SZKOŁA
Jeszcze nie tak dawno temu dziewczyny wpisywały nam do szkolnych pamiętniczków sentencje i konstatacje typu: „Ucz się ucz, nauka to potęgi klucz, zwycięża ten, kto więcej umie”. Dzisiaj te same dziewczyny już nie wpisują, tylko walą prosto z mostu: „Przynieś więcej pieniędzy, bo za te grosze nie można wyżyć do piętnastego”. Ano w rzeczy samej – zwyciężyli po prostu ci, którzy zwyciężać umieli. Oni maja więcej, żyją lepiej – często o tyle lepiej, że nie sposób znaleźć wspólnej skali porównania. A czy byli to ci najlepsi z klasy, ze szkoły? Przeważnie nie. Ci najlepsi uczyli się, uczyli, studia skończyli, doktoraty porobili, ale „klucza potęgi” jakoś nie znaleźli. A już z całą pewnością tej materialnej, jaką dają pieniądze. Szkoła pozostała jednak w dalszym, ciągu szkołą. Tyle tylko, że moda na pamiętniczki chyba stanowczo zelżała, a już na wpisywanie takich sentencji, jak owa „Ucz się, ucz…” – wymarła na wzór dinozaurów.
Dzisiaj największe zainteresowanie szkołą przejawiamy pod koniec roku – szkolnego -rzecz jasna. To w tym właśnie okresie słychać retoryczne, rozdzierające całoroczną ciszę pytania: ,,I coś ty robił przez cały rok? No, coś ty robił kretynie jeden?” I choć mówi, że robił to i tak nikt mu nie uwierzy, wszak nie miałby wówczas dwójki, a ma.
Gdzież tam jednak porównywać te dzisiejsze na temat szkoły awantury z sądnymi dniami, które byty kiedyś nie tylko pod koniec szkolnego roku, ale co wywiadówkę, co okres. Dwója na okres- była i dla rodziców i dla ucznia przeżyciem wywołującym największe emocje, najbardziej raptowne reakcje. Wszak wszyscy wierzyli w to, co wpisywało się w pamiętniczki. Dzisiaj wręcz ostrzega się przed skutkami studiowania, przed tym, że konsekwencją takiego kroku są niskie pensje, rozczarowania i frustracje. W takim kontekście owa dwója jakby i wyblakła, straciła swą moc i właściwą wymowę. Generalnie chodzi więc chyba tylko o to, aby przejść, aby nie zimować, aby nie być zdecydowanie najgorszym na tle klasy. No i tyle tytko. I słusznie. Przecież tak właśnie się opłaca.
Największe szczęście rodziców – w związku ze szkolą – sprowadza się więc nie do radości z tego, że pociecha uczy się bardzo dobrze, a więc daleko zajdzie, lecz do tego, że uczy się dobrze, a więc oni mają z tego powodu mniej obowiązków, jeden problem z głowy więcej. I tak się to już chyba na dłuższy czas przyjęło. Samo życie to wymusiło. Choć w porównaniu z tymi, którzy i więcej od nas mają i lepiej od nas żyją, to my właśnie, a nie oni – zdajemy się trwać w pozycji do góry nogami. Wszak dotychczasowe doświadczenia rozwoju naszej cywilizacji przemawiają jednoznacznie za tym, by dążyć do kształcenia superspecjalistów, cenić ich, preferować i na takich stawiać. Ale kto wie? Może nam uda się inaczej? Może do tego cywilizacyjnego szczytu dotrzeć można od tyłu, od zaplecza, po znajomości?
W każdym razie na bieżąco nasze edukacyjne aspiracje, kształcenie specjalistów i fachowców najwyższego lotu, lotów najwyższych nie mają.
W tym wyblakłym, stonowanym i nijakim stosunku naszym do szkoły jedno zdarzenie wyróżnia się zdecydowanie: moment kiedy to dziecko idzie do szkoły po raz pierwszy. Cóż to za ceremonia, co za wydarzenie! Do szkoły idą wówczas wszyscy: babcia, mama, ciocia, dziadek, ojciec, wujek, znajomi, a nawet pies. Błyskają flesze i słychać trzask nerwowo ,,nakręcanych” aparatów fotograficznych. Kobiety płaczą, a mężczyźni nerwowo przełykają ślinę. Każdy chce widzieć wszystko, więc dorosłych trzeba przeganiać jak dzieci, a dzieci ustawiać klasami przed dorosłymi. Duszno jest wówczas i ciasno. Panie od pierwszoklasistów ,,odstrzelane” są tego dnia spojrzeniami tylu ludzi i tak ciekawskich tego „jaka też ta pani jest”, że gdyby spojrzenia owe moc miały bardziej ziemską, to kobiety te rozdrapane byłyby jeszcze zanim uroczystości szkolne zdołałyby dotrwał do zaplanowanego końca. Trudno też w dniach owych o bardziej obgadane w całej okolicy osoby, jak właśnie panie owe. Wówczas to liczy się dosłownie wszystko: jak była ubrana, czy ma zmarszczki czy też nie, czy pogłaskała Piotrusia po główce i dlaczego tylko jego, czy uśmiecha się szczerze czy też protetyczne. Ustala się jej charakter i to jaka będzie dla naszego. Czy aby nie skrzywdzi. Padają też rodzinne zobowiązania, że w razie potrzeby dojścia do… itd. W domu wszyscy oglądają po kilka razy dziennie piórniczki, kredeczki, książeczki i zeszyciki. Atmosfera w domu i zapał do nauki są takie, że odnieść można wrażenie, iż to nie ów maluch, ale dziadek, babcia i cała ferajna postanowili raz jeszcze spróbować i w związku z tym zapisali się do szkoły.
Trwa to jednak krótko. Wprawdzie jeszcze kilka miesięcy panie od pierwszaków zadręczane są przez mamusie pytaniami o to skąd wzięła się u Sebastianka czwórka zamiast piątki i jakie będą tego stanu rzeczy konsekwencje jeśli nie dla cywilizowanego postępu Europy, to dla końcowego stopnia delikwenta. Ale jeszcze troszkę, jeszcze ździebeczko, a temperatura spadnie i jeden czort wiedzieć będzie kto winien pójść na wywiadówkę: ojciec czy matka – boć i jedno i drugie wstydu najeść się dobrowolnie nie chce i czasu też nie ma. Wkrótce więc dom wraca do reakcji na szkołę – właściwych naszej średniej krajowej i słychać wówczas „No, coś ty robił przez cały rok? Coś ty robił kretynie jeden?”. Zaraz też wiadomo, że to koniec szkolnego roku właśnie. Minie, przejdzie, ucichnie. Nikt sobie włosów z głowy w ilościach nadmiernych – nie wyrwie, do telefonu zaufania wydzwaniać po nocach – z takich powodów – nie będzie. Wszak to szkoła tylko. I choć prawdą jest, że uczyć się trzeba, to przecież kto, jak kto, ale my wiemy najlepiej, że od nieuctwa nikt jeszcze nie umarł, a do tego, aby żyć dostatnio i szczęśliwie także książkowa wiedza nie jest wcale niezbędna. I aż dziw bierze, że nikt z dorosłych głośno jeszcze u nas nie zapytał: „Po co w ogóle ta szkoła?”. Ano widać z tego, że są jeszcze pytania, które na nas czekają.
Tadeusz Wojewódzki
Dziennik Bałtycki, 133 (12375) 21, 22, 23 czerwca 1985