MRÓWKOJADY
Optymizm zaszczepiają mi końskimi dawkami, aż od tego mózg staje. A ja nic tylko czarno, oj bardzo czarno widzę. Chciałbym inaczej, lecz wizję przyszłości przesłania mi… mrówkojad grzywiasty.
Życie nauczyło nas bardziej martwić się tym, co dzisiaj do gara włożyć, niźli tym czy będzie jutro jeszcze czym oddychać. Można by więc tego mrówkojada przeboleć. I byłoby to do zrobienia, pod jednym wszak warunkiem, że nic z codzienności nie będzie go przypominać, na myśl przywodzić nachalnie. Tymczasem codzienność naszą szczególnie domową, wypełniają stwory małe wprawdzie i o stosunkowo sympatycznej powierzchowności, szczególnie łatwo dającej się uchwycić, jeśli porównać je z prusakami czy karaluchami, ale z mrówkojadem kojarzące się bez pudła: mrówki. Dużo mrówek. Maszerujących, całymi niteczkami, od samej podłogi za gdzieś tam pod sufit sąsiada, układających, się wężykami i zygzakami po kuchennych szafkach, sunących bezszelestnie tam wszędzie, gdzie tylko żarciem choćby z daleka zaleci. Znajdziesz je nawet w pościeli, choć nikt nigdy tobie, a tym bardziej ty komukolwiek nie podawałeś śniadania do łóżka. Kradną jedzenie i choćbyś nawet chciał o nich zapomnieć, to nie potrafisz, bo natkniesz się na nie w miejscach najmniej spodziewanych.
Człowiek nie wie wprawdzie od czego tyje – to prawda, ale kto z nas wie ile tych mrówek połyka codziennie nieświadom mrówczej pikanterii domowego posiłku. Jeśliby tylko o samo tycie chodziło, to połowa biedy. Mniejsza też o to czy zdrowe są one dla nas czy też nie. Rzecz w tym, że nie można chyba jeść ich aż tak zupełnie bezkarnie, czego najlepszym dowodem jest mrówkojad właśnie. Zwierzątko to en face prezentuje się całkiem sympatycznie, ale za to profil… lepiej tego nie widzieć, o tym nie mówić i nie myśleć. Szczególnie jeśli uświadomisz sobie, że dalsze wcinanie mrówek prowadzić musi naszą ewolucję w kierunku mrówkojada. W każdym razie zawczasu warto sięgnąć do atlasu zwierząt, by lepiej poznać własne oblicze w przyszłości, a jeśli mieszka się w betonowej klatce zasiedlonej mrówkami, to pośpiech wydaje się być szczególnie wskazany. Tym bardziej, iż ewolucja owa już się jakby i zaczęła, czego dowodem są tkwiące w nas, zarówno wewnątrz, jak i zewnątrz oznaki.
W charakterystykach mrówkojadów zwraca się uwagą na to, że: „rodzina mrówkojadów (Myrmecophagidae) jest jedyną, która ściśle odpowiada łacińskiej nazwie rzędu – bezzębne”. W rzeczy samej. Co, jak co, ale zęby tracimy ostatnio na potęgę. Zarówno w przenośni, jak i dosłownie. Gryzienie się i podgryzanie wzajemne nie straciło wprawdzie swej rangi i jest nam nieobce, lecz często robimy to – powiedzmy sobie szczerze – sposobami i metodami nie wymagającymi użycia zębów. Jeśli już, to raczej języka i ucha.
Zęby odgrywają też coraz mniejszą rolę w naszym życiu społecznym. Tych, którzy robią cokolwiek z zębem policzyć można na palcach jednej ręki. Nie słychać nawet zgrzytania zębami, co najwyżej protezami, ale przy naszym kowalskim ich wykonaniu rzadko komu udaje się zębem na ząb protetyczny trafić.
Dalej o mrówkojadach piszą, że zwierzęta te „nie mogą w ogóle otworzyć pyska, mają tylko na jego końcu mały, kolisty otworek do wysuwania języka”. Z tym otwieraniem pyska, to różnie u nas bywa. Teoretycznie każdy może go otworzyć. W praktyce jest jednak zazwyczaj tak, iż chęć owa tym większa jest im człowiek mniej ma do stracenia. Kiedy zaś doczeka się wymarzonej, własnej betonowej klatki z mrówkami, kiedy jeszcze uda mu się to i owo do niej załatwić, coś ulepszyć, to chęć owa uchodzi z niego, jak powietrze z przebitej opony. Ostaje się jeno kapeć z otworem. I zasada: trzymać język za zębami. Trzymając go tak można jeszcze powarczeć. Czasami odszczeknąć. Toteż warczenie i odszczekiwanie się wzięło u nas wyraźnie gorę nad otwieraniem pyska. Sądzić więc można, że ewolucja nasza pójdzie wyraźnie w kierunku owego kolistego otworka, przez który wystawiać będzie można język. Narząd ten służy z całą pewnością bardziej do lizania niż do gryzienia. Ponieważ w sferze lizania i podlizywania tradycję mamy i bogatą i urozmaiconą, więc sądzić należy, że ewolucja taka będzie z pożytkiem zarówno dla tych obyczajów, jak i samego narządu, którego po jakimś czasie otworzyć się już nie da zupełnie, lecz da się za to wystawić język, by polizać lub też pokazać go na znak oburzenia.
Skoro o mrówkojadzie grzywiastym wiemy już dużo, to dodajmy i to jeszcze, że zwierzę owo ma „łapy, które umie zamykać w pięści, są muskularne i opatrzone potężnymi pazurami”. Wspomina się także o tym, że pazurami tymi potrafi rozerwać przeciwnika na strzępy. Rozerwanych na strzępy wprawdzie u nas nie ma, lecz coraz powszechniejsze jest dążenie do tego, wspierane narzekaniem, iż rozerwać się, niestety, nie możemy, przez co wciąż gdzieś tam się spóźniamy, coś zawalamy, itd. Równie często zetknąć się można z opiniami, iż pięści się same zaciskają na widok czegoś tam, co świadczyłoby o tym, iż umiejętność owa raczej pogłębiana jest konsumpcją mrówek, niźli hamowana w swym rozwoju.
Oznak jest wiec dostatecznie dużo, by na drodze naszej ewolucji widzieć mrówkojada grzywiastego. A że zwierzę owo futerko ma barwy szaroczarnej, więc nie dziw czemu czarno widzę.
Tym zaś, którzy ubolewają nad zanikiem wielu wartości w narodzie, którzy zastanawiają się nad naszym narodowym charakterem i myślą o tym, jak to kiedyś z nami będzie, poradzić wypada, by baczniej rozglądali się nie po naszej historii, mapie i czymś tam jeszcze, lecz po własnych, domowych kuchniach. To nie kryzys nas zmienia, moi panowie, nie ciężkie warunki egzystencji, lecz mrówki, po prostu mrówki.
Tadeusz Wojewódzki
Dziennik Bałtycki, 217 (12459) 11 października 1985