STUDIA
Kowalski taki już jest, że jeśli tylko można coś mieć, czego nie ma większość, to on bardzo będzie tego chciał. Przyda mu się, nie przyda – to najmniej ważne. W czasach kiedy brakuje tak wielu rzeczy i tak bardzo potrzebnych- trudno Kowalskiego ganić za chomikarskie zakusy. Byłoby to zresztą daremnym strzępieniem języka. Ale nie ganić to wcale nie oznacza – nie pamiętać o tym. Także i wtedy, kiedy mowa o studiach. Pomijając oczywiste w swej szlachetności intencje studiowaniu przyświecające, takie jak chęć lepszego poznania zdobyczy nauki, rozwijania swoich zdolności- pamiętać należy także o tym, że Kowalski woli być magistrem Kowalskim, niż panem Kowalskim. Magistrami można by wprawdzie płoty u nas tapetować – tylu ich na każdym kroku- ale, pomimo wszystko mniej ich jest niż tych, którzy magistrami jeszcze nie są. Zaocznie, wieczorowo, boczkiem i chyłkiem namnożyło się nam magistrów Kowalskich, oj namnożyło. A że inni też chcą więc walą na studia, aż uczelnie w szwach trzeszczą.
Gdyby na uczelniach były dzwonki i gdyby każda z nich miała swojego woźnego to o czym myślałby ów woźny w takim okresie, jak ten kiedy na uczelniach trwają egzaminy? Co myślałby sobie sprawdzając wraz z innymi tożsamość zapisanych na listach kandydatów do indeksu udających się do sal egzaminacyjnych? Z pewnością zadawałby sobie pytanie typu: „O co tutaj chodzi?”. Bo też -w rzeczy samej – o co?
Jeśli już nie ci ubiegający się o indeks, to chociaż ich rodzice wiedzą przecież dobrze, że zdecydowana większość tych z dyplomami zarabia mniej niż ci bez dyplomów, a już z całą pewnością dochody ma mniejsze. Bo też taki z fachem jakoś dorobi, skombinuje, a pan magister to – nie przymierzając – ni pies, ni wydra. Na to, żeby dorabiać jest za mądry, za bardzo wykształcony, a na to, żeby zarabiać – za mało ceniony, za słabo wynagradzany. No, więc jak to jest? Rodzice oraz ich dzieci nie marzą o niczym innym, jak tylko o tym właśnie, aby mało zarabiać?
W grę wchodzić więc mogą inne powody. Część rodziców – bez dyplomów – może najzwyczajniej nie wierzyć w to, że ludzie z dyplomami zarabiają tyle, ile zarabiają. To w jakimś stopniu ich usprawiedliwia. Jak się dziecku na tych studiach poszczęści, to się dowiedzą. Część rodziców wie jednak aż nadto dobrze, bo wie z własnego doświadczenia. Tych z kolei trudno podejrzewać o świadome pchanie dziecka na drogę materialnej poniewierki. Część z nich to być może marzyciele przekonani o tym, że akurat ich dziecku się poszczęści, że ułoży ono sobie życie zawodowe inaczej, że zrobi karierę, jak znajomy znajomego – pomimo to, że też z dyplomem. Ale tak myśleć może tylko część – zastanawiałby się nad tym wszystkim woźny.
Dalej pewnie rozumowałby tak jeszcze: niektórym z rodziców byłoby szkoda, aby dziecko nie miało tego, co oni mają, a więc wykształcenia. A jak już je dziecko będzie miało, to jakoś tam będzie…
Niby powinno być tak, że młodzież idzie na studia przede wszystkim dlatego, że kocha naukę, że lubi się uczyć, studiować, grzebać w książkach i o niczym bardziej nie marzy, jak o tym właśnie. Ale nie trzeba być woźnym na wyższej uczelni, aby wiedzieć, że takich, którzy faktycznie kochają naukę policzyć można na palcach. Ot, uczą się, bo się uczą. Od kreski do kreski. W najlepszym układzie tyle, ile trzeba. Najczęściej jednak dużo mniej.
Skoro więc nic studiują dla zysku – perspektywicznie rysującego się wraz z szansą otrzymania dyplomu, jeśli nie przyciąga ich do murów uczelni pasja studiowania, ani głęboka wiara w to, że nie masz wyższych wartości, jak intelektualne właśnie, jeśli nie z tych wszystkich powodów, to dla jakich?
Nasz woźny mógłby jeszcze brać pod uwagę chęć przesunięcia terminu odbycia służby wojskowej, na bardziej dla siebie dogodny oraz odbycia jej na zasadach przysługujących absolwentom wyższych uczelni. Mógłby także domniemywać, że kryje się za tym wszystkim chęć przeżycia wielkiej przygody, jaką są beż wątpienia studia, przedłużenia szkoły i okresu kiedy jest się już wprawdzie dorosłym, ale nie żyje się jeszcze życiem człowieka dorosłego.
Ale czy wszystkie te domysły byłyby w stanie zadowolić myślącego woźnego szkoły wyższej pogrążonego w dociekaniach wywołanych widokiem młodzieży gromadzącej się tłumnie przed uczelnią? Sądzę, że gdyby nawet pamiętał o Kowalskim to, czego Kowalskiemu nie wytykamy, choć o czym pamiętać powinniśmy – też nie byłoby mu wcale lżej.
Pocieszające jest więc to tylko, że na uczelniach nie ma jeszcze dzwonków i woźnych. Jak widać żyje się bez nich jakby i prościej…
Tadeusz Wojewódzki
Dziennik Bałtycki, 143 (12385) 5, 6, 7 lipca 1985