ODWIEDZINY
W niedzielne, wczesne popołudnia długie wężyki ludzi ciągną do szpitali. Niektórzy przyjeżdżają z bardzo daleka i objuczeni są niczym wielbłądy. Trudno nawet domyślać się co też dźwigają dla swoich najbliższych. Pewne jest to tylko, że mają ze sobą kompoty domowej roboty. Bez tego kompotu dla chorego, do szpitala ani rusz.
W niedzielne popołudnia szpitale pełne są odwiedzających. Tam, gdzie wejść mogą „ci z miasta” gwarnie jest, czasem nawet i wesoło. Odwiedzający szczerzą się do chorych, chorzy uśmiechają się do odwiedzających. Ci, którzy przyszli tutaj pytać o zdrowie, zobaczyć jak się najbliżsi mają, przynieśli ze sobą, ale także w sobie to, co mają najlepszego. Nawet zięć teściowej i teściowa synowej. Szczególnie wtedy, gdy choroba jest poważna i nie ma zbyt wielkiej pewności, że wszystko ułoży się dobrze. Dla tych w szpitalach wszyscy są dobrzy. – „Nie denerwuj się – mówiła – Wszystko będzie dobrze”. I gdyby nie świadomość, że to szpital, można by powiedzieć zapewne, iż to prawdziwa idylla. Tyle tu ciepła, serdeczności, zrozumienia, współczucia i życzliwości. Zupełnie tak, jak gdybyśmy chcieli od dać ludziom to, co im się należało, a czego do tej pory dać nie potrafiliśmy, nie chcieliśmy, nie mogliśmy.
Oczywiście. Wcale nie jest tak, że ci odwiedzani są w szpitalu przez nas, że to, co w nas złe zdecydowało o ich losie. Ale przecież gdzie tam głęboko u nas oprócz naturalnego współczucia dla cierpiących, chorych, dla słabszych tkwi poczucie winy. W codziennym życiu, w tej bieganinie między domem, pracą i sklepem nie ma przecież czasu zastanawiać się nad tym czy faktycznie wszyscy jesteśmy sobie równi w wytrzymałości na trudy naszego życia czy jesteśmy tak samo odporni psychicznie i fizycznie. Czy to, co ktoś bierze na siebie jest rezultatem jego możliwości czy też bardziej poczucia obowiązkowości, braku egoizmu i zrozumienia dla innych. Bez względu na cenę, jaką za to płaci.
Ale też nie jest wcale i tak, że jeden haruje, gdyż może, a drugi unika obowiązków, gdyż są one dla niego zbyt ciężkie. Znacznie częściej jest chyba tak, że przyzwyczajamy się, także w naszych rodzinach, do tego, iż jeden bierze na siebie więcej i ciągnie za innych, a innym jest z tym bardzo dobrze. Jeśli więc siedzi gdzieś tam głęboko w nas poczucie winy, to nie duśmy go w sobie, nie unicestwiajmy. Wszak najlepsza to oznaka, iż zostało w nas jeszcze coś godnego, skoro drąży myśl o tym, że żyliśmy kosztem innego człowieka, bliskiego nam, jak matka, ojciec, syn, żona czy mąż. Może jest jeszcze czas, by ułożyć nasze życie lepiej, co nie musi oznaczać, że dla nas wygodniej. Może jest to nasza szansa, by pretensje móc słusznie rościć do złego losu, a nie do tego zła, które siedzi w nas. Szansa jest to o tyle realna o ile potrafimy myśli te przechować do momentu kiedy wrócą do naszych domów ci odwiedzani teraz w szpitalach.
W codziennym życiu nie ma miejsca dla bardzo wielu rzeczy o ileż ważniejszych niż li te, które zwykliśmy traktować jako pępek świata. Codzienność ma to do siebie, że zgina nam karki i każe patrzeć na to tylko, co najbliżej czubka nosa. Wówczas za przypalenie mielonego gotowi jesteśmy besztać bez końca, a brak przy koszuli guzika zdaje się oznaczać koniec świata. Ileż więc w tej codzienności wzajemnego skakania sobie do oczu, ileż słów, jak kamienie, zła i wściekłości? Iluż z nas stać na to, by raz na jakiś czas podnieść głowę i dojrzeć w życiu to, co faktycznie liczy się, czego warto strzec i pilnować?
W niedzielne popołudnia długie wężyki ludzi ciągną ze szpitali do domów. Ilu z nich wracać będzie pocieszonych, z nadzieją w sercu na szybkie wyzdrowienie najbliższych, niezastąpionych, najukochańszych? To już w najmniejszym nawet stopniu nie zależy od nich samych. To są sprawy, które zdecydują się bez ich udziału. Ilu jednak z nas wracać będzie z takich odwiedzin z przemyśleniami nad sobą, nad naszym oraz innych życiem, ile z tych przemyśleń potrafimy na trwałe przechować w pamięci, by zmienić cokolwiek choćby tylko na lepsze – to już zależy tylko i wyłącznie od nas samych.
Szczęśliwi ci, którzy będą mieli jeszcze na to czas.
Dziennik Bałtycki, 237 (12761) 10 października 1987
Tadeusz Wojewódzki
Like this:
Like Loading...
Related