieczorową porą rozlega się po całej klatce schodowej walenie w drzwi, to wiadomo, że żonie poradzono, aby „nie wpuszczała tego pijaka do domu”. Jeśli natomiast pali się gdzieś światło, i widać w oknie kobietę biegającą również wieczorową (nocną) porą od okna do okna, to wiadomo, iż poradzono mężowi, aby pijany do domu nie wracał. Bo jak ona chce się awanturować, to niech się awanturuje ze swoimi sąsiadeczkami, ale nie z nim. A co? Czy on nie ma prawa wypić sobie kielicha po pracy? Czy w końcu pijakiem jest? A że coś z fuchy przepije, to jego sprawa.

Przychodzi wreszcie czas kiedy on lata, jak kot z pęcherzem i choć siwy, podpasiony i z kilkoma zaledwie zębami wali w konkury do małolatek nie myśląc o niczym innym, jak tylko o nowej drodze życia. Jej radzą wówczas, aby wzięła na wstrzymanie. „Polata, polata – doradzają – i wróci”. Ale jak tu wziąć na wstrzymanie kiedy stary wynosi z domu co cenniejsze drobiazgi i obdarowuje nimi że tak powiem – siksę. Radzą więc, żeby zamki w drzwiach wymienić, póki stary nie wyniósł jeszcze całego dobytku.

Jemu natomiast czas upływa mile na opowieściach kolegów o takich co to sobie życie od nowa ułożyli, z młodymi kobietami się związali, przez co i sami odmłodnieli i poznali smak prawdziwego życia.

Kiedy już miną lata durne i chmurne, kiedy w kościach mocniej łamie niż kiedykolwiek przedtem, kiedy i siedzieć ciężko i stać trudno, rady dotyczą zdrowia. Jest go akurat tyle, żeby nie umrzeć, ale zbyt mało żeby żyć. Życie upływa więc w rejonowych poczekalniach u rejonowych lekarzy. Bo też gdzie, jak gdzie, ale w tych poczekalniach właśnie rad udziela się najwięcej. Wówczas też okazuje się, że najlepsze na wszystko jest systematyczne popijanie bursztynu zalanego spirytusem. A w ogóle spirytus nadal najlepszy jest na krążenie – szczególnie dla panów. Dla tych już bez wątroby i nerek raczej nie. Chociaż kto wie? Przecież jeden taki, to nawet denaturat pije, a jak żyje…

Przychodzi wreszcie i czas taki, kiedy na ławeczce w parku spotkasz kumpla siwego, jak gołąbek, z laseczką, który zawsze oszukiwał w palanta i ze wszystkich rad, jakie człowiek udzielić może człowiekowi, mężczyzna – mężczyźnie, jedna interesować będzie cię szczególnie: co też ten oszust z dawnych lat bierze na obstrukcję i czy faktycznie stolec ma aż tak często, jak się ma zazwyczaj przed innymi koleżkami chwalić. Wszak zawiodły i śliwki suszone i mleczko zsiadłe i wiele innych specyfików.

Jakby więc na problem nie spojrzeć od rad i porad nie masz ucieczki. Wiadomo tylko jedno – jak żyje się z nimi. Zawsze ciekawi najbardziej jak też żyłoby się bez nich. Bieda cała w tym, że nie ma się kogo poradzić jak żyć nie korzystając z rad i porad innych ludzi.

 

Tadeusz Wojewódzki

 

Dziennik Bałtycki, 157 (12399) 26, 27, 28 lipca 1985

 

URLOP

URLOP

 

Przez okrągły rok gnieciemy się w środkach komunikacji miejskiej i podmiejskiej. Obrywamy sobie guziki, depczemy po butach i obrzucamy epitetami. Gnamy wciąż gdzieś na złamanie karku, by załatwić sprawy małe i mniejsze, lecz pożerające nieprawdopodobnie dużo czasu. Po bezsennych nocach przewracamy się z boku na bok przecierając z czoła krople zimnego potu wyciskane myślami o tym czego to jeszcze nie zdążyliśmy załatwić, o czy zapomnieliśmy, z czym jesteśmy „do tyłu”. W tej gonitwie dzień podobny jest do dnia, mija szybko, niepostrzeżenie. Aż wreszcie nadchodzi ten upragniony, wymarzony, oczekiwany urlop.

Przedtem trzeba jednak dograć kilka spraw. Wszak mało kto spędza urlop w domu. A więc trzeba kupić bilety kolejowe. Jeśli speszy cię widok kolejki długiej, jak po papier toaletowy, jeśli załamiesz się to pierwszym momencie, to wrócisz przecież tutaj. Jak urlop, to urlop, musi być wygodnie, a jak wygodnie to podróżować trzeba na miejscu siedzącym. Żeby mieć takie miejsce- trzeba swoje odstać. Fakt, iż stoi się niejednokrotnie tyle samo czasu, ile trwa cala podróż – wyłączając skrajne przypadki kiedy ktoś podróżuje z jednego na drugi kraniec Polski — to zupełnie inna sprawa. Idzie to wszystko na karb codzienności, o której wiadomo, że z natury swojej zaprzeczeniem jest zalet urlopu.

Zanim jednak rozsiądziemy się na tym wystanym miejscu pamiętać musimy o tym, że ludzie są omylni i niejeden z miejscówką podróżował gorzej niż ten bez miejscówki. Na dworzec podążać więc będziemy pełni obaw, czy aby zdołamy miejsca zająć jako pierwsi, czy aby ktoś tam już nie będzie siedział. Gdyby nie te przeklęte toboły wskoczylibyśmy do pociągu jako pierwsi. Ale do takiego „numerowanego” jakoś głupio, pomijając już owe toboły. Trzeba więc będzie przepychać się delikatnie , choć chytrze i stanowczo. Czy aby potrafimy?

Zanim do tego dojdzie śnić się będzie człowiekowi, że przychodzi na peron, a nasz pociąg już stoi i to tak załadowany, że nawet jednej nogi nie wciśniesz. Co wówczas robić? Przyjedziesz na wczasy później, to okaże się, że komuś już miejsce sprzedano, że są jakieś miejscowe obostrzenia, przepisy dyscyplinujące wczasowiczów. Zaczniesz się wykłócać, dochodzić swoich racji, to cię jeszcze przywołają do porządku publicznego. Słowem – sytuacja bez wyjścia. Rozwiązuje ją wreszcie budzik przypominający o przywileju pracy i czekających cię jeszcze przed urlopem obowiązkach oraz sprawach do załatwienia.

Jedziesz wprawdzie tylko na dwa tygodnie, ale to tak, jakbyś na te dwa tygodnie umierał. Czegoś w porę nie załatwisz – przepadło. Zapłać więc za mleko. Od piętnastego. Można by wprawdzie zrezygnować z całego miesiąca, ale niech no się tylko pan mleczarz w porę nie zorientuje, niech ci wystawi te dwie butelki na kredyt, a popamiętasz to potem do końca roku: odbije sobie niejeden raz. W końcu stratny na tym mlecznym interesie być nie może. Wystarczy, że państwo na tym traci.

Nie koniec jednak na mleku. Odebrać trzeba kartki, bo inaczej nie dostaniesz na wczasach jeść. No i zapłacić za mieszkanie, bo doliczą procent kary takiej, że już w tym miesiącu na ćwiartkę nie starczy. Zajrzeć też trzeba do innych płatności okresowych. Boć może być i tak, że wrócisz, a tu telefon wyłączony, światła nie ma, gazu nawet na przypalenie papierosa. Wiadomo – w naprawach i usługach wszelakich- sto lat u nas niemało. Ale z karami idzie nam bez porównania lepiej. Mamy w tym jakby i większe doświadczenie i lepsze rozwiązania organizacyjne.

Skoro zaś o mieszkaniu mowa, to nie tylko brak gazu i światła nam grozi. Wprawdzie nie mamy w nim – według naszego mniemania – niczego aż tak znów bardzo cennego, ale nie stoi to wcale na przeszkodzie, by inny poszukał w nim czegoś dla siebie, a przy okazji to i owo pokroił, połamał, zniszczył. Drugi raz na to nie zarobisz. Najlepiej byłoby chałupę deskami zabić, a na deskach pozawieszać granaty odłamkowe. Marzenia marzeniami, nie pozostaje zaś nic innego, jak pogadać z sąsiadami, uprzedzić, że żadnych remontów przeprowadzać przez najbliższy czas nie zamierzamy i że gdyby co, to niech walą prosto po oczach w naszym imieniu i na naszą odpowiedzialność.

Teraz można już puścić się po sklepach w poszukiwaniu brakujących, a niezbędnych na wczasach elementów garderoby naszej oraz naszych domowników. Tutaj uda się kupić skarpetki, tam – jak wieść niesie – rzucili pastę do zębów, jeszcze gdzie indziej dowieźli zupełnie nieoczekiwanie buty dla tatusia, a jeszcze gdzie indziej też buty, ale dla mamusi. I tak dwa, trzy tygodnie zlecą.

Kiedy zaś zlecą- przyjdzie czas pakowania, a jeszcze wcześniej prania i prasowania. Trudno wprawdzie o naszych domach – na co dzień – powiedzieć, iż są normalne, ale to, co przedstawiają one w owych dniach totalnego pakowania się domowników trudno jest określić równie krótko, co trafnie. Wszyscy mają wówczas czarne podniebienia. Dzieciaki płaczą i kłócą się między sobą o byle co, dorośli wymyślają sobie – każdy w przekonaniu, że wszystko na jego jest biednej głowie. Trwa to wszystko prawie do białego rana, kiedy wreszcie ci, którzy mogą pójść spać na godzinkę czy dwie – idą, a reszta wyrusza na wymarzony urlop.

I choć w urlopie – jako takim – nie ma niczego aż tak bardzo dziwnego, to przecież nadziwić się nie można – skąd też ludzie biorą tyle sił, by koniec końców na urlop zdecydować się, przygotować do niego, no i wybrać.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 153 (12395) 19, 20, 21, 22 lipca 1985

 

FRAJER

FRAJER

 

Mało kto uważa siebie za frajera. Bo też w gruncie rzeczy tak się tylko mówi, że się nim jest, ale myśli zupełnie inaczej. Frajer pociesza się więc myślą, że największy cwaniak da się od czasu do czasu „nabić w butelkę”. Frajer robi wiele innych jeszcze rzeczy, a wszystko po to tylko, żeby przekonać siebie samego oraz otoczenie, iż frajerem nie jest. Ponadto wielu z nas tkwi w błogiej nieświadomości dopóty, dopóki nie nadarzy się sytuacja ewidentnie rozstrzygająca owe wątpliwości. Takowa może przydarzyć się rodakom wyjeżdżającym za granicę. W każdym razie wydaje mi się tak teraz, kiedy pozostaję pod silnym wrażeniem opowieści żywcem niemal z życia wziętej, której bohaterem jest mężczyzna mniemający – jeszcze nie tak dawno temu, iż z frajerem to kto, jak kto, ale on niewiele ma wspólnego.

Dostał zaproszenie, więc postanowił wyjechać za granicę. Wypełnił stosowne formularze już w piątek, ale sądząc, iż nie frajer – wszak wiadomo, że w piątek zły początek, ruszył pod stosowny urząd dopiero w poniedziałek. Ponieważ miał dzień wolny, więc pospał nieco dłużej. Myślał sobie, że niech tam frajerzy sterczą od białego rana. On – nie frajer – przyjdzie na godzinę, może dwie przed końcem urzędowania i załatwi sprawę od ręki. Okazało się jednak, że na owe dwie godziny przed końcem ludzi jest tyle, że wejść do środka nie sposób. Padały numery oczekujących: 140 i jeszcze większe. Słyszał też, że ludzie umawiają się na nocne dyżury. Pomyślał więc, że to frajerów robota tak po nocy sterczeć. On pójdzie we wtorek do pracy, a w środę weźmie dzień wolny i przyjdzie pod urząd możliwie jak najwcześniej. Choćby i o czwartej rano. Tak postanowił- w głębokim przekonaniu swojej nad innymi wyższości, większego sprytu oraz umiejętności myślenia, bo też myślał poprawnie: w pierwszych dniach tygodnia wszyscy rzucają się na urzędy, więc trzeba ten szturm przeczekać. Przeczekał.

W środę był pod urzędem już o czwartej rano. Nie było nikogo! Pomimo tego, że sobie właśnie tak wyobrażał, w pierwszym momencie nie za bardzo wierzył własnym oczom no i szczęściu. Rozejrzał się dokładnie, sprawdził stojące w okolicy samochody, czy aby ktoś w nich nie waruje, a przekonawszy się, iż jest nieodwołalnie pierwszy nasrożył się, spiął w sobie i postanowił, że gdyby jakaś tam wczorajsza kolejka namówiła się na późniejsze dzisiaj warowanie, to on choćby nie wiem co, to nie popuści. Trwał więc pod drzwiami wyglądając ewentualnych intruzów. Gdzieś koło szóstej przyszło mu do głowy, że można było przecież pospać jeszcze dwie godziny dłużej. Ale co tam te dwie godziny, skoro jest pierwszy i załatwi szybko sprawę. Wkrótce potem w miejsce wojowniczego oczekiwania pojawiła się niespodziewanie tęsknota za bratnią duszą, która byłaby druga. A potem gniew, że te cholerne lenie tak długo śpią.

O siódmej był już zły tak bardzo, że postanowił nie odzywać się do tego, który przyjdzie po nim. Przecież to bezczelność tak długo spać! Ale ten oczekiwany nie zjawiał się i nie zjawiał. Wtedy to, a było już około dziewiątej zaczęły nachodzić go wątpliwości dwojakiego rodzaju. Po pierwsze obawiał się, że ci, którzy zjawią się lada moment są tak silną i tak dobrze zorganizowaną grupą, że nie poradzi sobie z nimi. Ale powinni już być, wszak urząd rozpoczyna pracę od dziewiątej. Po drugie zaś obawiał się – i to najbardziej, że godziny urzędowania w tym dniu są przesunięte. O ile? Bał się spojrzeć na tabliczkę ze stosowną informacją. Ale w końcu spojrzał. To, co zobaczył przeszło jego wszelkie oczekiwania i wątpliwości. Stało czarno na białym, że środa jest dniem, w którym urząd nie pracuje…

Po tym szoku postanowił czytać wszystkie informacje, jakie tylko zamieszczono w urzędach. Mniejsza już o to jak, ale w końcu wylądował w wymarzonym pokoju i złożył papiery. A dokładniej – położył je na stole. Przedtem wyczytał dokładnie jakie to poświadczenia są niezbędne, że potrzebne są zdjęcia i że potrzebny jest znaczek, którego nie pomylił ze skarbowym, choć oczekując swojej kolejki słyszał, jak frajerzy „wyskakiwali” z niewłaściwymi, bo skarbowymi znaczkami. Tak był przy tym na ludzi obrażony, taki był na cały świat wściekły, że z nikim nie rozmawiał, nie informował. Niech frajerzy się nauczą. Sami. Jak on i tą cholerną, nieczynną środą. Kiedy więc położył już owe papiery na biurku i został poproszony o dowód osobisty poczuł wreszcie wstępującą weń dumę, bo i dowód miał i zdjęcia podpisane i wszystko w porządku. I kiedy już zaczynał po raz kolejny wierzyć w siebie- padła prośba o wojskową książeczkę. Nie miał. Chciał paść na kolana i błagać o przebaczenie, chciał włosy wyrywać z głowy całymi kępami. Ale nie o to chodziło. Potrzebna była przecież wojskowa książeczka.

Nauczony nowymi doświadczeniami przed wyjazdem do Warszawy – po wizę – skontaktował się telefonicznie ze stosowną ambasadą. Wypytał dokładnie o to, czy dysponuje właściwymi dokumentami, kiedy ambasada jest czynna i pojechał nocnym pociągiem, aby w porę zająć odpowiednie miejsce w kolejce. Był pierwszy. Cały dumny jak paw, zrehabilitowany po tych kilku frajerskich wyczynach. Dopiero w ambasadzie dowiedział się, że potrzebne są zdjęcia. Przyjedzie więc jeszcze raz. Myślał wprawdzie i o zdjęciach wcześniej, ale przekonany był, że do wizy potrzebne nie będą. Bo i po co. To przecież tylko wpis w paszporcie. Po co komuś moje zdjęcia?

Resztę z tej historyjki można darować sobie. Jej treść łatwa jest do odgadnięcia skoro naszego bohatera czeka jeszcze załatwianie kilkunastu podobnych spraw. Jedno jest natomiast pewne, że bez względu na to, co sądził o sobie wcześniej, teraz już wie, że jest po prostu frajerem. Pocieszać się może jedynie widokiem podobnych mu, których widział przecież po drodze- wcale nie tak rzadko. Nadal jednak pozostało mu to dręczące pytanie: „Dlaczego?” Przecież myślał logicznie, kombinował sobie sprytniej od innych.

A może po prostu jest tak, że frajer stanowi nieodłączny element naszego pejzażu? Może jest wytworem życia skomplikowanego przez ludzi, dla ludzi, wbrew logice, bez odpowiedniej informacji i żadnych ułatwień. Być może. Tylko kogo może takie stwierdzenie pocieszać? Oczywiście frajera…

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 148 (12390) 12, 13, 14 lipca 1985

 

STUDIA

STUDIA

 

Kowalski taki już jest, że jeśli tylko można coś mieć, czego nie ma większość, to on bardzo będzie tego chciał. Przyda mu się, nie przyda – to najmniej ważne. W czasach kiedy brakuje tak wielu rzeczy i tak bardzo potrzebnych- trudno Kowalskiego ganić za chomikarskie zakusy. Byłoby to zresztą daremnym strzępieniem języka. Ale nie ganić to wcale nie oznacza – nie pamiętać o tym. Także i wtedy, kiedy mowa o studiach. Pomijając oczywiste w swej szlachetności intencje studiowaniu przyświecające, takie jak chęć lepszego poznania zdobyczy nauki, rozwijania swoich zdolności- pamiętać należy także o tym, że Kowalski woli być magistrem Kowalskim, niż panem Kowalskim. Magistrami można by wprawdzie płoty u nas tapetować – tylu ich na każdym kroku- ale, pomimo wszystko mniej ich jest niż tych, którzy magistrami jeszcze nie są. Zaocznie, wieczorowo, boczkiem i chyłkiem namnożyło się nam magistrów Kowalskich, oj namnożyło. A że inni też chcą więc walą na studia, aż uczelnie w szwach trzeszczą.

Gdyby na uczelniach były dzwonki i gdyby każda z nich miała swojego woźnego to o czym myślałby ów woźny w takim okresie, jak ten kiedy na uczelniach trwają egzaminy? Co myślałby sobie sprawdzając wraz z innymi tożsamość zapisanych na listach kandydatów do indeksu udających się do sal egzaminacyjnych? Z pewnością zadawałby sobie pytanie typu: „O co tutaj chodzi?”. Bo też -w rzeczy samej – o co?

Jeśli już nie ci ubiegający się o indeks, to chociaż ich rodzice wiedzą przecież dobrze, że zdecydowana większość tych z dyplomami zarabia mniej niż ci bez dyplomów, a już z całą pewnością dochody ma mniejsze. Bo też taki z fachem jakoś dorobi, skombinuje, a pan magister to – nie przymierzając – ni pies, ni wydra. Na to, żeby dorabiać jest za mądry, za bardzo wykształcony, a na to, żeby zarabiać – za mało ceniony, za słabo wynagradzany. No, więc jak to jest? Rodzice oraz ich dzieci nie marzą o niczym innym, jak tylko o tym właśnie, aby mało zarabiać?

W grę wchodzić więc mogą inne powody. Część rodziców – bez dyplomów – może najzwyczajniej nie wierzyć w to, że ludzie z dyplomami zarabiają tyle, ile zarabiają. To w jakimś stopniu ich usprawiedliwia. Jak się dziecku na tych studiach poszczęści, to się dowiedzą. Część rodziców wie jednak aż nadto dobrze, bo wie z własnego doświadczenia. Tych z kolei trudno podejrzewać o świadome pchanie dziecka na drogę materialnej poniewierki. Część z nich to być może marzyciele przekonani o tym, że akurat ich dziecku się poszczęści, że ułoży ono sobie życie zawodowe inaczej, że zrobi karierę, jak znajomy znajomego – pomimo to, że też z dyplomem. Ale tak myśleć może tylko część – zastanawiałby się nad tym wszystkim woźny.

Dalej pewnie rozumowałby tak jeszcze: niektórym z rodziców byłoby szkoda, aby dziecko nie miało tego, co oni mają, a więc wykształcenia. A jak już je dziecko będzie miało, to jakoś tam będzie…

Niby powinno być tak, że młodzież idzie na studia przede wszystkim dlatego, że kocha naukę, że lubi się uczyć, studiować, grzebać w książkach i o niczym bardziej nie marzy, jak o tym właśnie. Ale nie trzeba być woźnym na wyższej uczelni, aby wiedzieć, że takich, którzy faktycznie kochają naukę policzyć można na palcach. Ot, uczą się, bo się uczą. Od kreski do kreski. W najlepszym układzie tyle, ile trzeba. Najczęściej jednak dużo mniej.

Skoro więc nic studiują dla zysku – perspektywicznie rysującego się wraz z szansą otrzymania dyplomu, jeśli nie przyciąga ich do murów uczelni pasja studiowania, ani głęboka wiara w to, że nie masz wyższych wartości, jak intelektualne właśnie, jeśli nie z tych wszystkich powodów, to dla jakich?

Nasz woźny mógłby jeszcze brać pod uwagę chęć przesunięcia terminu odbycia służby wojskowej, na bardziej dla siebie dogodny oraz odbycia jej na zasadach przysługujących absolwentom wyższych uczelni. Mógłby także domniemywać, że kryje się za tym wszystkim chęć przeżycia wielkiej przygody, jaką są beż wątpienia studia, przedłużenia szkoły i okresu kiedy jest się już wprawdzie dorosłym, ale nie żyje się jeszcze życiem człowieka dorosłego.

Ale czy wszystkie te domysły byłyby w stanie zadowolić myślącego woźnego szkoły wyższej pogrążonego w dociekaniach wywołanych widokiem młodzieży gromadzącej się tłumnie przed uczelnią? Sądzę, że gdyby nawet pamiętał o Kowalskim to, czego Kowalskiemu nie wytykamy, choć o czym pamiętać powinniśmy – też nie byłoby mu wcale lżej.

Pocieszające jest więc to tylko, że na uczelniach nie ma jeszcze dzwonków i woźnych. Jak widać żyje się bez nich jakby i prościej…

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 143 (12385) 5, 6, 7 lipca 1985

 

TOALETOWO

TOALETOWO

 

Beż papieru toaletowego można wprawdzie żyć, ale takie życie ujawnia swoją gorszą, bardziej szorstką stronę. Chciałoby się więc aby wszyscy mieli go we własnym domu – systematycznie, bez przerwy, na każde zawołanie. Byłoby nam wszystkim wówczas na co dzień bardziej toaletowo. Szkopuł w tym jednak że papieru mamy za mało. Nie wiem co statystyki na ten temat, jak w zużyciu wyglądamy na tle świata, ale sądząc po własnej rodzinie powiedziałbym, że papier idzie jak woda.

Dziwić się więc specjalnie nie należy, że on to właśnie co jakiś czas staje się przedmiotem porozumień oraz akcji podejmowanych na szczeblu. Trudno powiedzieć czy organizatorom tych akcji określających drogi i kanały jakimi obywatel wejść może w posiadanie tegoż luksusu przyświecają idee tak szczytne, jak bezinteresowne zbieractwo makulatury. Ale też pytanie o to nie jest ani jedynym ani najważniejszym dla tych, którym przyjdzie się teraz ubiegać o ów wymarzony toaletowy wieniec.

Dla człowieka myślącego i – jak sądzę normalnie, zasady sprzedaży za makulaturę winny być takie: dajesz więcej makulatury, dostajesz więcej toaletowego papieru. Drogi myślowe jakimi chadzają nasi –urzędowi- myśliciele bywałą jednak dla pospólstwa niepojęte i trudne do przewidzenia. W praktyce bowiem określonej stosownymi zarządzeniami jest tak, że za sprzedaną makulaturę otrzymujesz talon, a za ten talon 5 rolek toaletowego szczęścia. Ludzie dźwigają więc makulaturę do punktu skupu, jeden 2, 3 kg, inny – 20, 30 kg. Jeden i drugi otrzymują po jednym talonie. Z nim biegną do papierniczego, a tam i ten z talonem za 2, 3 kg i ten z talonem za 20, 30 kg dostaną każdy po 5 rolek. I słusznie. Zawsze nastawieni byliśmy wrogo do tych, którzy gromadzą nadmierną ilość dóbr materialnych, zawsze takich ganiliśmy i karaliśmy. Raz jeszcze spotkała ich zasłużona kara.

Połowa biedy jeśli w sklepie jest jeden tylko posiadacz talonu i to takiego właśnie za 2, 3 kg. Ale co się dzieje, czego nasłucha się Bogu ducha winna sprzedawczyni jeśli trafi się ów z talonem za 20, 30 kg tub co gorsza i taki i taki za jednym zamachem – tego opisać wprost nie sposób. Ludzie dają się u nas nabijać w butelkę do czasu. Kiedy widzą, że coś jest nie tak- zaczynają się, tym czymś bardzo interesować, czytać, dociekać. I o nie -w chwili obecnej- awanturują się w sklepach. Tylko patrzeć, jak karetki pogotowia z sanitariuszami oraz kaftanami bezpieczeństwa zaczną masowo podjeżdżać pod punkty skupu makulatury. Dlaczego? Ano organizatorzy przygotowali nieborakom zatrudnianym w takich właśnie punktach skupu operacyjkę nie lada. Zasady jej określa specjalna informacja dla klientów w której stwierdza się (punkt 5), że dla wygody klienta może on pobrać miast jednego – kilka talonów o różnej wartości, nie przekraczającej jednak tysiąca złotych, no i kwoty na jaką „zarobił” makulaturą.

W praktyce oznacza to, że w punkcie skupu nikt nie będzie miał prawa odmówić mi wydania kilku talonów jeśli zjawię się tam z pięcioma kilogramami makulatury. No bo też niby na jakiej podstawie? Każdy z tych talonów musi być przez pracownika skupu wypisany oraz odnotowany w jego dokumentacji. Jak się ludziska połapią, jak się zorientują w tej szansie łatwego wejścia w posiadanie toaletowego luksusu, to współczuć tylko wypada owym punktom skupu. Zresztą – talonów zabraknie wówczas już po kilku dniach. No, ale tłumacz z kolei ludziom dlaczego nie ma talonów…

Krótko mówiąc: tak prosta sprawa, jak uzależnienie ilości rolek papieru toaletowego od wartości talonu doczekała się rozpracowania tak zawiłego i tak w swych interesach niepojętego, jak owe 5 rolek – od każdego talonu. Jak dotychczas najbardziej namacalnym efektem owego pomysłu jest napsuta ludzka krew, nerwy i wrażenie, że ludzi normalnie u nas myślących jest coraz mniej.

Sądzę więc, że w takim kontekście nikogo nie zdziwi specjalnie fakt, iż sam sobie odpowiem na postawione zarzuty organizatorom tej toaletowej sfery. Najważniejsze tezy odpowiedzi sprowadzić się dadzą do tego, że sprawa skupu surowców wtórnych jest w naszym kraju jednym z najważniejszych problemów, że nie posiadamy w tym zakresie tradycji oraz sprawdzonych rozwiązań organizatorskich, ale podejmujemy starania i czynimy wiele, choć dużo jeszcze zostało do zrobienia.

No cóż. Wejdziemy tym samym na nową, toaletową tym razem drogę rozstrzygnięć, dyskusji, postanowień.

 

Tadeusz Wojewódzki

 

PS. Często bywa u nas tak, że krytykowany organizator jakiejś akcji zezłości się i odwoła ją. Wszak lepiej nie robił nic, niż robić coś źle i być za to jeszcze krytykowanym. Śpieszmy się wiec z tą makulaturą, póki akcja łaskawie trwa. Aby żyć bardziej toaletowo polecam założenie plastikowego woreczka najlepiej, obok kubła na śmieci. Nawet jeśli nie czytamy gazet, to w krótkim czasie wszystkie worki po cukrze, mące oraz papier tzw. opakunkowy, w który zawijają nam zwyczajną oraz inne zakupy- zapełni nam niejeden worek i zbierze się z pięć kilogramów. Spieszmy się więc, bo szansa to niepowtarzalna.

 

T.W.

Dziennik Bałtycki, 138 (12380) 28, 29, 30 czerwca 1985

 

SZKOŁA

SZKOŁA

 

Jeszcze nie tak dawno temu dziewczyny wpisywały nam do szkolnych pamiętniczków sentencje i konstatacje typu: „Ucz się ucz, nauka to potęgi klucz, zwycięża ten, kto więcej umie”. Dzisiaj te same dziewczyny już nie wpisują, tylko walą prosto z mostu: „Przynieś więcej pieniędzy, bo za te grosze nie można wyżyć do piętnastego”. Ano w rzeczy samej – zwyciężyli po prostu ci, którzy zwyciężać umieli. Oni maja więcej, żyją lepiej – często o tyle lepiej, że nie sposób znaleźć wspólnej skali porównania. A czy byli to ci najlepsi z klasy, ze szkoły? Przeważnie nie. Ci najlepsi uczyli się, uczyli, studia skończyli, doktoraty porobili, ale „klucza potęgi” jakoś nie znaleźli. A już z całą pewnością tej materialnej, jaką dają pieniądze. Szkoła pozostała jednak w dalszym, ciągu szkołą. Tyle tylko, że moda na pamiętniczki chyba stanowczo zelżała, a już na wpisywanie takich sentencji, jak owa „Ucz się, ucz…” – wymarła na wzór dinozaurów.

Dzisiaj największe zainteresowanie szkołą przejawiamy pod koniec roku – szkolnego -rzecz jasna. To w tym właśnie okresie słychać retoryczne, rozdzierające całoroczną ciszę pytania: ,,I coś ty robił przez cały rok? No, coś ty robił kretynie jeden?” I choć mówi, że robił to i tak nikt mu nie uwierzy, wszak nie miałby wówczas dwójki, a ma.

Gdzież tam jednak porównywać te dzisiejsze na temat szkoły awantury z sądnymi dniami, które byty kiedyś nie tylko pod koniec szkolnego roku, ale co wywiadówkę, co okres. Dwója na okres- była i dla rodziców i dla ucznia przeżyciem wywołującym największe emocje, najbardziej raptowne reakcje. Wszak wszyscy wierzyli w to, co wpisywało się w pamiętniczki. Dzisiaj wręcz ostrzega się przed skutkami studiowania, przed tym, że konsekwencją takiego kroku są niskie pensje, rozczarowania i frustracje. W takim kontekście owa dwója jakby i wyblakła, straciła swą moc i właściwą wymowę. Generalnie chodzi więc chyba tylko o to, aby przejść, aby nie zimować, aby nie być zdecydowanie najgorszym na tle klasy. No i tyle tytko. I słusznie. Przecież tak właśnie się opłaca.

Największe szczęście rodziców – w związku ze szkolą – sprowadza się więc nie do radości z tego, że pociecha uczy się bardzo dobrze, a więc daleko zajdzie, lecz do tego, że uczy się dobrze, a więc oni mają z tego powodu mniej obowiązków, jeden problem z głowy więcej. I tak się to już chyba na dłuższy czas przyjęło. Samo życie to wymusiło. Choć w porównaniu z tymi, którzy i więcej od nas mają i lepiej od nas żyją, to my właśnie, a nie oni – zdajemy się trwać w pozycji do góry nogami. Wszak dotychczasowe doświadczenia rozwoju naszej cywilizacji przemawiają jednoznacznie za tym, by dążyć do kształcenia superspecjalistów, cenić ich, preferować i na takich stawiać. Ale kto wie? Może nam uda się inaczej? Może do tego cywilizacyjnego szczytu dotrzeć można od tyłu, od zaplecza, po znajomości?

W każdym razie na bieżąco nasze edukacyjne aspiracje, kształcenie specjalistów i fachowców najwyższego lotu, lotów najwyższych nie mają.

W tym wyblakłym, stonowanym i nijakim stosunku naszym do szkoły jedno zdarzenie wyróżnia się zdecydowanie: moment kiedy to dziecko idzie do szkoły po raz pierwszy. Cóż to za ceremonia, co za wydarzenie! Do szkoły idą wówczas wszyscy: babcia, mama, ciocia, dziadek, ojciec, wujek, znajomi, a nawet pies. Błyskają flesze i słychać trzask nerwowo ,,nakręcanych” aparatów fotograficznych. Kobiety płaczą, a mężczyźni nerwowo przełykają ślinę. Każdy chce widzieć wszystko, więc dorosłych trzeba przeganiać jak dzieci, a dzieci ustawiać klasami przed dorosłymi. Duszno jest wówczas i ciasno. Panie od pierwszoklasistów ,,odstrzelane” są tego dnia spojrzeniami tylu ludzi i tak ciekawskich tego „jaka też ta pani jest”, że gdyby spojrzenia owe moc miały bardziej ziemską, to kobiety te rozdrapane byłyby jeszcze zanim uroczystości szkolne zdołałyby dotrwał do zaplanowanego końca. Trudno też w dniach owych o bardziej obgadane w całej okolicy osoby, jak właśnie panie owe. Wówczas to liczy się dosłownie wszystko: jak była ubrana, czy ma zmarszczki czy też nie, czy pogłaskała Piotrusia po główce i dlaczego tylko jego, czy uśmiecha się szczerze czy też protetyczne. Ustala się jej charakter i to jaka będzie dla naszego. Czy aby nie skrzywdzi. Padają też rodzinne zobowiązania, że w razie potrzeby dojścia do… itd. W domu wszyscy oglądają po kilka razy dziennie piórniczki, kredeczki, książeczki i zeszyciki. Atmosfera w domu i zapał do nauki są takie, że odnieść można wrażenie, iż to nie ów maluch, ale dziadek, babcia i cała ferajna postanowili raz jeszcze spróbować i w związku z tym zapisali się do szkoły.

Trwa to jednak krótko. Wprawdzie jeszcze kilka miesięcy panie od pierwszaków zadręczane są przez mamusie pytaniami o to skąd wzięła się u Sebastianka czwórka zamiast piątki i jakie będą tego stanu rzeczy konsekwencje jeśli nie dla cywilizowanego postępu Europy, to dla końcowego stopnia delikwenta. Ale jeszcze troszkę, jeszcze ździebeczko, a temperatura spadnie i jeden czort wiedzieć będzie kto winien pójść na wywiadówkę: ojciec czy matka – boć i jedno i drugie wstydu najeść się dobrowolnie nie chce i czasu też nie ma. Wkrótce więc dom wraca do reakcji na szkołę – właściwych naszej średniej krajowej i słychać wówczas „No, coś ty robił przez cały rok? Coś ty robił kretynie jeden?”. Zaraz też wiadomo, że to koniec szkolnego roku właśnie. Minie, przejdzie, ucichnie. Nikt sobie włosów z głowy w ilościach nadmiernych – nie wyrwie, do telefonu zaufania wydzwaniać po nocach – z takich powodów – nie będzie. Wszak to szkoła tylko. I choć prawdą jest, że uczyć się trzeba, to przecież kto, jak kto, ale my wiemy najlepiej, że od nieuctwa nikt jeszcze nie umarł, a do tego, aby żyć dostatnio i szczęśliwie także książkowa wiedza nie jest wcale niezbędna. I aż dziw bierze, że nikt z dorosłych głośno jeszcze u nas nie zapytał: „Po co w ogóle ta szkoła?”. Ano widać z tego, że są jeszcze pytania, które na nas czekają.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 133 (12375) 21, 22, 23 czerwca 1985

 

SIEDZENIE

SIEDZENIE

 

Od czasu do czasu wybucha u nas głośna afera. Okazuje się bowiem, że ktoś nieodpowiedzialny wykorzystał kalendarzowe dogodności i coś tam odrobił, coś przełożył aby wykombinować sobie kilka wolnych dni. Gromkim głosem woła się wówczas, że to marnotrawstwo, że nie stać nas na takie kombinacje, że straty powstały, których nikt nie będzie w stanie odrobić. Przy takich okazjach zwykło się też sięgać po przykłady pozytywne czyli po takich, którzy też mogli odrobić, przełożyć i zrobić sobie wolne, a jednak nie uczynili tego świadomi czyhających nań niebezpieczeństw oraz stanu naszego narodowego ubóstwa. Te powtarzające się co czas jakiś alarmy, te głośne batalie wywoływać mogą wrażenie, iż nie lubi się u nas, gdy ludzie mają wolne. Że wolne, to stan sam w sobie anormalny, budzący nasz niepokój, wywołujący podejrzliwość, słuszny gniew oraz reakcje sprzeciwu.

I choć wszystko wydawać się tutaj może w porządku, bo żre nas kryzys, a ludzie wolne sobie robią zamiast pracować, więc jak się tutaj na nich nie oburzać, to jednak gadanie takie, psioczenie na tych nieodpowiedzialnych – odpoczywających- ostro działa mi na nerwy.

Wrodzone, własne lenistwo – to z pewnością powód. Ale czy jedyny? Czy najważniejszy?

Fakt, że ludzie odpoczywają musi cieszyć pracodawcę. Wszak mądry pracodawca wie, że człowiek nie automat i pracować może tym wydajniej, im bardziej jest wypoczęty, zrelaksowany, im skuteczniej potrafi zregenerować siły. Nie kto inny, jak właśnie nowocześni pracodawcy, bardzo wobec pracowników wymagający, sami dbają o godziwy wypoczynek pracownika. Nawet jeśli jest to dwugodzinna przerwa w pracy oferują swoim pracownikom basen, tenis lub inną formę relaksu, żeby już nie wspominać o sprawach tak oczywistych, jak godziwy posiłek gotowy do spożycia na miejscu, po cenach tańszych niż poza zakładem. I to się opłaca. Relacja jest bowiem tutaj prosta: lepiej wypoczęty lepiej pracuje. Uważam, że przekonywanie u nas kogokolwiek do prawdziwości takiej tezy byłoby wyważaniem otwartych drzwi. Wolne, odpoczynek – nie jest więc złem samym w sobie. A jeśli tak, to dlaczego tak gwałtownie reagujemy na to, że ktoś tam coś odrobił i ma tym samym dzień wolny od pracy?

Trudno oprzeć się wrażeniu, iż rozpowszechniła się u nas maniera nadmiernego przywiązywania wagi do pozorów. Boć właśnie pozory wzięły u nas górę zarówno w wyobrażeniach organizacyjnego kształtu, jak i właściwego sensu pracy. Praktycznym tego rezultatem jest zjawisko polegające na tym, że gros wysiłku pracownika sprowadza się do tego, by dotrzeć do pracy na czas. Ludzie goniący z samego rana, z wywieszonym językiem, z poobrywanymi guzikami, nieomal z obłędem w oczach, by na czas podpisać listę czy podbić kartę- sprawiają wrażenie, jakby czekał na nich ogrom pracy, robota tak wielka i tak wszystkim nam potrzebna, że bez jej wykonania stanie cały zakład, ba nawet miasto czy województwo. Wydawać się też może, że ludzie ci będą wracali z pracy zmęczeni, zmordowani i zadowoleni z tego, że wykonali kawał solidnej i dobrze zorganizowanej roboty. Tymczasem najczęściej ludzie ci wracają przede wszystkim znużeni, a nie zmęczeni. Znużeni czekaniem na pracę, siedzeniem, bezczynnością spowodowaną nie tyle własnym lenistwem, co nieudolnością ludzi pracę tę organizujących.

Z naszym wyobrażeniem pracy jest właśnie tak, że mówimy stosunkowo dużo i stosunkowo często na temat organizacji pracy, wydajności i wielu jeszcze innych spraw, ale w codziennej praktyce, już bez gadania- okazuje się, że najważniejsze jest to aby w pracy po prostu być, aby swoje w niej odsiedzieć.

Powstaje więc swoisty paradoks. Wszak nasze oburzenie na odrabiających pracę i organizujących sobie dni wolne ,miałoby sens wówczas, gdyby praca ta była tak dobrze zorganizowana, tak efektywna, że każdy inny jej kształt organizacyjny, poza obowiązującym, pociągać musiałby za sobą obniżenie jej jakości. Wówczas dokładanie przez tydzień czy dwa po jednej godzinie dziennie, by tym sposobem wygospodarować sobie dzień wolny mogłoby zmniejszyć wydajność pracy, jej efektywność oraz jakość wytwarzanych wyrobów. Ale jakiż jest sens tego świętego u nas oburzania się w przypadku pracy sprowadzonej głównie do czekania, do odsiadywania, pracy źle zorganizowanej, pełnej przestojów i wyczekiwania, a więc takiej właśnie, która bardziej nuży niż męczy? Czy oburzenie takie nie jest dowodem naszego miotania się, naszej złości wynikającej z bezsilności wobec wielu problemów związanych z organizacją pracy? Czy to przypadkiem nie jest tak właśnie, że w bezradności tej rozumujemy według schematu: jak już nie pracują – to chociaż swoje odsiedzą, a ponieważ organizowanie pracy nie za bardzo nam wychodzi, więc pilnujemy, jak oczka w głowie tego odsiadywania?

 

Tadeusz Wojewódzki

 

Dziennik Bałtycki, 128 (12370) 14, 15, 16 czerwca 1985