PRZEŻYCIA
Ludzie narzekają wciąż i narzekają. Ile to przeżyć muszą, zanim nogami do przodu w ostatnią podróż wyruszą.
Mężowie jęczą w niebogłosy pod obcasami żon, które jeszcze nie tak dawno zdawały im się być jeno puchem marnym. Żony zafascynowane kiedyś słodyczą swego brutala nie przebierają teraz w epitetach i słodycz ową kwitują coraz częstszym: „Ty chamie!”
Matki uskarżają się na synów, że wyrodni. A dzieci całe są to pretensjach do rodziców, że za mało dają. Władze miejskie pretensje mają do mieszczan, że rozdeptują chodniki, drzwi kradną z budek telefonicznych i plują gdzie popadnie. Mieszczanie władzy też mają to i owo do zarzucenia. A wszyscy nic tylko przeżywają. Ludzie opowiadają więc sobie o niesamowitych przeżyciach oczekując od bliskich i nieznajomych współczucia, zrozumienia, słów otuchy i pokrzepienia.
Ludzie! Co to w końcu za przeżycia! Nie przesadzajmy! Tupiecie przecież i przytupujecie kiedy tylko chcecie, drapiecie się pod łopatkami – i żeby tylko – kiedy przyjdzie wam na to ochota, chodzicie suchą stopą po ziemi i jeszcze wam źle?
Prawdziwe przeżycia trafiają się w sytuacjach szczególnych, niecodziennych, dalekich od naszej powszedniości, szarzyzny wypełnionej żonami, mężami, kiszoną kapustą i całym tym kramem. Pomyślmy tylko: jest koncert. Gra Marek i Wacek. A wiemy przecież jak oni grają. Nogi same chodzą, gdy tego słuchasz. Palce same przebierają, gdy ich oglądasz. I pomyślmy tylko. Nóg nie macie sparaliżowanych, palce też zdrowe. Ale jesteście… królową angielską – dajmy na to. Inni mogą chociaż ręce w tył założyć i palcami w ukryciu troszkę poprzebierać. Delikatnie stopą takt wybijać. A wy? Nic! Kompletnie nic z tych rzeczy. Cóż musi przeżywać taki człowiek zakuty w kajdany etykiety, szpikowany bez przerwy spojrzeniami dziennikarzy łasymi na najdrobniejsze choćby owej etykiecie uchybienia. Są to z pewnością przeżycia porównywalne jedynie do tych i chyba tylko, których doświadcza dyrygent pomny tego, iż jest dopiero w połowie koncertu, podczas gdy pilność napierającej nań potrzeby zdaje się być nie cierpiącą zwłoki.
Nie trzeba wszak być aż królową angielską czy dyrygentem, by katusze tak wielkie przeżywać. Kto siedział bowiem choćby i raz w życiu jeden w czytelni ten wie doskonale, co przeżywa się tam po jakimś czasie. Jak narasta w człowieku niepohamowana potrzeba wrzasku w tej obowiązkowej, czytelnianej ciszy, wydania z siebie ryku tygrysiego lub choćby tylko walnięcia pięścią w czytelniany stół tak, by szyby się zatrzęsły. Kto w czytelni był raz jeden choćby w życiu, ten wie dobrze, iż delikatne chrząknięcia siedzących tam ludzi, są jak ciche skowyty cierpiących, jak przytłumione prośby o wyzwolenie ich z pętającego obowiązku zachowania ciszy absolutnej i takiegoż spokoju. Ale któż ich przeżycia zrozumie, któż z obowiązku tego zwolni? Siedzą więc całymi godzinami przeżywając walkę z samym sobą, walkę okrutną, choć cichą, bo toczącą się w obowiązkowej czytelnianej ciszy. I pomyślmy tylko – podczas gdy inni wrzeszczą, wydzierają się ile sił, ile powietrza w płucach, ile tylko struny głosowe wytrzymają, ci biedacy nie mogą wydać z siebie nawet przeciągłego chichotu.
Przeciętnemu człowiekowi pędzącemu przeciętne, normalne życie wolno nie tylko tupać czy wrzeszczeć do woli, ale także kichać. Kicha więc i nie przywiązuje do tego żadnej wagi. Jakie jednak przeżycia wiązać się mogą z potrzebą kichania dobrze wiedzą np. radiowi czy telewizyjni spikerzy. W normalnych warunkach jedni kichają kulturalnie, cichutko, z gracją niejako, inni bardziej żywiołowo, bez zbędnych hamulców, szczerze, nie ukrywając niczego przed sąsiadami nawet z klatki całej. Co innego jednak wtedy, kiedy narasta w tobie potrzeba kichania nagła i tak silna, że wręcz niemożliwa do pohamowania, a ty wiesz doskonale, że kichać ci nie wolno, bo czytasz właśnie poważny bardzo tekst, bynajmniej z kichaniem nic mający nie wspólnego. W ułamku sekundy uświadamiasz sobie, iż poddanie się owej pokusie potraktowane być może, jako twoja, samowolna tego tekstu ilustracja akustyczna, jako wyrażenie własnego doń stosunku. Toż to osiwieć można lub paść na zawał serca.
Kiedy patrzysz na zastygłego w bezruchu żołnierza, to myślisz sobie, ze takiemu dobrze jest, bo jeść dadzą, odzieją na galowo i trochę, za to postać na baczność każą. Cóż jednak żołnierz ten przeżywać musi, kiedy stojąc tak wyprażony niczym struna, uświadomi sobie nagle w tym obowiązkowym bezruchu potrzebę podrapania się pod lewą łopatką. Kiedy już poczujesz, że taka chęć drapania się na cię nachodzi, a wiesz przy tym, że nie ma najmniejszej nawet szansy na jej szybkie spełnienie, to chęć owa przeradza się w pragnienie tak wielkie, że nie jesteś w stanie o niczym innym myśleć, tylko o tym właśnie, nie czujesz nawet głodu ni chłodu, tylko to cholerne, nie podrapane miejsce. I co? I stoi takie jedno wielkie pragnienie podrapania się, którego nie zrozumieją ci wszyscy drapiący się kiedy tylko przyjdzie im na to ochota, bez względu na to, gdzie i jak mocno swędzi. Jedynie wilk morski opętany nagłą potrzebą postawienia swej stopy na lądzie pojmie sprawy tego typu tym łatwiej i tym bardziej, że ochota taka najdzie nań gdzieś w okolicach środka Atlantyku.
Któż więc w końcu przeżycia ma najcięższe, kim namiętności szarpią faktycznie nie zaspokojone, kto wart jest naszego współczucia, zrozumienia i niesienia ulgi? Ci wszyscy łażący suchą stopą po lądzie, ci drapiący się, kichający bez żenady i świadomości przynależnego im i niczym nie skrępowanego prawa do kichania, ci przeciętni, normalni, których wokół nas tysiące? Przestańmy więc narzekać i to ceńmy, co mamy i co wolno nam faktycznie. Są przecież i tacy, którzy dobrodziejstw owych zostali skutecznie pozbawieni.
Tadeusz Wojewódzki
Dziennik Bałtycki, 229 (12471) 25 października 1985