OBAWY
Pani Gabriela S. z Gdańska nawiązując do felietonu „Ocenianie” zwraca uwagę na to, że lekarze podzielili los nauczycieli żyjąc takie w cieniu grożącej im „dwójki". Wprawdzie konsekwencje materialne między tym najgorszym, a najlepiej ocenionym wymierzono na tysiąc złotych, to przecież fakt ten nie czyni nieaktualnym pytania o to skąd u nas ostatnio taki dziki wręcz pęd do oceniania i to koniecznie na stopnie.
Co prawda w czasach kiedy całe województwa otrzymują tróje z plusami, albo i bez procedura taka dziwić specjalnie nie powinna, ale rzecz w tym przecież, że ocenianie wbrew pozorom nie jest wcale takie proste. Jego sens nie sprowadza się bowiem do postawienia oceny.
Nie jest to może wątek w kwestii oceniania najważniejszy, ale wspomnieć warto i o tym, że oceniania nie lubimy, obawiamy się, nie chcemy. Z wielu zresztą powodów. Choćby – oceniający nas. Czy zawsze są to ludzie uchodzący w naszych oczach za autorytety, za jednostki z zasadami, z dużym poczuciem sprawiedliwości?
Ponadto kryteria. Odzwierciedlają one piekielne męki tych, którzy w punktach stajali się odpowiedzieć na pytanie co to dzisiaj znaczy dobry czy wyróżniający się pracownik. Odzwierciedlają nadto ich rozterki między tym, co w zupełności wystarczyłoby do krótkiej, rzeczowej oceny, a co może dodać jeszcze należałoby tak, aby załączniki do oceny sprawiały wrażenie poważnej, rozbudowanej ankiety. Rozterki między określeniem cech dobrego fachowca, a obywatela; profesjonalisty, a społecznika itd. itp.
Jest wreszcie jeden jeszcze typ obaw, jakie żywimy w związku z ocenianiem nas jako pracowników. Szczególnie takich specjalności jak medycyna czy szkolnictwo. Otóż obawiamy się oceniania także i dlatego, że mato kto z nas jest… w porządku. Aby stwierdzić taki stan rzeczy nie trzeba wcale znać od podszewki naszej służby zdrowia czy oświaty. Wystarczy postawić kilka retorycznych pytań: Czy może być w porządku, lekarz, który przyjmuje dzień w dzień o kilkudziesięciu pacjentów więcej niżby wynikało to z zasad choćby tylko higieny pracy? Czy przyjmując takie tłumy ludzi potrzebujących diagnozy, porady, ciepłego stówa może on uczynić w czasie tych kilku minut przeznaczonych dla statystycznego pacjenta wszystko to, co pozwoli mu spokojnie myśleć o jego zdrowiu? Czy można – to przypadku nauczyciela – wychodzić dzień w dzień z czystym sumieniem z klasy, która liczniejsza jest o kilkunastu uczniów od pułapu liczebnego wyznaczającego sensowność istotniejszych poczynań dydaktycznych w grupie? A nie są to przecież pytania jedyne jakie człowiek zadaje sobie pytając o to dlaczego tak trudno w tym wszystkim osiągnąć osobistą satysfakcje, Uczucia niedosytu i tego właśnie, że nie jest się w porządku nie umniejsza świadomość obecności w naszym życiu paradoksu, że pracując więcej w warunkach bardziej uciążliwych nie dajemy innym z siebie tyle, ile moglibyśmy dawać pracując mniej i w warunkach bardziej komfortowych czy zwyczajnie normalnych.
Nawiasem mówiąc proca taka, o której z pory wiadomo, że będzie nieefektywna ze względu na warunki w jakich jest podejmowana, osobiście wydaje mi się równie amoralna, jak praca fizyczna ponad ludzkie siły.
Patrząc w taki właśnie sposób na naszą realność dziwny wydawać się musi ów optymizm towarzyszący wprowadzanemu właśnie systemowi wolnego wyboru lekarza. Gdyby rzecz dotyczyła uzdrowicieli leczących mniej lub bardziej skutecznie lecz tylko dotknięciem ręki i potrzebujących kilku zaledwie sekund na kontakt z pacjentem, to rozumiem. Ale w przypadku lekarza najważniejszym chyba problemem jest to właśnie aby miał on dla pacjenta czas. Skoro nie ma go teraz, kiedy wszyscy mają pacjentów „po równo”, to skąd weźmie go ten „nasz”, z wyboru, najlepszy, którego wybierze większość, który będzie miał odtąd więcej pacjentów niźli wcześniej? Czy nie jest to przypadkiem kolejna z naszych fikcji, kolejna z prób podciągania zbyt krótkiej kołderki na głowę ze słodkim zapomnieniem o wystawionych na chłód stopach? Czy nie jest to dla tych najlepszych lekarzy nieświadoma – jak sądzę – próba stworzenia warunków pracy przysparzających jeszcze większych frustracji?
Krótko mówiąc – nie ma dylematu: oceniać ludzką pracę czy też nie? Rzecz w tym jednak, że samo przekonanie o słuszności nie może usprawiedliwiać radosnej twórczości uprawianej na ową okoliczność. Ocenianie na stopnie uważam za przejaw infantylizmu lub wulgaryzowania delikatnej w końcu bardzo materii. A największym bodaj niebezpieczeństwem, jakie z nim się wiąże jest traktowanie oceniania jako czynności sensownej dlatego tylko, że każda inna bądź nie jest możliwa ze względów ekonomicznych, bądź wymaga ze strony działających dużo więcej wysiłku i zaangażowania niźli sporządzenie stosownych załączników do kolejnej akcji oceniania.
Dziennik Bałtycki, 290 (12814) 12 grudnia 1986
Tadeusz Wojewódzki