Archiwa tagu: Tadeusz Wojewódzki

KOSZTY

KOSZTY

 

Ile razy słyszę, że ktoś tam zasiada do cierpnie mi na kosztów, tyle razy skóra cierpnie mi na grzbiecie. Wszak zaraz wyobrażam sobie rezultat owego “zasiadania” w postaci kolejnej podwyżki cen, reglamentacja lub czegoś w tym rodzaju. Inni – mniej tchórzliwi – zasiadają, obliczają i twierdzą, że diabeł wcale nie taki straszny, jak go malują. Prócz odwagi to jeszcze “zasiadających” łączy, że bez względu na urodzaj używanego przez nich liczydła (prywatnego czy państwowego) uzyskują, takie same, bez mała, rezultaty. Otóż wychodzi im na to, że u nas nic i nikomu absolutnie nie opłaca się: rolnikowi – rolnictwo, rzemieślnikowi – rzemiosło, handlowcom – handel itd. Albo więc teraz rachunki jakieś takie, że już inaczej ani rusz wyjść w nich nie może, albo faktycznie jest tak, że wszyscy wszystkim wszystko robią za frajer. W każdym razie mają często, takie właśnie miny i sprawiają takie też wrażenie. Jak to jest w końcu jeszcze nie za bardzo wiadomo. Widać natomiast dookoła, że na razie ludzie zakasują rękawy i coraz częściej zaczynają liczyć koszty. Świat oglądany zza liczydeł wygląda niby tak samo, a przecież trochę, jakby inaczej. To, czego ceny nie znaliśmy jeszcze wczoraj, dzisiaj zapisane jest w naszej pamięci łącznie z ostatnią, niewiadomego zresztą pochodzenia, podwyżką. To, co  przedtem było darowane, teraz sprzedawane jest normalnie i najchętniej bez udzielania jakichkolwiek kredytów. To, co wydawało się nie mieścić w pojęciu ceny teraz przeliczane jest na nasze, zwyczajne złotówki. Rośnie też przekonanie, że to, co faktycznie u nas rośnie bez przerwy i bez widocznego końca – to koszty. No więc się je oblicza, oblicza i jeszcze raz oblicza.

Nie pawiem więc, żebym się specjalnie zdziwił, kiedy znajoma szczerym, jak tlę zdaje, wyznaniem obwieściła, iż skończyła właśnie obliczanie kosztów uśmiechu jej męża do “jakiejś tam, pierwszej lepszej baby” i jest wyliczoną wielkością tak wstrząśnięta, że miejsca sobie znaleźć od tej pory nie może. Wyszło wszakże na to, że ów jeden uśmiech kosztował prawie trzydzieści tysięcy. Niewiele jest cen, które są jeszcze w stanie faktycznie zdziwić nas szczerze lub zaskoczyć bez reszty. Ale taka sumka za jeden uśmiech wywarła i na mnie solidne wrażenie. Jak do tego doszło? Po prostu i całkiem zwyczajnie: rzucili do sklepu winogrona, więc on poszedł i odstał swoje. Potem tak go od tego stania serce łupać zaczęło, że je zaczął winogronkami, co to niby dla dzieci wystane, reperować, wzmacniać. Ale żeby to, jak człowiek jadł, a ten dosłownie żarł, no i pech chciał, że pestka mu między zęby przednie wlazła, druga, pomogła i ząb diabli wzięli. A że dwa miał takie, szczególnie dobrze widoczne i sterczące troszkę jak u bobra, więc chłop zamknął się w sobie, pić wprawdzie nie pił, ale i nie jadł, tylko siedział ponury, jak jesienny dzień i przeżywał ową stratę. Widzieli ową odmianę wszyscy, więc jak się jakiś znajomy po drodze napatoczył, to zaraz nie o jej zdrowie wypytywał tylko o to, co też się szanownemu małżonkowi stało, że taki teraz markotny, że ponury, że do nikogo gęby otworzyć nie chce i wygląda tak, jakby do ust nabrał wody. Pytali ją z takim wyrzutem w oczach, że już dłużej tego znieść nie mogła. Pozbyła się więc naprędce któregoś ze swych rodowych klejnotów, dziada za frak i do protetyka poszli. Po tygodniu miejsce rażącego ubytku zajął ząb i “stary” powrócił do normy. Znajomi przestali wypytywać, stracili z oczu ten wyraz wyrzutu, a ona poniosła koszty, które w całej swej rozciągłości zalegały jej odtąd wątrobę i ciężaru których ładną miarą pozbyć się nie mogła, Nawet tak szczere wyznanie prawdy, jak w rozmowie ze mną, niewielką tylko ulgę przynieść jej zdołało.

I kto wie, jak skończyłaby się rzecz cała, gdyby nie pomysł prosty, jaki przyszedł jej potem do głowy, a z kosztami właśnie związany bezpośrednio. Otóż, znajoma owa rada w radę ustaliła wspólnie z przyjaciółkami swymi, że mężulkowi przypiąć należy w klapę marynarki taką niby to karteczkę, niby to wizytóweczkę w treści twej powściągliwą lecz informującą płeć piękną stanowczo bardzo, iż uśmiech pana noszącego tę wizytóweczkę kosztuje średnio tyle co, a tyle, co wyliczono na podstawie społecznie zaakceptowanej kalkulacji. Ona to bierze pod uwagę kwotę wyłożoną jednorazowo przez żonę tegoż pana, a traktowaną jako zwrotny wkład w słuszne skądinąd dzieło podwyższania kultury naszych wzajemnych stosunków i kontaktów, zwłaszcza między osobnikami płci odmiennej. Dzieląc kwotę ową przez liczbę dni w roku doliczając koszty własne, marże, oraz innych jeszcze punktów kilkanaście, charakterystycznych dla wszelkich innych kalkulacji, ustala ostatecznie za ów uśmiech kwotę złotych trzysta i piętnaście, co należy też bezzwłocznie uiścić wkładając sumę całą do górnej, zewnętrznej kieszeni marynarki pana raczącego uśmiechem niniejszym.

Z tego, co mi wiadomo żona odzyskała stan absolutnej równowagi, mąż uśmiecha się wcale nie tak rzadko, żadna z kobiet nie wpłaciła – jak dotychczas – nawet pięciu groszy i wszyscy są bardzo zadowoleni.

Dziennik Bałtycki, 254 (12189) 26 października 1984

 

Tadeusz Wojewódzki

SZANSA

SZANSA

 

Pomimo naszej narodowej ponoć skłonności do komplikowania sobie życia – codzienności naszej nie komplikują z całą pewnością pytania o sens i cel życia ostateczny, najważniejszy. Pytamy więc wprawdzie sami siebie o to, jak żyjemy i sądzimy, że zwyczajnie – od pierwszego do pierwszego; pytamy też po co – mniemając, że dla dzieci, gdyż one są najważniejsze. Poza tym odczuwamy na co dzień sens przemijania dostrzegając nagle zmarszczki na własnej twarzy i sądząc, że czas zaraz po pierwszym goni, jak szalony, a po dwudziestym lezie, jak żółw – do pierwszego. Widujemy też własne marzenia, które niczym karawana odjeżdżają w siną dal i tym są dla nas mniejszą realnością, im więcej kartek zrywamy z kalendarza. I żyjemy normalnie, jak wszyscy. Jedni próbują brać życie za – jak to mawiają – pysk, a inni wożąc się po nim między nadzieją, że jakoś to tam będzie i pesymistycznym suflerem zrzędzącym, że będzie z roku na rok gorzej. I tak już chyba być musi. Życie w sumie jest zbyt proste by filozofować w nim na co dzień, włos dzielić na czworo – jedną ręką mieszając przypalającą się kaszankę, by z drugiej nie wypuścić zdobytej nie bez trudu gazety z programem na cały tydzień.

Są jednak i w tej codzienności dni zupełnie inne kiedy myślisz więcej i głębiej niż wymaga tego od ciebie dzień powszedni. Jaki jest właśnie dzień w którym wszyscy idziemy na groby.

Nie tylko dlatego, że pomyślisz w tym dniu o swoich najbliższych, którzy odeszli. Że wspominać będziesz wspólnie z nimi spędzane chwile, dni szczęśliwe, radosne, jak większość z tych, które wybiera dla nas nasza litościwa pomiąć. Także i nie dlatego, że rozrzewnisz się, rozczulisz przy tej okazji nad sobą – zaskoczony oczywistą myślą o tym, że i ty odejść będziesz musiał. Może już niedługo, może wkrótce nie pogodzony z własnym losem, z tym na co jeszcze czekałeś, czego się od życia spodziewałeś, z ostatnim i być może dlatego właśnie największym rozczarowaniem. Jakże często mówiąc o śmierci innych, płaczemy i współczujemy nie tym, którzy odeszli lecz… sobie.

W dzień taki jak ten właśnie, kiedy tłumnie podążamy na groby – w pociągach, na jezdniach i chodnikach ciaśniej jest niż zazwyczaj i dlatego odczujesz ciężar niejednego rodaka na własnym, jak zwykłeś mawiać – ślubnym – odcisku. Niejeden łokieć przeliczy ci żebra, namaca żołądek, ba, nawet obolałą wątrobę. Odnosić będziesz więc takie wrażenie, że jest nas cholernie dużo i mało tego, że jesteśmy tak liczni, to jeszcze bezczelni. Choćby to babsko wypasione z dwoma chryzantemami, zajmujące pól chodnika i człapiące noga za nogą. Wyminąć takiej nie ma jak, a przestawić tym bardziej, gdyż za ciężka. Albo dla odmiany ten „skarpeciarz”, który wepchnął się połatanym gratem akurat przed sam nos twojego nowiutkiego „malucha” lub, nie daj Boże, dolarowego nabytku. Kiedy będzie cię nachodziła myśl, aby tego rachmistrza ciekawego ilości twoich żeber, dusiciela twojej wątroby, depczącego po odciskach, wpychającego się gratem pod sam nos lub też ową nadmiernie roztyłą jejmość wdusić w ziemię, w pył obrócić lub uczynić coś równie niecnego, to pomyśl zanim krew cię zaleje, że z tymi, nawet z tymi ludźmi, łączy cię zbyt wiele, by im źle życzyć, skakać do oczu, by traktować jak obiekt agresji. Przecież dzień taki jak ten właśnie, najlepszą jest także i dla ciebie okazją, by uświadomić sobie, że cały ten podążający wraz z tobą tłum, wszyscy ci dźwigający chryzantemy, siatki i torby z tym, co do odświeżenia grobów ich najbliższych potrzebne, że wszyscy oni i ty także – za lat kilkadziesiąt, za owych przysłowiowych lat sto iść już tutaj nie będziecie. Choćbyś tego nie wiem jak bardzo pragnął, jako mocno chciał. Że ten świat, w którym obecnie żyjesz, świat z ludźmi których kochasz, ale także i z tymi, którzy doprowadzają cię do szewskiej pasji, jest czymś niepowtarzalnym, danym ci teraz i raz tylko. Bez względu więc na to jaki ów świat taktycznie jest zrozum, iż jest on z tego choćby tylko powodu wart tego, by go choć trochę lubić.

Nie ma się co obawiać, że myśli takie, jak ta – trącą infantylizmem, że zbyt są naiwne, jak na dorosłego człowieka. Cóż innego przekazaliby nam ci wszyscy, których w dniu owym odwiedzamy, a których wiedza, mądrość życiowa dostępne są nam tylko na tyle, na ile trafnie potrafimy dzisiaj ocenić ich życie i wyciągnąć z tego, co czynili wnioski dla siebie? A jakież inne mogą one być? Najważniejsze prawdy o życiu są chyba tak, jak i inne z prawd o naszym świecie, nadzwyczaj proste, nieomal oczywiste. Cała mądrość człowieka polega natomiast na tym, aby w porę je dostrzec, zrozumieć ich wartość i umieć zaakceptować we własnym życiu.

Dzień w którym idziemy wszyscy na groby różni się od pozostałych tym właśnie, iż jesteśmy wówczas bardziej refleksyjnie nastawieni do życia. W tym też sensie dzień ów szansą jest dla nas, by zrozumieć jak wiele łączy nas z innymi, teraz żyjącymi ludźmi. Ze świadomością tej prawdy żyje się po prostu łatwiej.

Dziennik Bałtycki, 255 (12779) 31 pażdzernik, 1, 2 listopad 1986

 

Tadeusz Wojewódzki

 

PYTANIA

PYTANIA

 

Naszą codzienność wypełniają pytania oczywiste: o to, jak załatwić rzeczy potrzebne do przetrwania zimny, co wykombinować na jutrzejszy obiad, czy też o to skąd zdobyć pieniądze do pierwszego. Szarzyzna tej codzienności, realność i konkretność stawianych przez, nią problemów – odsuwają w cień pozornie zbędnej teoretyczności szereg pytań takich, jak chociażby o granicę między dobrem i złem, o realny wymiar człowieczeństwa, o sens i bezsens naszej egzystencji.

Dopiero zdarzenie brutalne, budzące w nas zgrozę, odrazę czy gwałtowny protest stawiają przed nami właśnie tego typu pytonie. Stawiają je z natarczywością nie znoszącą sprzeciwu, z dręczącą wręcz potrzebą uzyskania natychmiastowej odpowiedzi. Tak właśnie jest w przypadku śmierci ofiary nie zawinionej, zadanej z bestialską beztroską i bezmyślnością właściwą jedynie przedmiotom, rzadziej zwierzętom, ale nigdy chyba normalnym, ludzkim istotom. A taki przecież charakter miała śmierć 36-letniego mieszkańca Zaspy zakatowanego przez grupę kilkunastoletnich chłopaków. Śmierć w środku miasta, kilkaset metrów od domu. Śmierć tak zadana i w takich okolicznościach, iż wydaje się być bardziej fikcyjną tylko sceną z makabrycznego filmu, niż zatrzymanym raz na zawsze kadrem z życia człowieka, którego los zetknął z dzieciakami-mordercami.

Podstawowe jest pytanie o to, jak możliwe było, aby ludzie żyjący wśród nas, a więc w sumie tacy, jak i my, boć nie profesjonalni, nie płatni mordercy, ani też nie recydywiści – mogli uczynić coś równie makabrycznego. Część z nas zadawała sobie nawet głośno pytanie o to, gdzie byli rodzice i wychowawcy. Szukając odpowiedzi na to pytanie powiedzieć można, że byli tam, gdzie zdecydowana większość z nas. Wszak o naszych pociechach zwykliśmy mówić, że pracujemy, tyramy dla nich, że dla nich poświęcamy się, że to dla nich stoimy całymi godzinami w kolejkach itd. I dużo jest w tym prawdy. Ale też prawdą jest, że dla naszych dzieci wolnego czasu pozostaje nam bardzo niewiele, tyle, co i nic. Język codziennych naszych z nimi rozmów najlepszym jest tego dowodem, boć nie bez kozery najczęściej pojawiają się w nim zwroty typu: „nie przeszkadzaj”, „daj mi wreszcie święty spokój”, „zejdź z głowy” itd. Dla naszych dzieci po prostu nie mamy czasu gotując dla nich zarabiając, piorąc czy stojąc w kolejkach – też dla nich.

Ów brak nie jest jeszcze złem samym przez się. Problem tkwi jednak w tym, iż cały nieomal sens przekazywania naszym pociechom wszelkich odcieni dobra i zła, a więc tego, co jest fundamentem ludzkiego postępowania, dość skutecznie sprowadziliśmy, wskutek owego braku czasu, do sfery higieniczno-technicznej. A więc: złem jest wkładanie brudnych paluchów do ust, bieganie po śniegu bez rękawiczek oraz wiele innych, tego typu „występków”. W tym higieniczno-technicznym światku nie za bardzo wiadomo kim jest drugi człowiek, ów kolega z podwórka czy ze szkoły. Jakżeż często na naszych podwórkach dzieci piorą się indywidualnie i całymi grupami. Duzi okładają małych, grubi – chudych, czterech tłucze jednego lub ten jeden ucieka przed całą zgrają.

Od najmłodszych lat, już nawet ci z piaskownicy, dobrze wiedzą, że na podwórku należy się strzec starszych i silniejszych, bo zabierają i niszczą zabawki, bo kopią nie patrząc gdzie i wolą kułakiem w twarz, bo mogą poszczuć psem lub zabrać pieniądze. Mogą też strzelać z procy lub saletry w nakrętkach od butelek. Mogą i robią to! Robią to na oczach dorosłych! Ci nie wtrącają się z reguły do tego typu spraw traktując to wszystko, jako niewinne dzieciaczków igraszki. Boć są to przecież tylko dzieci. O tym jednak, jak bardzo bezwzględne i okrutne potrafią być te dzieci i wyrostki, jak bardzo obojętni na to okrucieństwo potrafią być dorośli wiedzą te spośród dzieci, na które namówiła się grupka prześladująca malucha na każdym kroku. Jak bardzo bezbronne są w tej sytuacji dzieci, jak bardzo bezradne wiedzą tylko one, ale też one wiedzą, jak bardzo w czynieniu innym krzywdy można być bezkarnym.

Jeżeli ktoś będzie doszukiwał się przesady w takim obrazie naszej rzeczywistości, to proponuję przypomnieć sobie kiedy to po raz ostatni i jak często zdarzało się widzieć dorosłych rozdzielających bijących się maluchów lub też dorosłych tłumaczących tym małym, że twarz innego człowieka to nietykalne miejsce, że bicie słabszych to podłość, że podnoszenie ręki na drugiego człowieka nie mieści się w naszym rozumieniu człowieczeństwa. O ileż częściej dzieci słyszą w naszych domach, że sąsiedzi są głupi, że to chamy, że nauczyciele to idioci, szefowie mamy i taty to kretyni, a dookoła sami tylko złodzieje. Nawet krewni – te zbuntowane chamy. I jak tu potem takich tolerować, nie mówiąc już o szacunku.

Czy ów czas, którego wciąż brakuje nam dla własnych dzieci, czy fakt, że zapomnieliśmy w rozmowach z nimi o takich sprawach, jak dobro i zło, godność i podłość, czy nasza obojętność wobec prawdziwych tragedii rozgrywających się w świecie maluchów, czy to, że zabraliśmy im mniej czy bardziej świadomie, ale za to bardzo skutecznie wiele autorytetów, nie dając w zamian niczego – czy to właśnie przyczyną jest tragedii, jaka rozegrała się na Zaspie? Nie wiem. Ale głęboko przekonany jestem o tym, że gdzieś tutaj właśnie; w tak wyznaczonym kręgu tkwią pytania, na które odpowiedzieć musi sobie wielu spośród nas. Gdzieś tutaj znajdują się pytania, których obecność w codziennym naszym życiu szansą jest uniknięcia kolejnych, równie makabrycznych zdarzeń. Jest także szansą życia w uzasadnionym przekonaniu o własnym braku winy za tragedie, które rozgrywają się wokół nas.

Dziennik Bałtycki, 259 (12194) 2 listopada 1984

 

Tadeusz Wojewódzki

 

„ZIELONE”

„ZIELONE"

 

W przeciwieństwie do wszystkiego i do wszystkich, którym żyje się nie najlepiej lub po prostu źle, o absurdach powiedzieć można, że czują się u nas niczym przysłowiowe ryby w wodzie. Dzięki dobremu samopoczuciu ich twórców oraz serdecznemu, bezinteresownemu i trwałemu do nich przywiązaniu, płodzą się owe absurdy i rodzą ponad wszelką w tym względzie potrzebę a także ludzką na nim wytrzymałość. Pesymiści twierdzą więc, że absurd będzie już wkrótce obowiązującą nas normą. Optymiści utrzymują, że to tylko taki kulturowy dziwoląg, nasz rodzimy folklor i nic nadto. Cała zaś reszta nic nie twierdzi, tylko milczkiem owe absurdy płodzi.

W absurdzie najbardziej zatrważające jest obecnie to, że przestaje on być w naszych oczach absurdem. Ba, coraz częściej witamy toto z otwartymi ramionami oraz tryskającymi promienistym uśmiechem licami. O tym, że jest właśnie tak przekonałem się już po raz wtóry oglądając ze zdumieniem nie mającym równego sobie, tłumy całe w okolicach „Olivii” ciągnące w różnych kierunkach, ale przeważnie na stację pobliskiej kolejki elektrycznej. Ci radośni ludzie na uginających się, pod ciężarem jabłek, poszatkowanej kapusty i czegoś tam jeszcze – nogach, z ramionami opuszczonymi od ciężarów wyrywających ręce ze stawów, podążali z plonami „zielonej” imprezy.

Wkrótce też przekonałem się, że ci uszczęśliwieni powracali z potężnej hali, gdzie sprzedawano owoce, poszatkowaną kapustę, miód z kanki (krojony), przecier pomidorowy i coś tam jeszcze. Najwięcej było jednak łudzi sterczących w kolejkach o imponujących wręcz rozmiarach, stosownie do wielkości hali oraz rozmachu całej imprezy.

Poczułem się tutaj. jak w królestwie absurdu.

Jest przecież dzień wolny od pracy, od codzienności wyznaczonej nie kończącym się sterczeniem w kolejkach, a to mięsnych, a to nabiałowych, a to warzywno-owocowych, żeby już nie wspomnieć o sezonowych, obuwniczo-odzieżowych. Cóż więc – u licha – robią wszyscy ci ludzie spędzający dzień wolny od pracy nie na rekreacji fizycznej i psychicznej lecz znów w kolejkach i to tak gigantycznych? Ano, zażywają „zielonej” wolnej soboty.

Ideą tej imprezy miało być zapewne ułatwienie zakupów zmordowanym codzienną bieganiną ludziom. I tak dla tych, którzy lubują się w kiszeniu własnej, a więc smacznej kapusty, wielkim ułatwieniem jest z pewnością stworzenie szansy zakupu już poszatkowanych główek. Jeżeli jednak szansy owej nie sprowadzać do absurdu,  to trzeba by to wszystko zorganizować, aby czas samego choćby tylko zakupu nie przekraczał czasu potrzebnego na szatkowanie tejże kapusty w domu.

Tutaj sterczy się jednak w kolejce oglądając szatkujących i upychających kapustę w duże, plastykowe worki, a więc ogląda się to, co powinno być zrobione dużo wcześniej, przed pojawieniem się kupujących.

Powie ktoś, że się czepiam, bo przecież ludzie stoją, a skoro stoją, to znaczy, że się im opłaca. O co więc w sumie chodzi? Oczywiście – szatkowanie kilkudziesięciu kilogramów kuchennym nożem jest benedyktyńskim zajęciem mogącym sen spędzić z powiek i to najbardziej cierpliwym nawet z nas. Rzecz jednak w tym, że absurdem jest takie kapusty szatkowanie bądź co bądź w sercu nieomal Europy i bądź co bądź u schyłku XX wieku, że absurdem jest i to, że ludziom opłaca się sterczeć w tak dużych kolejkach, że wreszcie absurdem są imprezy tak właśnie przygotowane, iż karkołomne kolejki są ich nieodłącznym elementem. Absurdem jest także powoływanie się na obecność tych kolejek jako dowód, świadectwo udanej imprezy. Jeśli się tego nie pojmuje, to radzę następujący eksperyment: ograniczmy sprzedał chleba w miejscach ich dotychczasowej sprzedaży i organizujmy takie „chlebowe” imprezy, na wzór „zielonych”, a przekonamy się rychło, jak wielkie będą one miały powodzenie. Tak więc kolejki owe mogą i faktycznie zaświadczają o jakżesz wielkich potrzebach społecznych nie zaspokajanych przez nasz handel.

Absurdem wydawać się może powstała wskutek wyrażonej powyżej opinii sytuacja: ktoś tam mógł (w mniemaniu swoim własnym oraz innych) nic nie robić, ale zrobił, napracował się i to w końcu nie dla siebie lecz dla innych szatkował ową kapustę, wydłubywał ten miód. Gdyby nie robił nic, to nie nasłuchałby się tylu przykrych słów, nie poznał struktury nonsensu, a tak – ma to, jak w banku. Czyż wobec tego warto być u nas aktywnym, warto starać się dla ludzi, poświęcać swój czas i zdrowie? – zapytają „zawiedzeni”. Sytuacja faktycznie wydaje się graniczyć z nonsensem, ale też tylko wydaje się! Boć w rzeczy samej nonsens nie w sytuacji tej tkwi lecz w naszym przekonaniu, że robienie czegokolwiek, choćby i najgłupszego, lepsze jest od niezrobienia niczego. Podczas gdy cały cywilizowany świat nauczył się już cenić i przyznawać rację bytu jedynie temu, co robione jest z sensem, fachowo, i mądrze, my tkwimy wciąż w dzikim zachwycie nad tym, że w ogóle ktoś, coś tam robi lub robić próbuje. Stąd też krytykuje się u nas zazwyczaj za bierność, za brak aktywności, za pasywność traktując z przymrużeniem oka tych, którzy coś tam robią, starają się, choć „nie zawsze im to jeszcze najlepiej wychodzi”.

Można i tak, ale jeśli już, to zapomnieć do końca trzeba o znanej gdzie indziej prawdzie, iż największe nonsensy biorą się znacznie częściej z ludzkiej aktywności niż z jej braku.

Dziennik Bałtycki, 271 (12206) 16 listopada 1984

 

 

Tadeusz Wojewódzki

OCENIANIE

OCENIANIE

 

To się tylko tak mówi, że nie zależy nam na tym, jak na tym, jak nas oceniają. Zależy. I to jak bardzo. O dzieciach zwykliśmy mawiać, szczególnie z klas pierwszych, że bardzo się ocenami przejmują. Dorośli często oceny takie odchorowują. Ocenienie ludzi, ich pracy zawodowej ma więc, jak większość tego, co nasze, swój wymiar poważny, nieomal tragiczny, ale czasem także wyraźny aspekt satyryczny.

Akurat ten pan siedzi i gryzie się. Jego całoroczną pracą oceniono na czwórkę. Nie, nie jest uczniem, ale uczy. Ocenia się więc go tak samo jak ucznia – na stopnie. Uczeń z czwórki często jest rad, ale nauczyciel? Uczniowie tego pana średnią za ów oceniony rok mają niewiele poniżej piątki. Tacy to mają się z czego cieszyć.

Ale pan nie miał do nich zbyt wielu krytycznych uwag. Sam natomiast nabroił nie lada: za rzadko korzystał z pomocy audiowizualnych, a poza tym w dzienniku nie postawił kilku myślników w stosownych rubrykach, nie wspominając już o uchybieniach tak ewidentnych, jak brak podpisu pod jednym z kilku tuzinów wyliczeń uczniogodzin, klasodniówek, człekoobecności. Zamazał przez to klarowność obrazu procesu dydaktycznego.

Siedzi więc pan i się gryzie. A ma faktycznie czym się gryźć. Nie wie już teraz, jako nauczyciel czwórkowy czy jego piątka postawiona uczniowi tyle samo warta jest co piątkowej koleżanki, czy też wartości takiej nie posiada. Może – jako czwórkowy – winien stawiać teraz szóstki, może piątki z wykrzyknikami? Nie wie. Ale pociesza się myślą, że jeszcze większe problemy ma koleżanka trójkowa.

Przyglądając się tym ocenianym na stopnie odnieść można wrażenie, iż są ofiarami zemsty uczniowskiej, która przez długie lata szkolne wzbierała i wzbierała, aż tak wyrosła i dojrzała, że decydować już mogła nie tylko o własnym, ale także nauczycielskim losie. Od momentu zniesienia kar cielesnych stopień jest w zasadzie jedynym strachem w szkole. Straszyli nim nauczyciele – uczniów. Uczniowie wyrośli i zdecydowali, że oceną straszyć się teraz będzie w szkole wszystkich – nauczycieli także.

Jeśli nawet ocenianie na stopnie nauczycieli nie jest zemstą dorosłych uczniów skazujących swoich byłych „ciemiężycieli” na wieczną (do emerytury) udrękę życia w dorosłym świecie, z widmem wiszącej wciąż nad głową dwójki, to pomyśl oceniania nauczyciela na stopnie jest psotą porównywalną chyba tylko z inną jeszcze – wymogiem posiadania przez tychże aktualnych badań lekarskich. Może by tak choć zwolnić z niego nauczycieli klas I – IV, a obowiązkiem tym objąć – dla wyrównania liczby badanych – nauczycieli akademickich, szczególnie tych, którzy nie ukończyli jeszcze osiemdziesiątki?

Sens psoty uczniowskiej zawartej w tym, że nauczyciel dostaje oceny widoczny jest dopiero wówczas, gdy na ocenianie owo spojrzy się nie z perspektywy szkolnego tylko podwórka. Pomyślmy bowiem jak to jest.

Nauczyciel ocenia ucznia tak samo, jak np. lekarz ocenia stan zdrowia pacjenta. Nauczyciel stawia stopnie: pięć. cztery itd. Lekarz natomiast ocenia, czy pacjent jest zdrowy czy chory. W najgorszym z możliwych przypadków stwierdza zgon. Skoro nauczyciela oceniamy używając takich samych zasad – stopni, jakich on używa dla oceny ucznia, to co stoi na przeszkodzie, żeby lekarzy oceniać w takiej samej skali ocen, jaką stosują oni do pacjentów? Ten najlepszy – byłby „zdrowy”, a najgorszy, który nie potrafi leczyć, spóźnia się do pracy itd. byłby oceniany jako „denat”. Mógłby ktoś protestować, że chodzenie po poradę do lekarza sklasyfikowanego jako „denat” może źle wpłynąć na psychikę pacjenta, ale skoro zdecydowaliśmy się już na pobieranie nauk u nauczyciela ocenionego na trójczynę lub jeszcze gorzej, to co za ceregiele z tym „denatem”. Nie przesadzajmy.

Jak już zaczniemy tak oceniać innych na zasadach wypracowanych przez biurokratów, to czas zapewne nastanie i taki, że na zasadach tych oceniać będziemy nie tylko nauczycieli i lekarzy. Sprzedawcy oceniają dla odmiany nie uczniów, nie pacjentów, ale towar. Ten najlepszy jest spod lady. Ten dobry – po luksusowych cenach – na sklepowych pólkach. Jest także ten zły – bubel. Przyjmując znaną już zasadę, że oceniany będziesz według tej samej zasady jaką przyjmujesz przy ocenie tego z kim lub czym pracujesz, mielibyśmy sprzedawców „spod lady” i „luksusowych”, ale nadto „buble” stałyby za ladą, a nie tylko na pólkach. – I jeśli już nie nauczyciel „dwójkowicz”, nie lekarz „denat” w przychodni rejonowej to może ten „bubel” za ladą przekona wreszcie kompetentnych, że ocenianie to rzecz poważna, a czas na szkolne figle i psoty przeminął bezpowrotnie wraz ze zdjęciem fartuszka czy szkolnej bluzy z tarczą.

Dziennik Bałtycki, 272 (12796) 21 listopad 1986

 

 

Tadeusz Wojewódzki

ALE…

ALE…

 

O teraźniejszości zwykliśmy mawiać, że jest kryzysowa, „nawiasowa”, inflacyjna itd. Znacznie rzadziej zwracamy uwagę na to, że teraźniejszość nasza jest ponadto amoralna, że sprzyja „spłaszczaniu”, trywializowaniu czy wręcz eliminowaniu z naszego życia wartości, które nie potrafią sprostać wymogom dosłownie rozumianej praktyczności, których obecność przeszkadza nam w osiągnięciu kolejnych celów, zaspokajaniu tych mniej i tych bardziej pilnych potrzeb. O tym, iż jest właśnie tak nie zaświadczają kroniki milicyjne. Fakty tam odnotowane mieszczą się zazwyczaj w ramach patologii społecznej. Znacznie ważniejsze jest jednak to, co dokonuje się w normalnym społeczeństwie, które na co dzień, charakterem własnych działań wyznacza realne ramy tego, co można, co należy, a czego nie należy czynić.

Gdyby ludzie reagowali u nas na braki w sklepach tych artykułów, które są im pilnie potrzebne, wyrywałem włosy z głowy, to w stosunkowo krótkim czasie ulice wypełniłyby się po brzegi tłumami łysych. Ale ludzie miast wyrywać owe włosy, nauczyli się jakoś tam sobie radzić. Więc radzą sobie, kiedy w sklepach nie ma odpowiedniej farby, kiedy nie ma gwoździ czy kleju. Radzą sobie, kiedy nie ma tysięcy innych także drobiazgów. Amoralność tego typu sytuacji polega na tym, że choćbyś człowieku pękł, choćbyś płacić chciał dziesięć razy drożej, choćbyś sprzedawcę po rękach całował, to i tak nie dostaniesz, bo tego w sklepach nie ma. Jest natomiast w fabryce, w stoczni, albo innych czasami. dużo mniejszych zakładach. No więc ludzie radzą sobie ponaglani przez życie, a bywa, że i przepisy prawne wymagające posiadania wielu rzeczy w określonym stanie, wyglądzie itp. Sytuacja tego typu nie nazywa się po imieniu sugerując, że chodzi tutaj o „zdobywanie”, „załatwianie”, „kombinowanie” itd. Sytuacja takich zdarza się wiele i wielu ludziom.

Dla garści gwoździ, dla słoja farby lub odrobiny kleju dokonujemy czegoś, czego skali w owym momencie nie odczuwamy, nie rozumiemy bądź nie zauważamy. Boć w gruncie rzeczy chodzi tutaj o amoralność usankcjonowaną, uznaną za obecną w naszym życiu, normalną i konieczną. Jak groźne jest to zjawisko dla naszej przyszłości, dla obecnego i przyszłego obyczajowo-kulturowego kształtu nas, jako narodu, jako grupy kultowej o określonej tradycji i wobec nich powinności, trudno jest wyrazić słowami pozbawionymi patosu. Ale patos stracił u nas wzięcie.

Stwierdzenie faktu amoralności sytuacji takich, jak ów brak wielu bardzo drobiazgów, niczego jeszcze samo przez się nie rozwiązuje. Zdrowy rozsądek nie pozwala ani ganić ani też pochwalać wyzwolonej owym brakiem zaradności. Nie goniąc, ale też nie przyzwalając przyznajemy temu zjawisku atrybut konieczności, niezbędnej jego w naszym życiu obecności. Wolimy, więc raczej milczeć udając, że problemu po prostu nie ma, albo mówić, że jest pomniejszając jego rozmiary oraz pomijając faktyczne zagrożenia. Trudno też oczekiwać, aby ktoś podjął nagie próbę dania szansy moralnego egzystowania tym, którzy tak właśnie egzystować zamierzają tworząc na przykład warunki legalnego zakupu tego, co jest i będzie nadal wynoszone przez bramę, niezależnie od sprawności i mnogości tych „na bramie”.

Skłonnym do posądzania mnie o nadmierny pesymizm zwracam uprzejmie uwagę na dwie choćby tylko tendencje współbrzmiące z powyższą. Pierwszą z nich zaobserwować można śledząc głosy w tej dyskusji na temat zasad rekrutacji na uczelnie. Widać z nich, jak na dłoni, że nie za bardzo wiemy co najcenniejsze jest, najważniejsze dla nas, jako narodu, kraju oraz indywidualnie – dla ludzi. Nie wiemy ponadto dlaczego coś tom bardziej cenne jest, bardziej pożądane od czegoś innego. W tym określonym kontekście jakżesz znamienna jest wypowiedź jednego z wysokich urzędników państwowych stwierdzająca, że za normalną uznać trzeba będzie sytuację, iż sprzątaczka zarabiać będzie w szpitalu więcej, aniżeli kierujący i nią, i tym szpitalem oraz odpowiedzialny za zdrowie pacjentów – ordynator. Krótko mówiąc: okazało się, że nie fachowość, nie wiedza i przygotowanie są wartościami, których oczywistości nikt nie ośmieli się kwestionować lecz brak kogoś, a więc w chwili obecnej sprzątaczek, a jak się to „odkręci” i kobiety ruszą do mioteł po tę forsę, to potem lekarzy, którzy póki co odpłyną nam w siną, lecz bardziej opłacalną, dal. Tak więc nie za bardzo wiadomo co jest wartością a co nią nie fest. Natomiast druga tendencja polega na tym, że często się nam odmieniają kryteria wartościowania.

Pozostaje więc perspektywa ziemskiej realności i brania życia takim, jakie ono jest. A jest ono takie właśnie, że wczoraj pytani o to, czy można kraść odpowiadaliśmy, że nie można, zaś dzisiaj powiadamy, te nie można ale…

Kto wie gdzie nas to „ale” jeszcze zaprowadzi?

Dziennik Bałtycki, 277 (12212) 23 listopada 1984

 

 

Tadeusz Wojewódzki

MORALNOŚĆ

MORALNOŚĆ

 

Koniec roku ciężki jest pod każdym względna. Dla jednych, gdyż gonią plany, albo je przekraczają. Dla innych ze wzglądu na bilanse, sprawozdania i cały ten administracyjny młyn wyciskający siódme poty na ludziach w zarękawkach. Jakby tego jeszcze za mało było oddajemy się ponadto szaleństwu przedświątecznych przygotowań, a potem świątecznemu obżarstwu. Na koniec stajemy wobec retorycznego pytania: „No i w czymże to pójdę w tym roku na sylwestra?” Wiadomo przecież, że w tym samym, co rok temu. Czasy przecież teraz dla finansowych przeciętniaczków takie, że zamiast kreacji trzeba zmieniać co roku towarzystwo.

Ale przełom starego i nowego roku to ponadto czas wszelkich podsumowań. Generalne i centralne zasieją w nas ziarenko optymizmu. Z osobistymi podsumowaniami bywa wszakże bardzo różnie. Najgorsze w nich jest to przede wszystkim, że nachodzą nas te podsumowujące refleksie w chwilach i miejscach najmniej spodziewanych. Golisz się więc w te przełomowe roku dni, głowę nabitą masz zasłyszanymi próbami szerszego spojrzenia, więc podświadomie i ty szerzej patrzeć zaczynasz już nie tylko na ową goloną brodę i policzki, nie tylko na szyję lecz na twarz całą i – co gorsza – głowę. I patrząc tak, w szerszej właśnie perspektywie dostrzegasz na skroniach siwych włosów pasemka całe. Jeszcze rok temu trafiał się jakiś pojedynczy, nieśmiały gość siwiejący, którego wyrwać można było bez obawy o stan owłosienia. Teras gdybyś zapragnął ów proceder uprawiać dalej miast do siwych, do łysych należeć musiałbyś wkrótce. Takim, jak ty teraz wmawiają wprawdzie, że pan szpakowaty bardziej, atrakcyjny jest dla płci pięknej. Ale ty wiesz swoje, a co gorsza pamiętasz o tym, że każdy siwy włos, to ponoć stracona okazja. Cóż więc może być znów aż tak bardzo atrakcyjnego dla pici pięknej u pana noszącego na sobie piętno, wręcz dowód namacalny trwania w cnocie z roku na rok większej i większej, bo większą ilością siwych włosów znaczonej? Doprawdy. Żadna to pociecha, I ta także że sąsiad łysieje od tylu, a szwagier od czoła łysieć zaczyna.

Jak już cię taka myśl podsumowująca raz ogarnie, to trudno uwolnić się od niej potem. Tym bardziej że kończący się rok stwarza okazje do takich myśli bardzo wiele. Mało więc tego przy goleniu myślenia. Prędzej czy później pogonią cię z dywanami na poświąteczne ich trzepanie. Rozciągniesz więc te syntetyczne persy dla ubogich na centralnym przed blokiem trzepaku i zanim się spostrzeżesz myśli natrętne trzepotać ci się będą pod czaszką. Oto zobaczysz dziury całkiem nowe, wypalone przez kopcących na prywatkach biesiadników. Ale co tam one. Bardziej przytłaczający jest widok syntetycznego włosa, który nie siwieje wprawdzie, ale przygnieciony jest już tak skutecznie, że postawić go można chyba tylko metodą panka – na cukier puder. Kolorki też smętne, wyblakłe jakieś takie, w jednej szaroburej tonacji. A przecież jeszcze rok temu kolorek był niczego sobie i włos sterczał bez cukru pudru, nawet bez specjalnego czesania. Zwiniesz więc te syntetyczne luksusy i zechcesz ich już na podłogę nie kłaść. Może chętniej na ścianę, niby że to takie bardziej współczesne nam arrasy.

Smętnym nurtem własnych myśli ogarnięty dopiero w sylwestrowy wieczór dostrzeżesz, ze garniturek wyjściowy jakby cieńszy jest niźli roku temu, bardziej z rzadka tkany, szczególnie na łokciach i kolanach, żeby już nie wspomnieć o miejscach, wyraźnie poniżej pleców usadowionych.

Człowiek to jednak ma do siebie, że nie potrafi w tak smętnej atmosferze trwać zbyt długo. Optymistycznej nutki szukać więc będziesz. I tak podsumowując rok miniony przypomnisz sobie o worku na balkonie sterczącym, pustymi butelkami wypchanym. Worek ów to dowód nie tylko chwil mile spędzonych, szczodrze zakrapianych, radosnych i beztroskich. To nadto lokata kapitału pewna, choć fizycznie krucha. To ponadto nadzieja, że jak szkło znów podskoczy, zysk czysty będzie.

A tak w ogóle, to byłoby przecież nieźle, gdyby ci się udało rok mijający do chudych lat zaliczyć we własnym życiorysie. Wszak po chudych tłuste zwykły nastawać. Nie obawiajmy się więc tych bardziej smętnych osobistych podsumowań. I tłustych latek życzmy sobie wzajemnie.

 

Dziennik Bałtycki, 279 (12521) 27 grudnia 1985

 

 

Tadeusz Wojewódzki

PRETENSJE

PRETENSJE

 

Ostatnio pracownik jednej z trójmiejskich stoczni wypowiadał się publicznie na temat współpracującej ze stocznią spółdzielni. Pracujący w nich ludzie pomimo niższych kwalifikacji zawodowych oraz wykonywania identycznych prac, otrzymują wyższe wynagrodzenia. Wypowiadający się miał pretensje. Brały się one z przekonania, że im wyższe kwalifikacje, tym wyższe musi być wynagrodzenie.

Adresatem tych pretensji – takie obnieść można było wrażenie – są spółdzielnie.

Zastanawiałem się nad tym, co w takiej sytuacji można zrobić. Można nakrzyczeć na szefów spółdzielni; ba, opisać ich nawet jako żywe okazy braku obywatelskiego myślenia o naszej gospodarce. Sposób to wcale nienowy, a główna jego zaleta na tym polega, że krzyczący „w imieniu i w poczuciu” uzyskuje dzięki temu wrażenie swojej aktywność i świadomości zaangażowania w sprawę. Praktyczne skutki są natomiast od lat takie same, jak przy próbach karcenia dziecka chodzącego w dziurawych butach za to, za wciąż się przeziębia. No, ale skoro nie stać nas na nowe buty, a na bierność też nie możemy sobie pozwolić.

Poza tym można wyprowadzić te spółdzielnie ze stoczni wychodząc z założenia, że czego oczy nie widzą… W końcu cóż są one winne, że płacą tyle, ile płacić mogą? Każdy z nas ma przecież szefa, który powtarza nam przynajmniej raz w roku, że płaciłby najchętniej dwa, albo i trzy razy więcej, gdyby tylko mógł. Ale nie może. Pozostaje tylko zazdrościć tym, którzy mogą.

Można by poza tym stwierdzić, podążając tropem przekonania leżącego u podstaw wspomnianych pretensji, że lepsze, wyższe kwalifikacje powinny przynosić wyższe zarobki. Należałoby wówczas tak przeprogramować zasady funkcjonowania spółdzielni, żeby niższe kwalifikacje dawały niższe zarobki. Ale byłaby to dłubanina w nodze słonia, któremu odpada trąba. Wejście przecież w temat kwalifikacji i zarobków to bardzo skomplikowana sprawa. Tak bardzo, jak wnioski, które mogą nasuwać się z porównania kwalifikacji, pracy i zarobków chirurga pracującego po kilko godzin, także ciężko fizycznie, przy stole operacyjnym – z wyższymi zarobkami stoczniowca. Ponadto niskie zarobki chirurga i wysokie zarobki w różnych spółdzielniach, to dwa oblicza tego samego problemu. A jeśli już problem rozwiązywać, to czemu nie globalnie?

Wspomniane tutaj powody nie są z pewnością jedynymi dla których sedno przytoczonych pretensji czyni je nadal aktualnymi. A o pretensjach można z pewnością powiedzieć, że ludzie mają ich do siebie coraz więcej i więcej.

Nie ma prawie dnia, aby prasa regionalna nie opisała jakiejś panienki z okienka zamykającej lub otwierającej je według własnego widzimisię; urzędniczki czyniącej łaskę petentowi; szefa pomiatającego pracownikami gorzej niźli pan feudalny swymi poddanymi itp., itp. Ludzie moją pretensje do szefów, szefowie do lodzi, kupujący do sprzedających i sprzedający do kupujących, załatwiani do załatwiających i załatwiający do załatwianych. Przesadzając nieco można by powiedzieć, że mało kto nie ma pretensji do mato kogo. Stąd też pretensje zgłaszane i odparowywane są stałym elementem naszego codziennego życia.

Konia z rządem temu, kto się w tym wszystkim zdoła połapać. Z jednej bowiem strony wszyscy wiemy, jak być powinno. Najlepszym tego świadectwem są właśnie zgłaszane przez nas pretensje. Jeśli po nich sądzić o nas, to jesteśmy gorącymi zwolennikami solidnej pracy. Każdego bez wyjątku, wszędzie. Za amoralne uważamy pobieranie pieniędzy za nic. Ponadto człowiek, bez wzglądu na wiek, wykształcenia czy pochodzenie – jest dla nas najważniejszy. Nie można nim pomiatać, oszukiwać go itd.

Kiedy jednak przyjdzie już co do czego, kiedy nie słuchasz ludzkich pretensji lecz żyjesz, a więc załatwiasz, kupujesz i pracujesz, to odnosisz wrażenie, że nikt niczego nie musi, że to, co robi aktem jest łaski i dobrej woli z jego strony. Kiedy już zdarzy się coś zupełnie normalnego, a więc znajdzie się czysty, niczym nasze prywatne mieszkanie, wagon kolejowy; trafi się jakaś przyjemna dłoń lub gospodarna na państwowym ręka, to prywatnie i publicznie zachwycamy się pokazując to coś jako swoista kuriozum.

Jeśli jeszcze dołożyć do tego obrazka zrozumienie dla tego wszystkiego, co w sumie nie jest tak, jak być powinno, gdyż zarobki za niskie, satysfakcja mierna, perspektyw brak itd… to powstanie łamigłówka co się zowie.

Presja codziennych pretensji w jakie jesteśmy uwikłani, jako skarżący się lub tłumaczący, narzuca nam swoistą optykę, w której najważniejsze wydają się szczegóły widziane oddzielnie, z osobna. Z takiej perspektywy mniej widoczna staje się potrzeba odnajdywania w różnych dziedzinach życia tych samych zasad, wartości, tego samego, oczywistego dla nas porządku. W jego ustaleniu i konsekwentnym przestrzeganiu przeszkadzało nam bardzo wiele, ale zazwyczaj było to przeświadczenie o nad zwyczajności aktualnej sytuacji i w związku z tym potrzebie takich też środków oraz metod działania. Nic też skuteczniej nie zmniejsza szans na konsekwentne działanie, a w perspektywie taki stan, żeby wzajemnych pretensji było coraz mniej.

Ale do kogóż możemy mieć o to pretensje, jak nie sami do siebie?

Dziennik Bałtycki, 260 (12784) 7 listopad 1986

 

 

Tadeusz Wojewódzki

 

PRZEŚLADOWANI

PRZEŚLADOWANI

 

Jedni uskarżają się na to, że prześladuje ich pech, inni, że koszmarne sny, cała zaś reszta na bardziej realne, choć nie mniej koszmarne rzeczy. I tylko tych, którzy uskarżali się na arogancję jakby skutecznie gdzieś od nas wywiało. Owszem, tu i ówdzie słychać jeszcze, jak ktoś kogoś od chamów wyzwie, ale coraz częściej i coraz powszechniej ludzie zamiast skarżyć się wybierają milczenie.

Rzecz chyba w tym, że arogancja przestała być wadą. Stalą się normą. Normą jest więc, że wszyscy na wszystkich i wszędzie wrzeszczą lub pokrzykują. Zjawisko „wsiadania na kogoś z gębą” jest w swej masowości, a i chyba także emocjonalnej neutralności, najbardziej bodaj zbliżone do dosiadania konia w czasach największej tego zwierzęcia popularności. Kiedy więc zdarzy się, już u nas, że ludzie mówią do siebie szeptem, a nie są przy tym na gardło chorzy, to wiadomo, że się na kogoś tam, ani chybił, namawiają. Krzyki lub wrzaski owe nie są bynajmniej jedyną, ani tym bardziej bezkonkurencyjną w swej masowości formą przejawiania się współczesnej u nas arogancji. Różnica między nimi taka jest jednak, że wrzaski biorą się z naszej wobec otaczającej nas rzeczywistości niemocy, z poczucia bezsilności i bezsensu innej, poza wrzaskiem właśnie aktywności. I czy to krzyczy ekspedientka na klienta czy też odwrotnie, to łączy ich fakt, że oboje są w równym stopniu względem siebie niezależni oraz względem owej sytuacji bezradni. Boć rację ma i klient dopominający się o najlepszy z leżących na ludzie ochłapów i rację ma ekspedientka, która ochłapów tych otrzymuje zbyt mało, by obdzielić nimi wszystkich znajomych, nie mówiąc już o zwyczajnych chętnych. W poczuciu spełnianej sprawiedliwości dokłada więc do ładniejszego po kawałeczku niejadalnego, aby i tym ostatnim też się co nieco „ostało”, aby mieli co do gara włożyć. Ale też nikt z nich: i ci w kolejce i ci za ladą – nie są przecież zadowoleni. Bo też niby z czego?

Natomiast inne formy arogancji, równie powszechne biorą się nie z poczucia niemocy czy bezsensu działania lecz przeciwnie poczucia wyższości, bezkarności, przewagi swojej nad innymi wobec których arogancja jest jedynym – z możliwych do okazania im sposobów bycia. Jest nim lekceważenie, paragrafowa obojętność, pogarda, upodlająca bezduszność, która musi paraliżować ofiarę, zabijać w niej resztki nadziei, ślady godności, a nawet tłumić naturalne w tej sytuacji dla każdego, normalnego człowieka odruchy takie, jak gniew i chęć odwetu.

Jeśli ludzie powrzeszczą na siebie, jeśli nawet wyzwą się od najgorszych, to najbardziej tragiczne jest w tym zdarzenie to tylko, że skaczą sobie do oczu, że niepotrzebnie szarpią nerwy nieświadomi identyczności łączącej ich sytuacji, że zamiast pomagać sobie i ułatwiać nawzajem życie, utrudniają je, czyniąc jeszcze bardziej nieznośne. Oczywiście, najłatwiej jest tak mówić, łatwo jest widzieć to co złe u innych ludzi lecz najtrudniej mądrze żyć. Krótko mówiąc ten typ arogancji choć nie ma usprawiedliwienia, ma w naszej, szarej, monotonnej, ciężkiej do dźwigania rzeczywistości swoje uzasadnienie. Natomiast arogancja upodlająca, niszcząca w nas resztki nadziei, wiary i otuchy jest czymś, co porównać można do pozbawiania życia człowieka w biały dzień, w białych rękawiczkach, niewielkimi dawkami, ale są to systematycznie, z premedytacją i bez żadnego celu.

Wiele z wartości takich chociażby, jak poczucie bezpieczeństwa, stabilizacji, uznania itd. jest dla nas tak bardzo abstrakcyjne, że zabijamy je śmiało, bez namysłu i zbędnych skrupułów, gdyż nie widać przy tym krwi. Tłumimy i tłamsimy je, gdyż ich właściciele nie wiją się na naszych oczach z bólu, nie zalewają łzami i nie targa nimi nieutulony po tych wartościach żal. Są oni co najwyżej smutni lub posępni, ale i my przecież nie mamy Zbyt wiele powodów do cielęcej radości. A poza tym robimy to przecież tak niewinnie, boć jednym tylko uśmiechem, jednym gestem czy słowem.

Myślę sobie, że to wszystko, co tutaj powiedziałem jest – w rzeczy samej – bardzo abstrakcyjne. Ale jakżesz inaczej mówić o tym, kiedy spotkasz człowieka obolałego od arogancji swego szefa, który lekceważy i poniewiera, który ograniczony jest na tyle, by trwać w swym kierowniczym przekonaniu o trwałości swego statusu po wsze czasy. O czym mówić, gdy pięści się zaciskają i chcesz człowiekowi pomóc, choć z drugiej strony wiesz dobrze, że jest to niemożliwe. Wszak na arogancją skutecznego sposobu jeszcze u nas nie wymyślono.

Zresztą. Gdyby w grę wchodził jeden, może kilku takich, to sprawa mogłaby się, wydawać prosta. Kiedy jednak arogancja urasta do zjawiska, do rangi pewnego stylu bycia, to można przecież zwyczajnie po ludzku nic wiedzieć co z tym fantem począć, i może dlatego właśnie ludzie przez arogancją prześladowani tak często milczą. Jeśli jest tak właśnie, to cóż po nas pozostanie? Ano – arogancja właśnie. Tylko tyle…

Dziennik Bałtycki, 283 (12218) 30 listopada 1984

 

 

Tadeusz Wojewódzki

KUPĄ?

KUPĄ?

 

To prawda, że nie wszyscy wszystko rozumieć muszą, pojmować w lot i wiedzieć tak od razu o co w tym, czy w owym chodzi. Nie jest to nawet fizycznie możliwe. Wiadomo ponadto – inteligencja często bywa też nie ta, a na domiar złego, rzeczywistość komplikuje się i komplikuje coraz bardziej. Nie zmienia to w niczym ludzkiej w końcu chęci rozumienia tego, co się wokół dzieje, a już w szczególności, jeśli dzieje się to na naszym, własnym podwórku.

U nas to właśnie wołano ostatnio, żeby „kupą mości panowie” ruszyć na te szalety publiczne, których stan określono jako opłakany.

Kto stara się to i owo zrozumieć, ma teraz orzech do zgryzienia co się zowie. Przede wszystkim nie wie dlaczego mają to być szalety publiczne akurat, jakby tylko one były u nas w stanie opłakanym. Z szaletów – jeśli ktoś w piciu i jedzeniu wstrzemięźliwy, przewidujący, korzysta od wielkiego dzwonu. Ale te wielkie zalety charakteru psu zdadzą się na budę w sytuacji kiedy korzystać trzeba z wind i klatek schodowych naszych tzw. wieżowców, także i tych najdłuższych w Polsce, na Przymorzu. W szalecie publicznym wiadomo co się robi i czym sprawa, cała pachnie. Konia jednak z rzędem temu, kto wie dlaczego nasze klatki schodowe sprawiają wrażenie takie, jakby nimi przepędzano znaczną część mieszkańców oliwskiego zoo i to po kilka razy dziennie. A wagony kolejowe, a tramwaje, autobusy, dworce, przystanki…

Skoro jednak uparliśmy się na te szalety – niech i tak będzie. Ktoś, kto bardzo mało rozumie z tego, co się u nas dzieje powiedziałby zapewne, że w szaletach owych są panie na stanowiskach do utrzymywania czystości, Osoby obdarzone pewnym zaufaniem, o czym zaświadczać może fakt dopuszczenia ich do wydzielania, bez odpowiednich pokwitowań ze strony pobierających, deficytowego towaru, jakim jest papier toaletowy. Skoro jednak zdarzało się i tak, że bardziej zaufane od nich osoby i gremia, potrzebowały pomocy o bardziej masowym charakterze, można by wezwaniem „kupą, mości panowie” pomóc także i tym paniom. Tak, żeby się na odpowiedni pułap czystości załapały, powiedzmy, jeśli już nie średnio-, to środkowoeuropejski: To także można by jeszcze jakoś sobie wytłumaczyć, jakoś tam, zrozumieć.

Cała trudność pojawia się jednak dopiero teraz. Wyobraźmy sobie bowiem i taką sytuację, te faktycznie panowie ruszyli kupą i wysprzątali te publiczne szalety. No i co? Jeśli chodziłoby o to, żeby ci zagraniczni zmienili o nas opinię, to akcja owa winna być zgrana z planami „Orbisu”. Jeśli ten pospieszyłby się bardzo, ale to bardzo, to może jeszcze zdążyliby pooglądać czyste i dobra opinia poszłaby w świat. Jeśli jednak nie o opinię tylko chodziło, to o co?

Może ktoś myślał sobie, że jak już raz posprzątają, to potem brudzić nie będą? To już nie przesadzony, ale wręcz chorobliwy optymizm. Chyba, że miała to być pierwsza z całego cyklu społecznych inicjatyw. Ci, co wysprzątali, dbaliby potem społecznie o to, żeby było czysto. Powołałoby się wówczas takie społeczne komisje i kontrole, które wizytowałyby szalety publiczne, wyławiając te różne ptaszki i kanarki, co to nam tak brudzą. Byłoby to nawet w duchu powszechnego, wzajemnego kontrolowania się, ale czy nie jest już tego wszystkiego za dużo? Kontrola to rzecz ważna, ale nadto trzeba przecież czasami także popracować.

W dalszych dociekaniach głębszych przyczyn i sensu, żeby jednak „kupą mości panowie” można by ponadto domniemywać, że chodzić mogło i o to, czy potrafimy złączyć się w tym, czego w sumie nie lubimy i zrobić w takiej sytuacji coś dobrego. Przecież i bez tej jednej jeszcze próby od dawna wiadomo, że nie potrafmy. Po cóż więc jedna jeszcze?!

Obwieszczenie prasowe z przebiegu akcji, która nie chwyciła nazwało niedoszłych uczestników „donkiszotami współczesności” i kończyło się stwierdzeniem, że „wolimy mieć jednak czyste ręce”.

A może nie o czyste ręce tutaj chodzi, ale o czysty, zdrowy psychicznie obraz świata, o to, żeby nie stracić tego, co nazywa się zdrowym rozsądkiem? Może znów wzięła nad nami górę chęć przemożna, żeby to, co się osiąga całymi latami, systematyczną, żmudną i konsekwentną pracą – załatwić jedną akcją? Przecież to nie o czyste szalety chodzi, ale o to, żeby umieć z czystych korzystać. O ten także element kultury osobistej, wyniesionej z domu, jak nawyk mycia rąk i nieplucie na podłogę. Jak nawyk kłaniania się starszym i szereg innych jeszcze nawyków. I co? Jednym czyszczeniem szaletów przekonamy sami siebie, że jesteśmy inni, że umiemy swoim pociechom wpoić to, czego nie mamy sami?

Sądzę, że o wiele pożyteczniejsza od tego mycia byłaby krótka chociaż refleksja nad tym kogo i jak wychowujemy, co przekazujemy i jakie będą tego efekty. Pamiętam taką wizytę u rodziców, którzy nie mogli wyjść z równie głębokiego, co prawdziwego zdziwienia, że dziesięcioletni chłopak nie został jeszcze przez swoich rodziców pouczony, iż ma bić innych, gdyż inaczej jego będą lali. Oni nauczyli swego jeszcze w przedszkolu.

Uczą, nie uczą i tak te sprawy rozstrzyga się w domu i tego nie załatwi się kupą – mości panowie!

Dziennik Bałtycki, 284 (12808) 5 grudnia 1986

 

 

Tadeusz Wojewódzki