Archiwa tagu: Dziennik Bałtycki

OKROPIEŃSTWA

OKROPIEŃSTWA

 

O rzeczach „niesmacznych”, o widokach i obrazkach dalece nieestetycznych nie powinno się mówić, a tym bardziej pisać. Jak jednak trzymać język za zębami, kiedy widoki takie wywołują sprzeciw i gniew tak wielki, że człowiek najchętniej krzyczałby, wrzeszczał ile sił w piersi albo robił coś jeszcze znacznie gorszego. Kiedy leżał całkiem świeży śnieg, kiedy dosypywało nim systematycznie odnosiło się wrażenie, że to nie rodzinny krajobraz lecz wprost nirwana. I może ta biel właśnie tak bardzo człowieka rozbisurmaniła, że teraz, kiedy wszystko topnieć raptem zaczęło – oprócz jednego, wielkiego obrzydzenia nic więcej odczuwać już nie potrafi. Czy bowiem idzie się ścieżką przez podwórko czy chodnikiem – wszędzie, dosłownie wszędzie, gdzie tylko spojrzeć – jedno widać. To mianowicie czym każdy ssak kończy ten niezwykle skomplikowany proces zaczynający się grzesznym wprawdzie lecz jak miłym podniebieniu obżarstwem. A że pies to akurat – najmniej jest ważne. Ważniejsze przecież, że psów w okolicy dobra setka i każdy codziennie musi. Przeliczyć to przez trzydzieści choćby tylko dni, a wychodzą ilości tak wielkie, że zdolne przytłoczyć największego nawet optymistę.

Sprawa jest bardzo osobistej natury. Nie masz bowiem u nas niczego bardziej osobistego, jak kiedyś – poglądy, a teraz właśnie – pies. Na cudzych poglądach psy można już dzisiaj wieszać, ale nigdy odwrotnie. Rzecz w tym jednak, że trzeba przecież coś z tym wszystkim zrobić, znaleźć jakieś sensowne wyjaśnienie, gdyż inaczej ugrzęźniemy w tej rosnącej masie i nawet drugi etap reformy gospodarczej niewiele nam pomoże.

Osobisty charakter każdej takiej sprawy stąd się przede wszystkim bierze, że wszelkie opinie o psach właściciel utożsamia z tą -na jego tylko temat. Identycznie z propozycjami. Adresowane do czworonogów- traktowane są jako kierowane wprost do właścicieli. Zaproponuj – na początek, żeby tak może tylko tego pilnować, by same chociaż chodniki uwolnić od owego okropieństwa. Propozycja wydaje się niezbyt wyśrubowana, a przecież i taka nawet spotyka się zapewne z natychmiastowym i powszechnym sprzeciwem, jako ograniczająca swobody. Rzecz w tym bowiem że to pies wybiera miejsce i moment, a nie pan- właściciel. Psa jest to więc sprawa i tylko jego. Natomiast rozwiązanie z ochroną chodników z psiej sprawy uczyniłby rzecz ową przedmiotem wspólnej – psa i właściciela – troski. Ten ostatni i tak zbyt wiele ma na głowie, a nawet gdyby nie miał, to jakim prawem ktoś ma mu dyktować gdzie jego pies może, a gdzie nie może.

W takiej sytuacji można by co najwyżej apelować. Gdyby to jednak jakiś pomnik był lub inny cel, równie zbożny, ale w sytuacji takiej jak ta – rokowanie nie jest nazbyt obiecujące.

Nie ma więc z sytuacji owej żadnego absolutnie wyjścia? Prawdę powiedziawszy jest to ślepy zupełnie zaułek na końcu którego to widać właśnie, co przedmiotem jest naszej tutaj troski i nic więcej, nic nadto. Nie ostatnia to zapewne sprawa z gatunku bliskich nam i dla nas tylko właściwych – z zaułkiem, jako widokiem nie najpiękniejszym wprawdzie i niezbyt budującym, ale za to pewnym.

Przyda się więc chyba i tym razem stara, ale wciąż aktualna w naszych warunkach recepta: jeśli nie możesz czegoś zmienić – powinieneś się do tego przyzwyczaić. Przyzwyczailiśmy się już do tak wielu i tak okropnych, obrzydliwych wręcz widoków, że zapewne przyzwyczaimy się i do tych narastających swą mocą, śladów dobrych apetytów naszych piesków.

Niech będzie i tak. Jeśli się jednak coś tam w człowieku buntuje, to jedynie świadomość bezradności, bezsilności wobec tego, co u nas głupie i niedobre i że przyzwyczaić się trzeba do tego właśnie, a nie do dobrego, pożytecznego, zrozumiałego dla wszystkich oczywistego i takiego, żeby się tego przed obcymi wstydzić się trzeba było. Nie musze rozumieć dlaczego nie nam praktycznie żadnego wpływu na to, że przychodzi mi obcować dzień w dzień z wytworami niechluja. Dostatecznie długie obcowanie z nimi wyrabia w człowieku przekonanie, że tak już widocznie musi być.

Nie mam praktycznie wpływu na to, jaka jest woda w kranie. Na to, co wydzielają mury w których mieszkam i meble, które stają w pokojach. Powiedzą mi przecież, że wody nie musze pić, mieszkania mogłem nie zasiedlać, mebli nie kupować. Nikt mi przecież nie kazał. Zapewne argumentem tej samej kategorii będzie pogląd, że jak mi się nie podoba, to po tych chodnikach chodzić nie muszę i patrzeć – pewnie też nie.

Być może, ale jak uwolnić się ad myślenia, a już szczególnie od myśli natrętnej, że znów robimy wspólnie coś, co jest bez sensu. Jak ta masowa hodowla w naszych domach psów, że fakt ten rodzi problemy, których udajemy tytko, że nie widzimy, a które są w sumie – przy naszej mentalności – nie do rozwiązania?

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 37 (12864) 13 lutego 1987

 

PRZEKORA

PRZEKORA

Jakże często skłonni jesteśmy mniemać, że za wielkimi decyzjami, wielkimi sprawami i problemami kryją się równie wielkie przyczyny. Poza tym – w  dociekaniu przyczyn tego, co się wokół nas dzieje, a nam szczególnie nie odpowia­da, zostawiamy miejsce na wielkie namiętności, a więc na miłość praw­dziwie szaloną czy nie­nawiść spragnioną chłeptania krwi ofiary. Tymczasem za wszyst­kim tym kryją się najczęściej całkiem zwyczajni ludzie ze swoimi przywarami, a więc także i… przekorą.

Nie zapierajmy się jej, nie zarzekajmy, nie chowajmy głowy w piasek, bośmy nie strusie. Przyznajmy się – któż z nas nie odmrażał sobie uszu na złość tacie? I to żeby tylko jeden raz-w życiu!… Któż w końcu nie topił zapamiętale strzyżonego, w imieniu golonego?

Jest więc w nas dziedzictwo dziadowych i pradziadowych odmrożonych uszu, jest tradycja i żywa pamięć o „topionych-strzyżonych” i jest wreszcie chęć dania z siebie wszystkiego, by „golone zawsze było górą”.

Przyjrzyjmy się baczniej życiu, a przekonamy się, że jest właśnie tak. Choćby i z naszymi pociechami. Nie chcąc być wyklęty przez pedagogów i posądzony o propago­wanie niecnych poglądów na temat wycho­wania, powiedzieć tutaj mogę jedynie tyle, że czasami zdarzają się domy, gdzie rodzice baczną zwracają uwagę na naukę swoich dzieci. A dzieci z domów takich poczytują sobie za niebywałą wręcz frajdę, bazgranie w zeszytach niczym kura pazurem, uczenie się byle jak, a najlepiej wcale. Na­tomiast obrywanie dwój łączą z koniecznoś­cią ukrywania tego przed rodzicami w imię dobrych stosunków międzypokoleniowych oraz szanowania zdrowia, a szczególnie nerwów swoich najbliższych. Natomiast tam, gdzie naukę traktuje się jako rozrywkę, a nie ciężki obowiązek dzieci, tam właśnie dzieci pilnują szkoły z konsekwencją i za­angażowaniem właściwym tylko myślącym i dorosłym osobnikom. Słowem – każesz się uczyć, to dzieci na przekór – nie będą tego robiły. I odwrotnie. Niech więc ktoś teraz powie, że ta cholerna przekora nie siedzi w nas już od małego?

Kto chodził do szkoły, ten sam pamięta najlepiej jaką mordęgą było czytanie tzw. szkolnych lektur. Nie dlatego nawet, że nudne, że nie takie, jakby się czytać chciało. Sam fakt, że ci czytać kazali, wytwarzał w człowieku opór tak silny, że niemożliwy prawie do przełamania. Teraz, kiedy spoglądasz na owe lektury z perspektywy czasu, uśmiechasz się rzewnie i skłonny jesteś są­dzić, że przekora minęła ci wraz z cielęcy­mi latami. Tymczasem ona zmieniła tylko swe pierwotne oblicze.

A pamiętasz może którą to dziewczynę uważałeś w latach swych młodych i niewinnych za najładniejszą, najbardziej ponętną, pożądania godną? Oczywiście, że swoją. A teraz? Jeśli nie stać cię, aby przyznać się do tego przed samym nawet sobą, to chociaż pomyśl troszkę dlaczego to mężo­wie, którzy dobre i ładne żony mieli, rzu­cają je dla szkaradnych bardzo heter. No przecież nie po to, żeby sobie polepszyć, bo u dawnych żon lepiej już mieć nie mogli. Czynią tę głupotę z przekory właśnie, któ­ra każe im myśleć, że co obce to lepsze, a lepsze dlatego, że zakazane.

A czyż nie było inaczej z owym synem, który przyprowadził do domu rodziców ist­ną niezgułę i powiedział, że to będzie jego żona? Przecież gdyby matka wtedy nie zemdlała, a ojciec nie zaczął przeklinać tak głośno i tak bardzo szpetnie, to przecież syn nigdy nie pomyślałby, że rodzice są kontra. Takim zachowaniem utwierdzili go jednak w przekonaniu, że są. Natychmiast odezwała się w nim przekora i uświadomiła, że tamci na drodze jego szczęścia stają. Musiał więc gnać do ołtarza co tchu w piersiach, by szczęście owe w porę pojmać. Ma więc teraz szczęścia tego tyle, że mógłby sprze­dawać. Problem tylko czy znalazłby kupca.

Tak więc gdyby nie owa przekora czło­wiek nie byłby tym, kim jest. A kim jest? No, chociaż tyle już wiemy na pewno, że istotą bardzo przekorną.

 

Tadeusz Wojewódzki

 

Dziennik Bałtycki, 32 (12556) 07 lutego 1986

 

ZŁOŚLIWOŚĆ

ZŁOŚLIWOŚĆ

Są lekarstwa skuteczne choć proste, jak – nie przymierzając – rycyna. Są choroby niegroźne, choć męczące, na które nie ma lekarstwa, jak chociażby katar – postrach prawdziwych mężczyzn. No jest… złośliwość, na którą nie ma lekarstwa tak skutecznego, jak rycyna właśnie. Choć nie jest to choroba, potrafi zamęczyć człowieka na amen. Czy nie ma przed nią ucieczki? Czy nie ma na nią żadnego sposobu?

Złośliwość ludzka bierze się stąd, że człowiek ma wrażliwą naturę. Szczególnie na to, co się z innymi i u innych dzieje. Kiedy więc Kowalski kupi sobie nowy samochód, a Kowalewski nie kupi go nigdy, bo za biedny, to cóż pozostaje Kowalewskiemu? Może tylko zazdrościć. Ale z zazdrością jest przecież tak, że gryźć ona będzie Kowalewskiego, a nie Kowalskiego. Jednak nie o to chodzi. Kowalewski przypilnuje Kowalskiego. kiedy ten znów pójdzie przecierać czyste szyby i pucować błyszczącą karoserię swego malucha. Jest to dla Kowalewskiego jedyna okazja, aby zwrócić uwagę Kowalskiemu na liczne i wyraźne wybrzuszenia lakieru, których – zaślepiony radością z nowego nabytku – Kowalski sam nie dojrzy. Musi nasz Kowalewski przestrzec tkwiącego w niewiedzy posiadacza, że znana jest mu ta właśnie seria maluchów, gdyż kupili je bliscy jego znajomi i teraz starają się na gwałt pozbyć tego paskudztwa. Podobno w tej właśnie serii jest też jakaś ukryta wada w układzie kierowniczym i kilku ludzi się już zabiło, ale jak to u nas – trzymają wszystko w tajemnicy, bo nie chcą paniki wywoływać. Ponadto niektóre egzemplarze z tej serii lubią się same zapalać. Więcej Kowalewski dodać nie musi. Jak pierwszą, uświadamiającą rozmową w zupełności wystarczy.

Sądząc więc po Kowalewskim złośliwość jest dla nas szansą powrotu do stanu nieomal normalnego, czyli takiego, kiedy nie wiedzieliśmy jeszcze, że Kowalski kupił samochód, ktoś inny wyjechał zarabiać w „zielonych”, a jeszcze ktoś wygrał lub ukradł kilka milionów. Kiedy więc zadasz komuś trochę choćby tylko złośliwości i zobaczysz, że skutki osiągnąłeś pożądane, wnet poczujesz, iż zazdrość, która gryzła cię tak okrutnie, popuszcza jakby z minuty na minutę, że sprawa cała, która kamieniem ci na sercu leżała, z serca twego schodzi, przez co humor wyraźnie ci się poprawia i stosunek do świata zyskasz jakby serdeczniejszy. Chciałoby się więc aż pisać na transparentach: „Przez małe złośliwości idziemy ku wielkiej dla ludzi serdeczności”.

Złośliwość nie narusza ponadto naszego wyobrażenia o sprawiedliwości, a tym bardziej jej samej szwanku najmniejszego nie czyni. Wszak powinno być sprawiedliwie, czyli po równo – tak przecież myślimy. No, ale gdy taki Kowalski ma nowy samochód i jeszcze radości dużo, a dla nas tylko zazdrość pozostaje, to czy taki stan rzeczy ma cokolwiek ze sprawiedliwością wspólnego? Jeśliby chociaż z tym samochodem kłopoty miał, żeby mu wciąż się psuł, na drodze stawał, albo najlepiej wprost przed naszym oknem „rozkraczał”. Człowiek mógłby chociaż wtedy do żony powiedzieć: „Widzisz? Tyle forsy wpakowali, działkę nawet sprzedali i po co im to pudło było? Same teraz kłopoty mają. Popatrz przez okno, znów tego grata pchają. Jak tak dalej pójdzie, to będą sobie musieli konia kupić, żeby ich z tym ‘maluchem’ do Polmozbytu ciągnął”. Wtedy i żonie i tobie zaraz na sercu jakoś lżej byłoby. Kiedy jednak dzieje się inaczej, kiedy los nie obdziela nas wszystkich sprawiedliwie, trzeba mu dopomóc. Zrobić tak, żeby się Kowalski martwił, gryzł, po nocach nie spał i myślał o tym, co od nas o swoim nabytku usłyszał. Mieć będzie wprawdzie samochód, ale też mieć będzie także i za swoje. I tak jest właśnie sprawiedliwie, a już z cala pewnością sprawiedliwiej.

Jak więc widać przed złośliwością trudno jest człowiekowi uciec, trudno się jej ustrzec. Niemniej sytuacja nie jest wcale beznadziejna. Kiedy bowiem dostaniesz już tego wymarzonego, wyśnionego „malucha” z przedpłaty, to nie ciesz się, nie skacz pod sufit i nie tup z radości. Wszak sąsiedzi słyszą. Nos musisz zawiesić na kwintę, plecy przygarbić, a gdy tylko ktoś do ciebie podejdzie i zobaczysz, że właśnie otwiera usta, uprzedź go szczerym wyznaniem trosk i kłopotów, jakie nowy nabytek ci sprawił, choćby i nie sprawił najmniejszego. Mów więc długo i wylewnie, że ty wcale tego „malucha” nie chciałeś, że ciebie źli ludzie namówili, że byłeś w sytuacji bez wyjścia. Płacz i narzekaj, a być może zdarzy się wówczas, że poklepie cię po plecach DŁOŃ PRZYJAZNA i posłyszysz słowa pocieszenia, porady przyjacielskiej, lub otrzymasz propozycję wspólnego zalania robaka.

Bo tak w sumie, to dużo mamy w sobie dla innych serdeczności i dużo dać z siebie tym innym potrafimy. Tyle tylko, że, muszą to być ludzie smętni, zagubieni i wielce nieszczęśliwi, biedniejsi od nas, mniej zdolni, słowem gorsi pod wieloma względami. Od tego czy się ta prawda o nas bardziej czy też mniej podoba to jest ważniejsze, że kto ją zna i do niej się w życiu stosuje, ten mniej zaznaje ludzkiej złośliwości.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 26 (12550) 31 stycznia 1986

 

BEZMYŚLNOŚĆ

BEZMYŚLNOŚĆ

 

To było w sobotę przed południem. Kto nie musiał w tym dniu pracować nadrabiał zaległości z całego tygodnia. Panie prały więc, ale gotowały prócz tego i to większe ilości – obiady na dwa dni. Wielu dogrzewało się otwartymi piekarnikami. Wiadomo, w te mroźne dni awaria goniła awarię i kaloryferom daleko było do gorących.

Garnków trzeba pilnować, żeby się w nich to i owo nie przypaliło, ale piekarników – do ogrzewania – nie trzeba. Ci, którzy się nimi grzali – nie pilnowali. Niektórzy poszli sobie nawet do sklepu i zanim wrócili trwało to kilka godzin. Przerwa w dostawie gazu była krótka, może godzinna zaledwie. Najpierw ciśnienie spadało bardzo powoli i zauważyć wprawdzie można to było, ale taki stan rzeczy wydawał się naturalny. Kto to dostrzegł myślał, że musi być właśnie tak, skoro wielu dogrzewa mieszkania piekarnikami, a poza tym ludziska pitraszą. Wreszcie płomień na paleniskach gazowych kuchenek przygasł zupełnie, zatoczył kilka szybkich kółeczek i zgasł.

Gaz włączono powtórnie. Kto był w domu, blisko kuchni, a nie zauważył niczego podejrzanego wcześniej, musiał poczuć to teraz. Ale były i takie przypadki, kiedy ludzie nie połapali się w porę. Dwa z nich stały się przyczyną tragedii, która wstrząsnęła Trójmiastem. Dzisiaj wielu z nas zadaje sobie pytanie czy nie można było temu zapobiec. Przecież wystarczyło powiadomić ludzi o grożącym niebezpieczeństwie, wystarczyłby jeden wóz z głośnikiem, wcześniejsza informacja. Uczuliłoby to tych, którzy stali w kolejkach w tym czasie, kiedy u nich z otwartych piekarników ulatniał się gaz i kominami wentylacyjnymi wędrował wyżej i wyżej. Ale nikt nikogo o niczym nie informował. Po prostu gazu nie było, a potem był.

Całe to zdarzenie prawdziwe jest w połowie. Nie doszło na szczęście do tragedii. Doszło natomiast do przerwy w dostawie gazu. Kto telefonował pod numer alarmowy dowiedział się, że „ludzie do awarii już wyjechali”. Kto pytał o podjęte w tej sytuacji środki ostrożności został poinformowany o tym, że osoby za to odpowiedzialne wiedzą co należy robić.

Do tragedii nie doszło. Wielu więc dzisiaj powie, że nie ma sprawy i nie trzeba być przewrażliwionym. Ale gdzie jest ta granica naszej troski o ludzkie bezpieczeństwo, której przekroczenie uważane być może za nadwrażliwość? Czy ma być ono zgodne jedynie z resortowymi, specjalistycznymi wyobrażeniami w tym względzie, czy też winno być bliskie wyobrażeniom tzw. przeciętnego człowieka, przeciętnie wrażliwego, przeciętnie inteligentnego?

Tych nadwrażliwych, a przy okazji atakujących wyspecjalizowane służby i takież instytucje zawsze można w powadze fachowości wyśmiać, zawsze można zrobić z nich głupka. Wówczas ten zdrowy rozsądek wrażliwego przeciętniaczka wydawać się będzie zwyczajnym brakiem kompetencji, a nawet wtykaniem nosa – bezczelnym zresztą – w sprawy, na których się nie zna i lepiej, żeby się na ich temat w ogóle nie wypowiadał.

Ta fachowość i nasze bezpieczeństwo często nie idą jednak tą samą drogą. Nie laicy przecież w dziedzinie projektowania, lecz architekci, zapewne zdecydowali o tym, że niejeden z tuneli trójmiejskich wyłożony jest płytami spełniającymi wprawdzie wymogi estetyczne, gdyż gładkimi, jak lustro, ale „urozmaiceniem” dla użytkowników tych pałacowych podłóg jest cokolwiek śliskiego. Może to być woda, absolutnym natomiast luksusem jest śnieg i lód. Co za figury, jakie piruety i poślizgi na jednej nodze z pokazywaniem wszystkiego co można nosić pod spódnicą, wyczyniają użytkownicy tunelu przy dworcu w Gdańsku, to doprawdy autentyczne pokazy ubocznej wprawdzie, ale jakże owocnej pracy architektów właśnie.

Skoro żyjemy wśród speców w dziedzinie projektowania, którym może zdarzyć się zapomnieć o tym, że po podłodze trzeba będzie chodzić, to czyż przejawem supernadwrażliwości może być zdziwienie faktem, że gaz włączono po przerwie bez odpowiedniego uprzedzenia o tym użytkowników? Tym bardziej że w przeciwieństwie do owego tunelu nie chodzi już tylko o skutecznie potłuczone te miejsca, które służą nam do siedzenia, nie o połamane kości, lecz o ludzkie życie.

W Gdańsku nie opodal redakcji zawaliły się dwa kominy, naruszając skutecznie dach i stwarzając dla przechodniów realne zagrożenie. Opowiadał mi kolega, że faktem tym nikt się specjalnie nie zainteresował. Ludziska jakby czuli, że nikomu na łeb nic się nie urwie, nie zawali, nikogo nie okaleczy, nie zabije. I tym razem wszystko skończyło się dobrze. Gdyby nie, szukalibyśmy odpowiedzialnego. Ofiarnego kozła. Tych, jak się postaramy, to zawsze jakoś znajdziemy, ale sedno sprawy leży przecież nie w tym tylko. Chodzi raczej o to, że w naszym o innych ludziach myśleniu, szczególnie tam, gdzie chodzi o ich bezpieczeństwo, miejsce przewidywania, troski czy choćby tylko logiki często zajmuje pospolita bezmyślność.

 

Tadeusz Wojewódzki

 Dziennik Bałtycki, 25 (12825) 30 stycznia 1987

 

TŁUKI

TŁUKI

 

Jest ich na każdym kroku pełno. Nie widzisz tego dopóty, dopóki nie jest ci potrzebna pomocna dłoń innego człowieka. Bynajmniej nie po to żeby życie ratować, ale choćby tylko drzwi przytrzymać, kiedy ty ręce zajęte masz obie. Tłuków nie widać więc wówczas, kiedy tramwaje nie są przepełnione, kiedy kolejki elektryczne jeżdżą regularnie, gdy życie nasze pachnie wręcz luksusem. Kiedy jednak objuczony atrybutami naszej egzystencji – siatkami i tobołami – nie masz czym biletu skasować – wtedy nie musisz nawet grzeszyć spostrzegawczością, aby odkryć wokół siebie niejednego autentycznego tłuka.

Jest to stwór nieużyty pod każdym wzglądem. Wie tyle tylko, że ON JEST i na tym jedynie punkcie jest wrażliwy. Jeśli już więc w ogóle zdarzy mu się pomyśleć o człowieku, to jedynie o sobie. Domyślność tego osobnika w tym co i komu trzeba- jest wręcz zerowa. Jeśli już zrobi coś dla kogoś, to tylko niechcący, przypadkiem, nieumyślnie.

Tłuka spotkać można wszędzie. W tramwaju stoi całą szerokością swego cielska w przejściu i laska dynamitu nie wystarczyłaby zapewne, żeby chociaż drgnął, przesunął się o-centymetr, innym miejsce zrobił Dobrze go też widać szczególnie wówczas, kiedy ludzie wysiadają np. z kolejki. Z jednej strony strumień ludzi, z drugiej strony strumień ludzi, a w środku sterczy właśnie oni TŁUK, niczym filar mostu, na który kra napiera. Będą go potrącali, łokciami szturchali, a on nawet nie drgnie, gdyż to inni wysiadają, a nie ON.

Kto w śnieżnej zawierusze czekał nadaremnie w Brzeźnie na tramwaj, ten mógł widzieć na własne oczy tłuka, jak przejeżdżał pustym, zakładowym autobusem i gapiąc się na skulonych, przemarzniętych ludzi dziwił się zapewne czemu w takim pustkowiu sterczą kupą tak pokaźną. A ileż takich tłuków jeździło pustymi, ogrzanymi do nieprzyzwoitości autobusami w taki dzień, jak ten właśnie?

Kto zaś mieszka na osiedlu tak gęsto zaludnionym czworonogami- jak Zaspa, ten spotkać może codziennie tłuka tkwiącego po uszy w przekonaniu, że szczekanie jego czworonoga z mocno pokręconym ogonem, szczególnie tuż przy samych nogach przechodnia- brzmi dla każdego ucha piękniej niźli szczebiot skowronka. Że taki obszczekujący piesek, sięgający kłami spodni przechodnia jest dla wszystkich uciechą godną szerszego rozpropagowania.

Ten tam tłuk zamyka sklepy spożywcze przed 16,00 z powodu niedogrzania. Skoro bowiem jest zimno, to ON jest usprawiedliwiony. Jego też cichym marzeniem jest zapewne obwieszczenie wszem i wobec, iż z powodu zamarzania węgla na składowiskach kotłowni zawiesza się jej działalność do momentu radykalnej poprawy warunków atmosferycznych.

Jeśli więc informacja nie udziela informacji, kuchnia nie wydaje posiłków, sklepy nie sprzedają chleba itd. to za każdą z tych anomalii stoi jakiś tłuk. Ten sam, dobrze nam znany z kolejki elektrycznej, tramwaju, z własnego podwórka oraz z wielu innych życiowych sytuacji.

Tak jak w naszych warunkach atmosferycznych nie ma szans uprawa bananów, tak szerokie rozpowszechnienie się tłuków musi być efektem sprzyjającego ich rozwojowi klimatu. I taki właśnie klimat musi być skoro kwitnie nam ten tłuk, jak pelargonia na balkonie.

Skąd się jednak tłukowatość owa w nas bierze, skąd pochodzi? Nasi rodzice może nie mówili o tym wprost i głośno, ale faktycznie szanowali innych ludzi i oddawali im to, co się oddać należało. Nam tego szacunku dla innych ludzi zwyczajnie brakuje. Kto chce z poglądem takim polemizować niechaj posłucha tylko tego, co rodzice wygadują w naszych domach na temat nauczycieli. Oczywiście w obecności dzieci. A co na sąsiadów, na znajomych – nie tylko tych ze srebrnego ekranu zresztą. Nie to jest ważne czy ci ludzie faktycznie na tak negatywną opinię zasłużyli, ale fakt, że nie zostawiając na nich suchej nitki, mówiąc o wszystkich wciąż źle- w obecności naszych pociech, nie możemy przekazać im odrobiny nawet szacunku, nawyku myślenia o innym człowieku w taki samo sposób  jak myślimy o sobie. Myślenia z odrobiną choćby ciepła , współczucia, zrozumienia. Może dlatego właśnie nasze dzieci są tak bardzo to stosunku do siebie agresywne, leją się o byle co, na każdym kroku? Może dlatego właśnie tylu jest wokół nas tłuków?

Tłuk, choć nie z medycznego punktu widzenia, to przecież kaleką jest- z bardzo uciążliwymi dla społeczeństwa konsekwencjami. Życie wśród tłuków ciężkie jest, jak jesienne chmury, smętne, ponure. Kiedy tłuków jest dużo, nie ma spraw ani prostych, ani oczywistych. Wszystko na każdym kroku komplikuje się. To, co sensowne- traci swój sens, a bzdura obnoszona jest, jak, róża przypięta, do kożucha.

Stwórzmy więc może nieco chłodniejszy klimat dla indywidualnej oraz zbiorowej hodowli tłuka.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 19 (12846) 23 stycznia 1987