Archiwa tagu: Tadeusz Wojewódzki

SZCZĘŚCIE

SZCZĘŚCIE

 

Mało kto uważa siebie za szczęściarza, a własne życie za szczęśliwe. Bardziej skłonni jesteśmy posądzać o to innych.

Kiedy – wyjdziesz – szczególnie wiosną – w niedzielne popołudnie na deptak i wybierzesz się tam z własną żoną oraz dziećmi, ujrzysz nieoczekiwanie niejedną parę małżeńską tak szczęśliwą, że aż na pierwszy rzut oka skręcić może człowieka ze wściekłości. I w skrytości ducha myśleć zapewne będziesz, że szczęśliwy to zaiste mężczyzna, który wzrokiem tak pełnym uwielbienia obrzucany jest przez swą małżonkę, mężczyzna, do którego tamta czuli się i przytula tak pieszczotliwie. Łypniesz też kątem oka na tę swoją, która lezie obok po to tylko chyba, żeby cię pilnować czy aby zbyt długo na inne się nie gapisz. Przełkniesz też myśl o tym, że do tamtego szepcą na ucho ciepłe, miłe słowa, a ty jak już coś od tej swojej usłyszysz, to nie wiesz czy śmiać się powinieneś czy zapłakać szczerze. Same tylko wyrzuty i nic więcej.

To samo z dziećmi. Cudze idą, jak normalne dzieci. Czyste, schludne i uczesane. Nie tłuką się, nie szamocą, nie ganiają. A twoje? Doprawdy jedno wielkie kłębowisko rąk, nóg i wciąż porwanych portek. Jeden krzyk i awantura. Jak każesz iść, to stoją, poprosisz, żeby stali, to właśnie wtedy ganiają. Mijają się znajomi i zależy ci, żeby jakoś przed nimi z całym tym przychówkiem wypaść, to akurat w takim momencie twoje gagatki muszą sobie nogi podstawiać, a jak dobrze pójdzie, to jeszcze który rzuci jakimś brzydkim słówkiem. Inni mają normalne dzieci, ale wiadomo przecież, że ludzie to szczęście mają.

Opowiadał w prący taki jeden o upojnej nocy spędzonej z młodą dziewczyną. Nie, żeby i tam zaraz takiemu zazdrościł. Jeśli ci jakaś w ogóle myśl zaświtała kiedyś w związku z taką młodą dziewczyną, to jedynie taka, że można by ją ewentualnie adoptować. I nic ponad to. Ale myślisz sobie o tym, jak to jest, że tamtemu łgarstwo każde na sucho uchodzi, każde oszustwo w domu się uda. I szacunek ma i uznanie jakie. A tobie człowieku spać na wycieraczce każą gdy tylko godzinkę później z pracy wrócisz, z domu cię wyrzucają, jak piwko sobie gdzieś z kolegami po drodze nieopatrznie wypijesz. I niech ci ktoś powie, że ci inni szczęścia nie mają…

O tym, że ze szczęściem nie łączy ciebie akurat zbyt wiele- przekonujesz się codziennie na każdym kroku. Myślisz więc o tym, że wstawałeś codziennie przez trzydzieści lat grubo przed szóstą, że ręce urabiałeś sobie po łokcie i z wielkiego rozpędu dorobiłeś się starych już teraz gratów, a w tym także jeszcze starszej „Syrenki”. Taki sąsiad z góry nie wstaje nigdy przed dziewiątą, do pracy jeździ nowym ropniakiem, a w pracy ma takich, jak ty, do roboty. Sąsiad żyje, a ty ledwo koniec wiążesz z końcem. Ale on i wielu innych jeszcze, którzy na kontrakt zagraniczny wyjechali – mieli najzwyczajniej to, czego ty akurat nie masz – szczęście.

Zamykasz się więc w sobie i myślisz – jak to jest z tym szczęściem, że do innych przychodzi, a ciebie z daleka omija. Ani szpetny nie jesteś nad wyraz, ani gorszy, gdyż nie bardziej złośliwy od innych, nie bardziej też rozpustny. I jak się już w te chmurne myśli zagłębisz tak na dobre, jak już przypomnisz sobie ze smutnego żywota przypadki najbardziej tylko dobitnie o twoim braku szczęścia świadczące, to żal serce ci ściśnie. I gdybyś wilkiem był, to wlazłbyś pewnie na dach i wył do księżyca przez pół nocy. Ale z twoim szczęściem… Zaraz by cię sąsiedzi za rękawy z tego dachu ściągnęli, albo – co gorsza – sanitariusze, z kaftanem o nadzwyczaj długich rękawach i co najmniej na trzy miesiące zabrali. Siedzisz więc potulnie, nie wyjesz, tylko w sobie te smutne myśli żujesz.

Bo też w rzeczy samej – jak to z tym szczęściem jest? Nie ma w tej sprawie mądrych, nie ma recepty, nie znają jej szczęśliwi, a tym bardziej ci, którzy na brak szczęścia narzekają. Wiadomo natomiast ponad wszelką wątpliwość jakim sposobem zostać można najbardziej nieszczęśliwym z ludzi. Trzeba uczynić z siebie pępek świata. Z siebie nie dawać innym niczego, od innych wszystkiego oczekiwać, najlepszego się spodziewać i wymagać. Mieć pełną nad innymi świadomość swojej wyższości, ich wad, win i w tym upatrywać główną przyczynę własnych dolegliwości. Mieć wszystkiego od innych więcej, lepiej, szybciej. I tylko do tego dążyć.

Nie twierdzę, że rezygnacja z takiego zachowania pełnię szczęścia człowiekowi daje. Twierdzę natomiast, że wśród najbardziej z nas nieszczęśliwych są tacy, którzy z zachowania owego nigdy – w części nawet nie zrezygnowali i nie zrezygnują.

 

Tadeusz Wojewódzki

„Dziennik Bałtycki” 6 lutego 1987

KRYTYKANCI

KRYTYKANCI

 

NARZEKAMY, że tak niewielu wśród nas jest punktualnych, solidnych, uczciwych. Twierdzimy, że cechy owe wyłażą z nas, niczym szydło z worka, dopiero wówczas, gdy pracujemy za banknoty w kolorze nadziei, poza granicami kraju. Wyłażą jednak i bez tego. Wystarczy, że pojawi się… krytyka. Po tym bowiem co krytykujemy, widać jacy jesteśmy.

Gdzie więc są u nas ci superpunktualni? Ci, którzy nie spóźniają się z zasady, gdyż tego nie tolerują, nie cierpią? Oczywiście, że spotkasz ich w poczekalni u lekarza, który spóźnia się systematycznie, albo jeśli nie tam, to z pewnością pod drzwiami sklepu, który otwierany jest minutę lub – o zgrozo – dwie później, niźli wynikałoby to z informacji zamieszczonej na wywieszce. Tam właśnie oburzenie na spóźnialskich jest tak wielkie, tak szczere, a krytyka tak powszechna i totalna, że lincz zdaje się wisieć tylko na włosku. Nikt, dosłownie nikt nie może mieć w takiej sytuacji najmniejszych choćby wątpliwości, iż kto, jak kto, ale ci krytykujący właśnie nie znoszą spóźniania się, niepunktualności. Owa krytyka, w której uczestniczą dosłownie wszyscy oczekujący na otwarcie gabinetu czy sklepu ujawnia najdobitniej kto stoi w kolejce i jak bardzo obca jest mu niepunktualność, jak wielkie emocje wzbudza w nim kontakt z brakiem punktualności bezpośredni, jak jego obecność w naszym życiu dziwi i porusza do żywego.

A gdzież, dla odmiany, znajdziesz u nas tych najbardziej pracowitych, te prawdziwe błyskawice w robocie, tych, którym pali się ona w rękach? Oczywiście, że w kolejce i nie pierwszej lepszej, ale takiej do okienka, w którym pani siedzi jedna, a operacji do wykonania na jedną, oczekującą głowę – ma kilkadziesiąt. W takich to totalnie kolejkach słyszeć się daje święty pomruk równie świętego oburzenia na „grzebalską”: „O Boże! Jak się to babsko niemiłosiernie grzebie! Co ona robi tyle czasu?!”. A wtóruje mu powszechne przytakiwanie; „Jak mucha w smole, jak mucha w smole…”. Gdyby w kolejce takiej stały grzbieluchy same, gdyby byli tam tacy tylko, którym robota od rąk nie odchodzi, ci leniwi i w pracy niemrawi, to sterczeliby przecież cicho, pamiętając o tym, że i u nich ludziska sterczą godzinami, choć roboty pięć razy mniej niźli tutaj. Ale w kolejce tej stoją – oczywiście – same tylko istne błyskawice, ci właśnie, którym robota się w rękach pali i dlatego ani rusz pojąć nie mogą dlaczego tutaj czekać im każą tak długo. I to dlatego krytykują tak głośno, szczerze i powszechnie.

Na takiej samej zasadzie najbardziej uczciwych, uczulonych wręcz na wszelkie przejawy nieprawości, na wszelkie próby oszustwa, znajdziesz przed kasami sklepowymi i to wtedy akurat, kiedy okaże się, że im doliczono do rachunku pozycję, której nie mają w koszyku. Wtedy to głośna krytyka oszukiwania ludzi, nabijania w butelkę, okradania, ba nawet takiego kasowego „podskubywania” nie ma równych sobie. Wtedy też jasne się staje, że kradzież czegokolwiek i oszustwo nie mieści się nam po prostu w głowie, że jak nam tak obce, tak dalekie, jak – nie przymierzając – Wyspy Kanaryjskie.

Widać wiec, że krytyka odgrywa w naszym życiu rolę wręcz niebagatelną, że bez niej obraz naszych zalet byłby mocno zatarty i okrojony. Przecież dopiero dzięki temu co krytykujemy widać wyraźnie, jak na dłoni, żeśmy pracowici i w pracy pomysłowi, jak – nie przymierzając – Japończycy; solidni, rzetelni i punktualni jak Niemcy; a ponadto przywykli do tego, by ręki nie wyciągać po to, co nic nasze – zupełnie tak samo, jak rodowici Szwajcarzy.

Słyszy się czasami utyskiwania, że jesteśmy malkontentami, że krytyce i krytykowaniu nie ma u nas rozsądnego końca. Że gdzie się dwóch naszych zbierze tam w krótkim czasie czci i wiary reszta pozbawiona zostanie. Może w tych utyskiwaniach wiele jest racji. Popatrzmy jednak na rzecz całą z innego, o ileż ważniejszego dla nas, punktu widzenia. Skoro krytyka jest u nas jedną z najważniejszych i najczęściej występujących form przejawiania się wielu wspaniałych cech, tyluż zalet – to kultywujmy zwyczaj ów zamiast go tępić. Wszak inni zaletami tak wielkimi i w tak imponującej mnogości poszczycić się nie mogą. Nawet w formie tak bardzo szczątkowej jaką jest krytyka i krytykowanie. Innych oczywiście.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 50 (12574) 28 lutego 1986

PODŻERANIE

PODŻERANIE

 

Póki człowiek siedzi u siebie w kraju, wszystko zdaje się być w porządku. Popuszcza pasa i … tyje. Ja tyję, ty tyjesz, on tyje. Chudych jak na lekarstwo. Tycie traktujemy więc jako zachowanie w normie. Pan, szczególnie w okolicach czterdziestki, nie wywołuje zdziwienia pokaźnym brzuszkiem, ale… jego brakiem. O paniach nie wypada wspominać. Niemniej popularność wszelakich diet-cudów, szczególnie wśród płci pięknej wydaje się być bardzo wymowna.

Tyjąc tu kraju, piszemy do swoich – tam, na Zachodzie – że u nas chudo. Oni wyobrażają więc sobie, że tylko skóra i kości na tobie. Potem jedziesz, stajecie przed sobą i jednemu wówczas trudno oprzeć się wrażeniu – że oni są chudzi lub w najgorszym razie tylko szczupli, a do tego tak ubrani, że ty w czymś takim nie poszedłbyś do miasta. Natomiast my  wyglądamy przy nich wypasieni, otyli, podbródków po kilka lub kilkanaście… W takiej sytuacji nie pozostaje nic innego, jak tylko tłumaczyć się gęsto, iż to bieda tak cię roztyła, że to winne ziemniaki i mączne potrawy.

Ktoś bardziej złośliwy mógłby nam powiedzieć prosto z mostu: tyjecie, bo żrecie. Złośliwi mają to do siebie, że czasami mówią głośno o tym, o czym cała reszta przyzwyczaiła się tylko myśleć po cichu. Ale z tym żarciem, to chyba jednak lekka przesada. Oczywiście, porównując to wszystko, co my jemy tutaj – z tym, co- a szczególnie ile- jedzą nasi, zamieszkali tam, można by ewentualnie przy tej tezie o naszym obżeraniu się pozostać. Ale po co? Niczego ona w sumie nie wyjaśnia, a poza tym problematyczna także jest jej dosadność, jeśli zważyć ile to i czego potrafią, spałaszować oni. Kiedy obserwuje się ich z bliska, to można – nawet z pozycji tego obżartucha znad Wisły – nabawić się nie lada kompleksów.

Osobiście skłonny jestem twierdzić, że nasze figury tęgie, postacie opasłe, czy te policzki wypchane tak bardzo u nas rozpowszechnione nie są rezultatem obżerania się lecz… podżerania. A to różnica zasadnicza.

Nasza narodowa tradycja – z tyciem posiadająca związek bezpośredni – polega na… zakąszaniu. Tradycja zakąszania jest u nas tak stara, jak picia alkoholu. Zakąszamy po to, by się nie upić, a pijemy po to, by zakąszać. Zakąska jest więc trwałym elementem naszej egzystencji.

Natomiast klasyczne podżeranie to ma do siebie, że jest jedzeniem nie dla samego bynajmniej jedzenia. Podżeranie jest czymś tak u nas naturalnym, że się to robi powszechnie, bezwiednie, bezrefleksyjnie. Gdzie tylko pójdziesz, do kogo tylko nie zajrzysz, to zaraz coś na stół wyciągają. Nie po to, by jeść, lecz by częstować czyli podżerać. Zastać u nas ludzi pijących, samą tylko herbatkę w szklankach, przy „pustym” stole, to rzadkość. Normalnie wszyscy podżerają – chociażby jakieś herbatniki, ciasteczka, pierniczki. Wszyscy bez przerwy coś żują, gryzą, mielą.

Zwyczaj podżerania wynosi się, z naszych domów rodzinnych. Ci, którzy naprawiają lodówki, wiedzą o tym najlepiej, że u nas najczęściej wysiadają nie jakieś tam agregaty, nie termostaty nawet, ale… zawiasy, zawiasy moi kochani! Bo też bez przerwy każdy chodzi do tej lodówki i coś podżera. Czyta – podżera, ogląda telewizję – podżera, pisze jakiś donos (do redakcji ma się rozumieć) – też podżera. A już najgorzej, jak mamuśka zapyta tatuśka czym ma mu dogodzić. Zaraz zaczyna się wymyślanie: „A może szarlotkę zrobisz mi, a może placuszek z kruszonką, a może…”

Podżeranie jest więc dla nas domową rekompensatą przyjemności, których jest za mało lub też są nie takie. Jest naszym rodzimym sposobem rekompensowania sobie strat doznanych i urojonych, czynienia życia jeśli już nie bardziej godnym, to z całą pewnością bardziej słodkim.

 

Tadeusz Wojewódzki

 

PS. Przyjemność podżerania traktować można również w sensie przenośnym. Każdy kto bliźnim zwykł przyglądać się trochę baczniej, zwrócić musiał uwagę na to, że niejeden u nas utył na podżeraniu innych. I choć nie ma ono z podżeraniem właściwym związku bezpośredniego, to wspomnieć o nim tutaj warto, gdyż w nim także tkwi przyczyna otyłości części z nas.

 

T.W.

Dziennik Bałtycki, 44 (12568) 21 lutego 1986

SZYK

SZYK

 

Któż tego nie zna: „- Panie, jak się, panu nie podoba, to chodź pan na moje miejsce i pracuj!”. Proponuje kasjerka jeśli tylko głośno zauważysz, że byłby już czas najwyższy, żeby skończyć te pogaduszki z koleżanką i przyjść do kasy. Proponuje też pani przyjęta przez PKP „na stanowisko do sprzątania”, kiedy zwrócisz jej uwagę, że mogłaby zamiatać nie tak bardzo zamaszyście, ale za to troszkę bardziej na mokro. Proponuje tak bardzo wielu z pełną świadomością trudu własnej pracy, braku jej atrakcyjności oraz szeregu wad, które czynią, że owi proponujący w zasadzie łaskę robią pracując tam, gdzie pracują.

Przywykliśmy traktować tego typu propozycje jako trwały element naszej obyczajowości. W zetknięciu z nim nie zawsze reagujemy tak samo. Kiedy stoimy przy kasie z koszykiem pełnym zakupów, wiemy że w interesie pani z kasy jest obsłużenie nas, zanim zdecydujemy się pójść do domu bez płacenia. Jeśli więc jeszcze ktoś reaguje na takie propozycje, to przeważnie przy kasach sklepowych. Natomiast inny jest nasz stosunek do wszelakiego rodzaju fachowców – panów Stasiów, Franiów od gwintowania rur, układania boazerii i masy innych tego typu czynności. Powiedziałoby się takiemu to i owo, ale, wówczas diabli wezmą sprawę. Dlatego milczymy. I tak ci proponujący żyją nadal w głębokim przeświadczeniu o nadzwyczajności sytuacji wynikającej z faktu, iż wykonują taką prace, jaką wykonują.

Nic też dziwnego, że przy sklepowej kasie właśnie słyszałem, jak replikująca na propozycję kasjerki lekarka, powiedziała, że owszem, ona może przyjść na miejsce kasjerki, szkopuł w tym jednak, że kasjerka nie może pójść na jej miejsce. No właśnie…

Sprawa bardzo delikatnej jest materii i zapewne dlatego nie porusza się jej zbyt często. Bo też co innego powiedzieć tak ogólnie, ze u nas wszystko lub bardzo wiele stoi na głowie, a co innego stwierdzić wprost, że wielu ludzi nie zna swojego miejsca w szyku. I że to właśnie jest przyczyną jeśli już nie najważniejszą, to jedną z ważniejszych tego, że żyje się nam tak, jak się żyje.

W tej konkretnej sytuacji rzecz w tym, że pani kasjerka, tak skora do składania propozycji zamiany miejsca pracy, żyje jedynie ze świadomością wad tego miejsca. Ważniejsze jest to jednak, ze żyje ona bez świadomości tego, iż zastąpić ją może faktycznie bardzo wielu i to bez szkody dla mnie, dla ciebie, dla naszych rodzin, dzieci i znajomych. Szkopuł w tym, że ta proponująca nie zastąpi ani lekarza, nauczyciela, ani inżyniera. Były wprawdzie takie czasy, kiedy mawiało się u nas, że nie święci garnki lepią, ale z tym, co ci nie święci nam wylepili, pozbierać się po dziś dzień nie możemy.

Odnieść można wrażenie, iż pozacierały się nam prawdy bardzo niejednokrotnie stare, przez wieki sprawdzone, na których inni dawno już zbudowali dobrobyt i szczęście swoich narodów. A prawdą tą jest dla mnie stwierdzenie, że duża wiedza, fachowość specjalizacja – są wartościami najważniejszymi, od nich bowiem zależy to, dokąd zajdziemy i w jakim uczynimy to tempie.

Oczywiście, trzeba przedtem dokonać jednoznacznego wyboru kierunku w jakim zamierzamy podążać. Jeśli kierunkiem tym jest jaskinia, to siłę mięśni, obrotność i dobre chęci przedkładajmy nad fachowość i specjalizację. Jeśli jednak zdecydujemy się na ten kierunek, w jakim zdaje się podążać bardziej cywilizowana część świata, to może byłby już czas najwyższy, aby pewne sprawy postawić bez zbędnej kokieterii, bez małpich umizgów i ciągłych niedomówień. Pomijam tu już sprawę tak oczywistą, że machanie łopatą nie może być wówczas lepiej opłacane od twórczego myślenia. Chodzi o to, że świadomość prawd, o których tutaj mowa, musi być powszechna. Nie ma przecież większej współcześnie głupoty, jak twierdzenie, że ćwierćinteligencją, miniwiedzą i pseudofachowoicią podążyć możemy za najlepszymi w świecie, nie tracąc ich- co i rusz- z oczu.

W tym kontekście odejście z zawodu każdego wykształconego człowieka, każdego fachowca, każde przejście do pracy mniej skomplikowanej, wymagającej niższych kwalifikacji jest stratą dla nas wszystkich. Bagatelizowanie tego zjawiska, umniejszanie roli rzeczywistych specjalistów w naszym życiu- jest mniej czy bardziej świadomym wyborem drogi do jaskini.

Jeśli jednak uznamy takie wartości, jak wiedza, fachowość, wysoki stopień przygotowania do pracy, to nie plećmy głupstw takich, jak z tą zamiana naszych miejsc pracy. I w rzeczy samej nie o to tutaj chodzi, kto jest lepszy, a kto gorszy. Do tego, aby faktycznie szanować człowieka nie jest wcale potrzebne udawanie, że praca każdego z nas jest tak samo ważna społecznie, tak samo skomplikowana, wymagająca takich samych predyspozycji intelektualnych, gdyż to zwyczajne kłamstwo. Skoro mamy jedno już nieszczęście, polegające na takim ustawieniu siatki płac, że fachowość, wiedza, intelekt nie zawsze popłacają, to chociaż nie dokładajmy do tego arogancji wynikającej z nieznajomości własnego miejsca w szyku. Przecież jak na jeden przypadek – dwa takie nieszczęścia naraz, to aż nazbyt wiele.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 38 (12562) 14 lutego 1986

PRZEKORA

PRZEKORA

 

Jakże często skłonni jesteśmy mniemać, że za wielkimi decyzjami, wielkimi sprawami i problemami kryją się równie wielkie przyczyny. Poza tym – w  dociekaniu przyczyn tego, co się wokół nas dzieje, a nam szczególnie nie odpowia­da, zostawiamy miejsce na wielkie namiętności, a więc na miłość praw­dziwie szaloną czy nie­nawiść spragnioną chłeptania krwi ofiary. Tymczasem za wszyst­kim tym kryją się najczęściej całkiem zwyczajni ludzie ze swoimi przywarami, a więc także i… przekorą.

Nie zapierajmy się jej, nie zarzekajmy, nie chowajmy głowy w piasek, bośmy nie strusie. Przyznajmy się – któż z nas nie odmrażał sobie uszu na złość tacie? I to żeby tylko jeden raz-w życiu!… Któż w końcu nie topił zapamiętale strzyżonego, w imieniu golonego?

Jest więc w nas dziedzictwo dziadowych i pradziadowych odmrożonych uszu, jest tradycja i żywa pamięć o „topionych-strzyżonych” i jest wreszcie chęć dania z siebie wszystkiego, by „golone zawsze było górą”.

Przyjrzyjmy się baczniej życiu, a przekonamy się, że jest właśnie tak. Choćby i z naszymi pociechami. Nie chcąc być wyklęty przez pedagogów i posądzony o propago­wanie niecnych poglądów na temat wycho­wania, powiedzieć tutaj mogę jedynie tyle, że czasami zdarzają się domy, gdzie rodzice baczną zwracają uwagę na naukę swoich dzieci. A dzieci z domów takich poczytują sobie za niebywałą wręcz frajdę, bazgranie w zeszytach niczym kura pazurem, uczenie się byle jak, a najlepiej wcale. Na­tomiast obrywanie dwój łączą z koniecznoś­cią ukrywania tego przed rodzicami w imię dobrych stosunków międzypokoleniowych oraz szanowania zdrowia, a szczególnie nerwów swoich najbliższych. Natomiast tam, gdzie naukę traktuje się jako rozrywkę, a nie ciężki obowiązek dzieci, tam właśnie dzieci pilnują szkoły z konsekwencją i za­angażowaniem właściwym tylko myślącym i dorosłym osobnikom. Słowem – każesz się uczyć, to dzieci na przekór – nie będą tego robiły. I odwrotnie. Niech więc ktoś teraz powie, że ta cholerna przekora nie siedzi w nas już od małego?

Kto chodził do szkoły, ten sam pamięta najlepiej jaką mordęgą było czytanie tzw. szkolnych lektur. Nie dlatego nawet, że nudne, że nie takie, jakby się czytać chciało. Sam fakt, że ci czytać kazali, wytwarzał w człowieku opór tak silny, że niemożliwy prawie do przełamania. Teraz, kiedy spoglądasz na owe lektury z perspektywy czasu, uśmiechasz się rzewnie i skłonny jesteś są­dzić, że przekora minęła ci wraz z cielęcy­mi latami. Tymczasem ona zmieniła tylko swe pierwotne oblicze.

A pamiętasz może którą to dziewczynę uważałeś w latach swych młodych i niewinnych za najładniejszą, najbardziej ponętną, pożądania godną? Oczywiście, że swoją. A teraz? Jeśli nie stać cię, aby przyznać się do tego przed samym nawet sobą, to chociaż pomyśl troszkę dlaczego to mężo­wie, którzy dobre i ładne żony mieli, rzu­cają je dla szkaradnych bardzo heter. No przecież nie po to, żeby sobie polepszyć, bo u dawnych żon lepiej już mieć nie mogli. Czynią tę głupotę z przekory właśnie, któ­ra każe im myśleć, że co obce to lepsze, a lepsze dlatego, że zakazane.

A czyż nie było inaczej z owym synem, który przyprowadził do domu rodziców ist­ną niezgułę i powiedział, że to będzie jego żona? Przecież gdyby matka wtedy nie zemdlała, a ojciec nie zaczął przeklinać tak głośno i tak bardzo szpetnie, to przecież syn nigdy nie pomyślałby, że rodzice są kontra. Takim zachowaniem utwierdzili go jednak w przekonaniu, że są. Natychmiast odezwała się w nim przekora i uświadomiła, że tamci na drodze jego szczęścia stają. Musiał więc gnać do ołtarza co tchu w piersiach, by szczęście owe w porę pojmać. Ma więc teraz szczęścia tego tyle, że mógłby sprze­dawać. Problem tylko czy znalazłby kupca.

Tak więc gdyby nie owa przekora czło­wiek nie byłby tym, kim jest. A kim jest? No, chociaż tyle już wiemy na pewno, że istotą bardzo przekorną.

 

Tadeusz Wojewódzki

 

Dziennik Bałtycki, 32 (12556) 07 lutego 1986

ZŁOŚLIWOŚĆ

ZŁOŚLIWOŚĆ

 

Są lekarstwa skuteczne choć proste, jak – nie przymierzając – rycyna. Są choroby niegroźne, choć męczące, na które nie ma lekarstwa, jak chociażby katar – postrach prawdziwych mężczyzn. No jest… złośliwość, na którą nie ma lekarstwa tak skutecznego, jak rycyna właśnie. Choć nie jest to choroba, potrafi zamęczyć człowieka na amen. Czy nie ma przed nią ucieczki? Czy nie ma na nią żadnego sposobu?

Złośliwość ludzka bierze się stąd, że człowiek ma wrażliwą naturę. Szczególnie na to, co się z innymi i u innych dzieje. Kiedy więc Kowalski kupi sobie nowy samochód, a Kowalewski nie kupi go nigdy, bo za biedny, to cóż pozostaje Kowalewskiemu? Może tylko zazdrościć. Ale z zazdrością jest przecież tak, że gryźć ona będzie Kowalewskiego, a nie Kowalskiego. Jednak nie o to chodzi. Kowalewski przypilnuje Kowalskiego. kiedy ten znów pójdzie przecierać czyste szyby i pucować błyszczącą karoserię swego malucha. Jest to dla Kowalewskiego jedyna okazja, aby zwrócić uwagę Kowalskiemu na liczne i wyraźne wybrzuszenia lakieru, których – zaślepiony radością z nowego nabytku – Kowalski sam nie dojrzy. Musi nasz Kowalewski przestrzec tkwiącego w niewiedzy posiadacza, że znana jest mu ta właśnie seria maluchów, gdyż kupili je bliscy jego znajomi i teraz starają się na gwałt pozbyć tego paskudztwa. Podobno w tej właśnie serii jest też jakaś ukryta wada w układzie kierowniczym i kilku ludzi się już zabiło, ale jak to u nas – trzymają wszystko w tajemnicy, bo nie chcą paniki wywoływać. Ponadto niektóre egzemplarze z tej serii lubią się same zapalać. Więcej Kowalewski dodać nie musi. Jak pierwszą, uświadamiającą rozmową w zupełności wystarczy.

Sądząc więc po Kowalewskim złośliwość jest dla nas szansą powrotu do stanu nieomal normalnego, czyli takiego, kiedy nie wiedzieliśmy jeszcze, że Kowalski kupił samochód, ktoś inny wyjechał zarabiać w „zielonych”, a jeszcze ktoś wygrał lub ukradł kilka milionów. Kiedy więc zadasz komuś trochę choćby tylko złośliwości i zobaczysz, że skutki osiągnąłeś pożądane, wnet poczujesz, iż zazdrość, która gryzła cię tak okrutnie, popuszcza jakby z minuty na minutę, że sprawa cała, która kamieniem ci na sercu leżała, z serca twego schodzi, przez co humor wyraźnie ci się poprawia i stosunek do świata zyskasz jakby serdeczniejszy. Chciałoby się więc aż pisać na transparentach: „Przez małe złośliwości idziemy ku wielkiej dla ludzi serdeczności”.

Złośliwość nie narusza ponadto naszego wyobrażenia o sprawiedliwości, a tym bardziej jej samej szwanku najmniejszego nie czyni. Wszak powinno być sprawiedliwie, czyli po równo – tak przecież myślimy. No, ale gdy taki Kowalski ma nowy samochód i jeszcze radości dużo, a dla nas tylko zazdrość pozostaje, to czy taki stan rzeczy ma cokolwiek ze sprawiedliwością wspólnego? Jeśliby chociaż z tym samochodem kłopoty miał, żeby mu wciąż się psuł, na drodze stawał, albo najlepiej wprost przed naszym oknem „rozkraczał”. Człowiek mógłby chociaż wtedy do żony powiedzieć: „Widzisz? Tyle forsy wpakowali, działkę nawet sprzedali i po co im to pudło było? Same teraz kłopoty mają. Popatrz przez okno, znów tego grata pchają. Jak tak dalej pójdzie, to będą sobie musieli konia kupić, żeby ich z tym ‘maluchem’ do Polmozbytu ciągnął”. Wtedy i żonie i tobie zaraz na sercu jakoś lżej byłoby. Kiedy jednak dzieje się inaczej, kiedy los nie obdziela nas wszystkich sprawiedliwie, trzeba mu dopomóc. Zrobić tak, żeby się Kowalski martwił, gryzł, po nocach nie spał i myślał o tym, co od nas o swoim nabytku usłyszał. Mieć będzie wprawdzie samochód, ale też mieć będzie także i za swoje. I tak jest właśnie sprawiedliwie, a już z cala pewnością sprawiedliwiej.

Jak więc widać przed złośliwością trudno jest człowiekowi uciec, trudno się jej ustrzec. Niemniej sytuacja nie jest wcale beznadziejna. Kiedy bowiem dostaniesz już tego wymarzonego, wyśnionego „malucha” z przedpłaty, to nie ciesz się, nie skacz pod sufit i nie tup z radości. Wszak sąsiedzi słyszą. Nos musisz zawiesić na kwintę, plecy przygarbić, a gdy tylko ktoś do ciebie podejdzie i zobaczysz, że właśnie otwiera usta, uprzedź go szczerym wyznaniem trosk i kłopotów, jakie nowy nabytek ci sprawił, choćby i nie sprawił najmniejszego. Mów więc długo i wylewnie, że ty wcale tego „malucha” nie chciałeś, że ciebie źli ludzie namówili, że byłeś w sytuacji bez wyjścia. Płacz i narzekaj, a być może zdarzy się wówczas, że poklepie cię po plecach DŁOŃ PRZYJAZNA i posłyszysz słowa pocieszenia, porady przyjacielskiej, lub otrzymasz propozycję wspólnego zalania robaka.

Bo tak w sumie, to dużo mamy w sobie dla innych serdeczności i dużo dać z siebie tym innym potrafimy. Tyle tylko, że, muszą to być ludzie smętni, zagubieni i wielce nieszczęśliwi, biedniejsi od nas, mniej zdolni, słowem gorsi pod wieloma względami. Od tego czy się ta prawda o nas bardziej czy też mniej podoba to jest ważniejsze, że kto ją zna i do niej się w życiu stosuje, ten mniej zaznaje ludzkiej złośliwości.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 26 (12550) 31 stycznia 1986

MIĘCZAKI

MIĘCZAKI

 

Im człowiek starszy, tym więcej rozumie. A nawet jeśli nie rozumie, to i tak godzi się z tym, co jest. Wszelkie przypadłości naszego żywota skłonny jest przypisywać ślepemu losowi, nie przeceniając własnego, a tym bardziej świadomego w nim udziału. Co innego, gdy w grę wchodzi akt tak desperacki, jak – nie przymierzając – rzucenie palenia. Kto już je rzuci, ma za swoje, a przede wszystkim nerwy na wierzchu ma, które noszą go, jak miotła czarownicę.

Noszą innych, poniosły i mnie nerwy owe. Hen, gdzie oczy z własnych nie dojrzą okien, aż do pobliskiego samu. Właśnie ciocia Eufemia ostatnia w ogonku stała. Ani obejrzałem się, a już byłem po wylewnych żalach na mój los beznikotynowy, na tę mordęgę, której końca nie widać.

– Jak słucham czegoś takiego, to mnie aż tutaj – wskazała okolice żołądka – ściska, aż mnie ze wściekłości skręca – przerwała moje szczere zwierzenia, no i zaskoczyła bardzo tym oburzeniem zamiast spodziewanego współczucia. Ludzie u nas wprawdzie nie są aż tak bardzo na ludzką krzywdę wrażliwi, ale kiedy w cztery oczy narzekasz, to każdy głośno ci współczuje. Tak przynajmniej wypada. Tak robią wszyscy.

Zeźliła mnie ciotko Eufemia. Nerwy jeszcze bardziej nosić mnie jęły, a chęć opuszczenia kolejki nierówną walkę podjęła ze świadomością konieczności powtórnego w tym dniu jeszcze do niej powrotu. Wreszcie złość zajęła miejsce po wstydzie i żalu nie ukojonego zwierzenia.

                        – Jakim prawem wrzeszczysz na mnie, skoro cierpię? – zapytałem bez niedomówień.

                        – Bo jesteś mięczakiem, jak cała ta stękająca reszta. Wy wszyscy stękacie, jęczycie i narzekacie najgłośniej wtedy, kiedy dzieje się coś złego w obrębie waszego koryta. Za kiełbasę jeszcze nie tak dawno temu potrafiliście odgryźć rękę, a i jeszcze teraz warczycie, jak psy. A ty rzuciłeś palenie, więc się w twoim korycie luka po ukochanym dymku pojawiła.

                        – Czyżbyś uważała, że sprawy fizjologiczne, a w tym głód, również i ten nikotynowy, powinny być prawdziwemu człowiekowi, nie mięczakowi, całkowicie obce? – przerwałem nieśmiało, gdyż ciocia Eufenia nie lubi, jak się jej przerywa.

                        – Nie o to chodzi, ale człowiek różni się np. od krowy nie flakami, ale tym przede wszystkim, że ma swój własny świat, swoje przekonania, wartości i te są dla niego cenniejsze bardziej nawet niźli trawa dla krowy. I mnie tylko o to chodzi, że dzisiaj coraz więcej jest wśród nas mięczaków, ludzi o pustych wnętrzach, którym jest wszystko jedno, byleby trawa rosła, byleby w korycie było. Obok nich można psychicznie niszczyć innego człowieka, można zadawać gwałt, a taki nie będzie nawet rozumiał co się dzieje, nie będzie wiedział o co w ogóle chodzi. Bo cały jego świat, bo wszystko o co się obawia i co rozumie, mieści się w jego korycie. A teraz ty jeszcze z tym niepaleniem…

Trudno powiedzieć jacy faktycznie są teraz ludzie. Czy bardziej oceniać ich po tym, co mówią czy też po tym, co robią. Tym bardziej, że jedno z drugim kupy się często nie trzyma. Poza tym kto u nas lubi takich charakternych, z zasadami, twardych i niezłomnych, już nawet bez względu na to jakie są to zasady czy wartości, którym hołduje. Przecież żyje się nam ciężko. Tego, co mamy nie starcza dla wszystkich. Wszyscy natomiast uważają, że należy się im właśnie, wszyscy racji swych dochodzą na swój własny sposób.

Poza tym, kiedy tak wiele sprowadza się w naszej codzienności do koryta, dziwnym byłoby, gdyby ono nie nabrało stosownej do ilości tych zabiegów wagi.

Ma więc chyba trochę racji ciocia Eufemia w tych surowych ocenach naszych wnętrz oraz tego, co się w nich dzieje.

Dziwne natomiast jest to tylko, że twarde czasy rodzą miękkich ludzi. W każdym razie wyjaśniałoby to chociaż po części tak powszechnie panującą u nas opinię, iż tak trudno jest dzisiaj rzucić palenie.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 14 (12538) 17 stycznia 1986

EWOLUCJA

EWOLUCJA

 

Są ponoć jeszcze tacy, którzy egzystują w wyższych warstwach abstrakcji i chadzają ścieżkami wytyczonymi pytaniami Szekspirowskich bohaterów, w tym także pytaniem o to być czy też nie być. Są jednak i tacy, których życie sprowadziło skutecznie do pytań o mniej abstrakcyjnym charakterze, jak choćby to o pieniądze: moją je ludziska czy też nie mają? Wiedza nasza na tan temat ograniczona jest formatem własnej kieszeni, cała natomiast reszta to domysły i bajania. Mali formatem własnej kieszeni, wielcy wyobraźnią tkwimy w pytaniu: „Mają czy nie mają”.

Bieganie po sklepach to zajęcie, którego uroki w pełni znane są jedynie kobietom. Kiedy jednak w ramach pokuty za małżeńskie grzeszki zmuszą cię do wspólnego po sklepach biegania, to jako nowicjusz zwrócisz zapewne uwagę na to, że ludzie kupują bardzo drogie rzeczy. Jakaś pani funduje sobie suknię za kilkanaście tysięcy, a pan dla odmiany buciki zimowe za sześć- z ładnym haczykiem. A jeśli do tego dołożysz tych radośnie dźwigających pralki, lodówki oraz inne luksusy- po dawnych cenach „malucha”, to po poczujesz się, jak kopciuszek na balu prasy. Tkwić będziesz nadto w przekonaniu, że ludzie mają pieniądze i to bardzo duże.

Na potwierdzenie takiego przekonania dołożyć możesz luksusowe samochody, łącznie z najnowszym typem „Mercedesa”, na którego nie stać nawet niejednego zamożnego rodaka, który przed laty postanowił zostać na Zachodnie. Samochodów tego typu nie jest wcale aż tak mało, a w każdym razie sprawiają one wrażenie, jakby ich było stanowczo za dużo, jak na kraj ogarnięty kryzysem.

Te oraz szereg innych jeszcze spostrzeżeń, o które wcale nie tak trudno, utwierdzą cię w przekonaniu, że ludzie mają u nas pieniądze. Ponieważ sam ich nie masz, więc stwierdzenie owo nie przyprawi cię o dobre samopoczucie. Zaczniesz więc myśleć nad tym kto ma, no i skąd. Z własnego doświadczenia wiesz przecież ile można zarobić na państwowej posadzie i co za to kupić.

Wystarczy trochę lepiej zastawiony stół, jakaś buteleczka, by przekonać się o tym, że takich jak ty jest więcej. Różnica między wami tylko taka, że na różnych jesteście etapach dojrzewania owego pytania i wynikających z odpowiedzi na nie praktycznych konsekwencji. Nowicjusze z rozdziawionymi ustami wsłuchują się w bajania, nie o tym bynajmniej, jak to pani zabiła pana, lecz jak zrobić wielką forsę. Posłuchasz więc i ty razem z nimi o malarzu z południowej Polski, który nic tylko portrety ślubne maluje ludziskom i zagarnia kokosy. Wszystkie portrety podobne są do siebie, jak dwie krople wody, poza wąsami, włosami lub lokami u partnerki. Ludziska rozpoznają w nich siebie akurat bez pudła, wiec interes idzie, jak po maśle.

Ktoś inny z kolei wpadł swego czasu na pomysł, by z odpadów skórzanych łatki robić na rękawy. Ponieważ pierwszy był, więc zarobił ponoć niewyobrażalne pieniądze. Jeszcze ktoś inny wpadł na pomysł robienia rur plastikowych, kolorowych ma się rozumieć, z którymi biegaliśmy wszyscy nie tak dawno temu i wymachując radośnie nadawali rurom tym tylko właściwe dźwięki. Natomiast o tradycyjnych dorobkiewiczach z bud i budek, tudzież butików- nowicjusz nasłucha się tyle, że niejeden opasły tom napisać mógłby na ten temat.

Nowicjusze słuchają. Inni na wyższym są jednak etapie. Ci myślą i planują: a może by tak pietruszkę zieloną na działce zasadzić? A może wtryskareczkę malutką po cichu w chałupie zamelinować i jakieś guziki, nie-guziki trzaskać? A może by tak… Przy trzeszczących, kuchennych stołach, zastawionych butelkami piwa, trzeszczą tatusiowe mózgi w pojedynkę i porami, po sąsiedzku, koleżeńsku itd. Ileż to w scenerii owej pobudowano ferm lisich, przechowalni owoców, kurników i chlewików, ileż zamontowano wtryskarek? Tego policzyć się nie da. Etap ów ma swoje uroki, znane wszystkim budowniczym i odkrywcom, którzy nie wiedzą, co z pieniędzmi robić. Przy okazji zawiązują się spółki, nawiązują przyjaźnie i opróżniają butelki oraz wypełniają popielniczki. Stan taki trwać może bardzo długo. Koniunktura bowiem na rynku bardzo się u nas zmienia, więc i pomysły nowe rodzą się jak grzyby po deszczu.

Część tylko niewielka przechodzi potem do etapu trzeciego. Biega po urzędach, pyta, głowę ludziom zawraca, by dojść wreszcie do przekonania, że wszystko to nie jest takie proste, że „rozkręcenie” czegokolwiek wymaga wytrwałości, sprytu i wielu jeszcze cech, które posiada niewielu.

Po ewolucji takiej czujesz się jak milioner, który przegrał wszystko w pokera. Niejedno widziałeś, niejedno miałeś, z niejednego pieca chleb jadłeś. Ochoty na robienie forsy nie masz już tak wielkiej, jak przedtem. Bajania wieczorową porą słuchasz spokojniejszy, bez tego żaru w oczach, bez spoconych dłoni. Wiesz dobrze, gdzie kończą ci się plecy i to także pojąłeś, że powyżej tego miejsca nie podskoczysz. Częściej też myśleć zaczynasz, że takich, jak ty jest zapewne więcej. „Mercedes” jest jeden, a na przystanku sterczy tłumek z bilecikami za trzy złote w garści. Pani kupuje sukienkę za kilkanaście tysięcy, ale ileż to pań dotykało tego cudeńka wcześniej i myślało sobie, że stać je jedynie na jeden sukni owej rękaw. Inni taszczą jakieś tam lodówki, pralki i cieszą się przy tym, jak małe dzieci, ale zakup taki robią raz jeden tylko w życiu. A jak pójdziesz do znajomego, prywatnego piekarza, to ci powie, że ludzie na chlebie nawet oszczędzają, że ten, który kupował przedtem trzy chleby, teraz dwa bierze, bo się wszyscy z groszem bardzo liczą.

Moja więc w końcu ludzie pieniądze czy nie mają? Trudno powiedzieć. Natomiast pewne jest to, że jeśli już zadasz sobie raz choćby jeden takie pytanie, to będziesz jak rozdarta sosna. Symbol niby i nienowy, choć jakże świeże tkwią w nim teraz treści.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 2 (12526) 3 stycznia 1986

GADANIE

GADANIE

 

Słusznie uważa się, że za dużo gadamy, a za mało robimy. Tylko skąd się bierze to cholerne gadanie? Czyżby tylko z naszych do niego narodowych skłonności.

Cóż może począć właściciel przeciekającej na działce altanki? Nie gadać, tylko wziąć się do roboty. Kupić co trzeba i łatać te dziury, bo inaczej budka zgnije mu do reszty, wraz z całym tym działkowym mająteczkiem, na który zbierał zapamiętale całymi latami. Działkowicz udaje się więc do sklepu – dla działkowiczów – skoro są takie i prosi uprzejmie o rolkę papy, kilka litrów czegoś, czym mógłby papę do przeciekającego dachu przykleić oraz gwoździe papiaki. Ale w tym sklepie oraz wielu innych na takie tematy, jak papa czy papiaki może on co najwyżej pogadać sobie ze sprzedawcą. I to pod warunkiem, że sprzedawcą mieć będzie dobry humor oraz wystarczająco dobrą pamięć. Natomiast z konkretów – działkowicz nasz może się „załapać” co najwyżej na młotek. Cóż jednak może począć działkowicz, z owym młotkiem i przeciskającą budką? Ano, ma do wyboru – między domem wariatów, a kryminałem.

Może więc spróbować działań perswazyjno-wyjaśniających. Kiedy zaś wybierze takie rozwiązanie, to uda się niezwłocznie na działkę, by wytłumaczyć budce w czym rzecz. Powie jej, że kraj jest w kryzysie i papy brak. Zresztą takich przeciekających dachów, jak jej jest bardzo dużo i znacznie ważniejszych. Przeciekają przecież nasze osiedlowe drapacze chmur przez co niszczeje i tak skromna substancja, mieszkaniowa. A w budce nikt na stale nie mieszka (na razie). Następnie działkowicz odwoła się do jej – czyli budki z przeciekającym dachem – poczucia, perswadując, że w czasach wymagających od wszystkich większego, niźli kiedykolwiek spięcia się w sobie także i ona, działkowa budka nie powinna stać z boku lecz dać z siebie wszystko. Bo przeciekać dzisiaj najłatwiej i każda to potrafi Nadzwyczajna sytuacja wymaca od nas nadzwyczajnych czynów.

Poddawszy własną budkę działalności perswazyjno-wyjaśniającej oraz pomny tego, że budka wie o co chodzi i nie może tłumaczyć się brakiem orientacji, działkowicz obserwować może stopień jej zaangażowania w sprawę, a jak coś to zawsze zostaje mu ewentualność najgorsza, rozwiązanie o charakterze bardziej siłowym, do którego nikt przecież nie odwołuje się nazbyt chętnie. Może przecież budce owej zagrozić młotkiem. Wszak młotków u nas pod dostatkiem. Może też profilaktycznie przywalić takiej, byle nie w dach, bo da tym samym pretekst do przeciekania od tej pory ciurkiem, bez żadnych hamulców moralnych i umiaru fizycznego.

Jeśli działkowicza na tej działalności nikt nie przyłapie, nikt nie podglądnie, nie doniesie, to jego wygrana. Jeśli jednak będzie odwrotnie, to kaftan bezpieczeństwa ma jak w banku. Nikt przecież normalny nie gada do przeciekającej budki.

Działkowicz może jednak wybrać rozwiązanie inne. Wówczas pójdzie pogadać tu i tam. Dobrzy ludzie skombinują za pół litra co trzeba, ba nawet przywiozą na działkę. Jeśli jednak działkowicz trafi akurat na jakąś akcję, jeśli odpowiednie czynniki zainteresują się tym skąd on ma i tę papę, której w sklepach nie ma i ten lepik i papiaki – na wagę złota, to każą mu się tłumaczyć, a najlepiej wykazać rachunkami na to, czego w sklepach dla działkowiczów nie uświadczysz. Gadać więc będzie wówczas choćby nawet i bardzo nie chciał, a jak już pogada, to usiąść też może na czas jakiś. Przecież mienie społeczne mieniem jest bez względu na to, czy rolka to papy czy też „gruszka” cementu. I słusznie. Kto kradnie, niech siedzi.

Działkowiczom przeciekają jednak dachy nie tylko w altankach, ale także – tym z ostatnich pięter naszych bloków – dachy z prawdziwego zdarzenia. Cóż maże człowiek, któremu leje się na głowę? Na dach włazić mu nie wolno. Tym bardziej nie ma więc sensu iść do sklepu dla tych, których dachy przeciekają. Z problemem takim powinien on udać się do innego człowieka. Ten zaś dachów ma na głowie tyle, że gdyby uprawiał na nich szklarniowe pomidory, to zapewne wykupiłby już dawno na własność całe osiedle. Dachy ma płaskie, z fatalnym spadem. Papa starej daty wytrzymuje na nich najwyżej ze dwa lata. Ta nowsza przepuszcza już po kilku godzinach. Potentat papowy sprzedaje co chce, a jak nie kupisz, to się obrazi i zostaniesz nawet bez tej papy nowej daty. Dekarze zamiast po dachach- latają po innych zakładach, które wysyłają na zagraniczne dachy, bo tam „szmal” sam leci prosto z nieba. Nie ma więc ani dobrego spływu, ani dobrej papy, ani dekarzy. Są natomiast przeciekające dachy.

Cóż więc może zrobić ten gość od przeciekających dachów? Wyjście ma tylko jedno: poddać tych, którym leje się na głowę działalności perswazyjno-wyjaśniającej. Powiedzieć dokładnie i szczerze jak jest: że kraj w kryzysie i papy brak. Że takich dachów, jak ich jest bardzo wiele, że przeciekają też dachy ważniejsze. Że powinni zrozumieć ową wyjątkową, nadzwyczajną sytuację, która wymaga od nas wyjątkowych zachowań. Może nadto odwołać się do poczucia i prosić, by tamci się spięli. Młotkiem przywalać nie będzie. Może natomiast przy którymś z kolejnych wyjaśnień tej szczególnej przecież sytuacji dostać pomieszania zmysłów, a wówczas przyjadą po niego ci z kaftanem bezpieczeństwa i trafi tam, gdzie wcześniej już zawieźli właściciela przeciekającej budki.

Jeśli między jedną, a drugą pigułą uda im się złapać kontakt z rzeczywistością, to dojdą zapewne do wspólnego wniosku, iż do budki gadać nie należy, do ludzi natomiast trzeba, aby rozumieli, pojmowali, by zdawali sobie sprawę. Tylko dachy przeciekać będą nadal. I chociaż chciałoby się – w tej sytuacji – do nich też pogadać, to przecież strach.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 211 (12453) 4 października 1985

 

Władza.

Władza.

 

Odwieczne i wciąż aktualne jest pytanie o to, kto tu rządzi. Bo też w rzeczy samej – kto?

A wszystko zaczyna się od domu. Każdy dom ma przecież twojego pana domu czyli władcę. Za tym, żeby to on właśnie trzymał wszystko w garści, a nie – dajmy na to ona – przemawia bardzo wiele. Przecież to on poświęcił swój stan kawalerski. On zrezygnował z ciepła matczynej piersi. On wreszcie nałożył kajdany małżeńskiej niewoli, i po co to wszystko? Po to właśnie, by dźwigać brzemię władzy domowej i ciążącej nań odpowiedzialności wobec historii. Za dom, żonę i za dzieci. Każdy mężczyzna żonaty dobrze o tym wie i nikomu z nas zarzucić nie można, że się obowiązku władzy domowej wyzbywamy, że pragniemy uciec przed obowiązkami ze sprawowaniem tej władzy wiążącymi się, że wreszcie uciekamy przed odpowiedzialnością.

Najpoważniejszą bodaj przeszkodą w wypełnianiu obowiązków pana domu jest jednak rodzina, a już szczególnie małżonka. Nie kto inny, jak ona przecież, nie potrafi zrozumieć, że rola pana domu zobowiązuje do wielu dodatkowych powinności, od których ona automatycznie jest zwolniona. Takim – dla przykładu – obowiązkiem jest chociażby reprezentowanie rodziny na zewnątrz, utrzymywanie stosunków towarzyskich z głowami innych rodzin, z panami  domów zaprzyjaźnionych, sąsiadujących, itd. Rodzina właśnie, a już w szczególności małżonka pojąć nadto nie potrafi wielu innych jeszcze spraw, jak ta chociażby, że władza musi mieć dostęp do oświaty, bo inaczej w rodzinie będzie zabobon, głupota i nędza. Pan domu czy tego chce, czy też nie – musi obczytać codziennie gazetkę, musi popatrzeć na telewizor, posłuchać ewentualnie radyjka. Po to właśnie, żeby był w „kursie dzieła” żeby wiedział co nowego na świecie i jak do tego przygotować własną rodzinę. I żeby mu potem w rodzinie nie pyskowali: „Uczta się na uniwersytetach, nie uczta się na błędach”.

Rodzina ponadto, a już w szczególności ta gorsza ze strony żony, ani rusz pojąć nie może, że pan domu nie jest od takich drobiazgów, jak załatwianie mebli, wiercenie dziur w betonowych ścianach czy dorabianie marnych groszy na fuchach czy połówkach etatu. A nie jest od tych spraw i być nie może, gdyż ma on sprawy ważniejsze na głowie, bo wagi rodzinnej. I nikt mu tych spraw, ani tej odpowiedzialności z głowy nie zdejmie.

Próby podkopywania- władzy tą jednak podejmowane bez przerwy.

A mieć władzą, dzierżyć ją i jednocześnie o nią walczyć, to jak na jednego człowieka stanowczo za dużo. Nie każdemu więc sił w tej walce starcza. Wielu coraz częściej poddaje się, pada. Ale tylko pozornie, bo kto raz władzy zasmakował, ten się jej będzie trzymał rękoma i nogami. Tak więc z rozbudzoną świadomością władców dawni panowie domów swoich własnych, a obecnie już tylko ich mieszkańcy opuszczają codziennie rano dawne swe królestwa udając się do pracy. I pomni są tego, że gdzie, jak gdzie, ale we własnych domach to rządzić już oni nie będą. No więc ruszają, do roboty nasi wodzowie. Zgłodniali, stęsknieni panowania, które zostało im w domach własnych odebrane, marzą o jednym tylko: o odrobinie choćby władzy, o tym, by komukolwiek mieć okazję coś kazać, czegoś zabronić, na coś nie pozwolić.

Najlepiej ma kierowca autobusu. Taki wie, co może w domu, ale za to kiedy już usadowi się za kierownicą bardziej tub mniej podmiejskiego autobusu, to może stanąć na przystanku, albo i nie, może jechać, ale nie musi, może ludzi wpuścić, ale równie dobrze może ich trzymać na deszczu, na mrozie, na wietrze. I już! Bo on tutaj rządzi. A jak już porządzi, to weźmie teczuszkę pod pachę, skuli się w sobie i chyłkiem czmychnie co prędzej do domu, bo jak się spóźni pięć minutek, to mu mamuśka takie manto sprawi, że popamięta i wiedzieć będzie, że żonki nie trzeba denerwować. Bo taki wie, że śmieci czekają na niego, że wyprać trzeba jeszcze pieluchy i zrobić wiele innych rzeczy. No i dotrwać jakoś do ranka, kiedy to znów przypnie na zatrzaskach swą lwią grzywę i w rozbudzonej świadomości władcy ruszy z domu, by innym kazać. By rządzić.

I czy to jest pan konduktor, pan urzędnik, portier czy kierowca, równie mocno cenią sobie darowane im te kilka deko władzy, z których zrobić potrafią w krótkim czasie całe nawet tony.

Miłe panie! – A może by im tak pozwolić rządzić troszkę więcej w domach…

 

Tadeusz Wojewódzki

 

Dziennik Bałtycki, 199 (12441) 20 września 1985