Archiwa tagu: Tadeusz Wojewódzki

STAROŚĆ

STAROŚĆ

 

Kiedy potrzebujących jest wielu, a tego, czego im potrzeba, stanowczo za mało, najwięcej ci dostają, którzy potrafią skutecznie upomnieć się, o swoje. Spróbuj niemowlaka nie nakarmić w porę lub zapomnieć o jego mokrej pieluszce. Niby taki niezaradny, a jak zacznie upominać się, to uszy puchną i domownikom i sąsiadom. Rwetes robi się więc w domu okrutny i mały dostaje w mig to, co mu się słusznie należy. Wyrastając z pieluch wyrastamy także stopniowo z tej umiejętności dopominania się, a w każdym razie bardzo pod tym względem różnicujemy. W rezultacie jedni są obrotni, a reszta zazdrości, że umiejętności takiej nie posiadła. I jeśli mówić można o sprawiedliwym losie, to tylko w tym sensie, że jednych i drugich połączy kiedyś starość. Wiek, w którym wszelkie różnice niweczy nie dająca się już cofnąć nieporadność, świadomość zależności od innych i zanik tego, co nadawało dotychczas życiu sens tak oczywisty.

Twierdzi się nie bez racji, iż miarą cywilizacyjnego poziomu, kultury danego społeczeństwa jest jego stosunek do ludzi umysłowo chorych. Z ludźmi dotkniętymi tym nieszczęściem nie mamy jednak do czynienia na co dzień, tak masowo, jak w przypadku ludzi w sędziwym wieku. Bez względu więc na to ile racji jest w owym mierniku poziomu naszej kultury znaczonej stosunkiem do ludzi chorych umysłowo wielce pouczające jest spojrzenie na nas z perspektywy naszego stosunku do ludzi, o których zwykliśmy mawiać, iż są starzy. Jeśli pominąć wszelkie okolicznościowe deklaracje, to praktycznie stosunek ów jest taki, że ludzi w sędziwym wieku traktujemy… jak dzieci.

Dzieci, szczególnie te najmniejsze, przyodziewane w fantastyczne kolorowe fatałaszki, chuchane i pudrowane przez swe mamusie- są przedmiotem dzikiego zachwytu całej rodziny, sąsiadów i znajomych. Z babciami i dziadkami, bez względu na to, jak bardzo są schludni, jak zadbani – jest natomiast tak, że zachwytu nie wzbudzają. I to chyba między nimi, a dziećmi – w naszym stosunku do ludzi sędziwego wieku, jedyna w zasadzie różnica.

Ludzi tych, tak jak dzieci właśnie, nie traktujemy poważnie. Dzieci, gdyż nie dorosły jeszcze do tzw. rozumu, a ludzi sędziwego wieku, gdyż są naszym zdaniem sklerociali, z lukami w pamięci, ze starym, nieaktualnym stylem myślenia, zasadami i regułami, które straciły swą aktualność i zarazem sens. Trzeba więc za nich – zdaniem naszym – samemu decydować, określając ich miejsce w naszym domu, w rodzinie, w społeczeństwie.

Miejsce w domu jest określone bardzo jasno. Człowiek w sędziwym wieku ma żyć życiem młodszych. Babcia do kuchni, dziadek do kolejki. I dzieci pod opiekę, ale trzeba uważać, pilnować, żeby nie zrobili czegoś nie tak. Babcia lubi przecież gotować za tłusto, a dziadek podnosi dziecko za rączki. Jeszcze stawy porozciąga. Żyjąc tak z nami i nami tylko ludzie ci nie mogą mieć swojego prywatnego życia. No, bo jakież mogliby mieć?

Nie mając własnego prywatnego życia, nie mają oni także własnych problemów. Bardziej już dzieci, bo te dostają czasami dwóje w szkole, ale dziadkowie. Świadomość własnej w życiu obecności znaczoną kiedyś zawodową pracą, licznymi kontaktami, sukcesami i porażkami zastąpić teraz muszą oczywistym dla nas przekonaniem, że tamto jest zamkniętym rozdziałem w ich życiu, rozdziałem do którego nie ma sensu wracać, bo i po co.

Ludzie w sędziwym wieku muszą wiec naszym zdaniem znać swoje miejsce w życiu. Miejsce, które im wyznaczyliśmy. Na marginesie ważnych spraw, z taką aktywnością, która nam jest potrzebna, przydatna, która nas nie absorbuje, nie wymaga dawania czegokolwiek, a umożliwia branie. Zazwyczaj lepiej wykształceni, a więc w poczuciu swej formalnie wyższej nad nimi mądrości, tkwimy w oczywistym dla nas przekonaniu o braku potrzeby korzystania z ich wiedzy, ich życiowej mądrości, doświadczenia przypieczętowanego własnymi przeżyciami. Bez względu na to więc co wiedzą, co kiedyś w życiu osiągnęli i co znaczyli- wprawić nas mogą w podziw i zachwyt co najwyżej przy stole, kiedy okaże się, że dziadek ma jeszcze mocną głowę, a babcia wywija w tańcu, jak młoda.

Śledząc systematycznie nekrologi można żyć wprawdzie nadzieją, że nie doczeka się osobiście wieku w którym ci infantylnie myślący o starości decydować będą za nas -o wszystkim- wyznaczając i miejsce w życiu nie takie i role dziwną. Można łudzić się nadzieją, że zmieni się wiele do czasu, kiedy to sami nie będziemy już w stanie upomnieć się o cokolwiek. I jest to zapewne dla nas, ludzi w średnim wieku jakieś tam pocieszenie. Czym jednak żyć mają ci, którzy przeżywają teraz starość?

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 257 (12499) 29 listopada 1985

 

NERWY

NERWY

 

Kobiety, kiedy się denerwują- robią bardzo dziwne rzeczy. Jedna pani kazała mi się ostatnio pocałować w miejsce nie przeznaczone bynajmniej do składania oficjalnych pocałunków. A przecież stosunki nasze nie zdąży – w ciągu tych kilku zaledwie minut mojego monologu – przerodzić się w trochę choćby tylko bardziej intymne. Propozycja była więc wyraźnie przedwczesna, dziwna, bo na wyrost, a po dokładniejszym obejrzeniu tego i owego powiedzieć mogę szczerze, że ponadto niesmaczna. I czyż nie jest to doprawdy dziwne, że w publicznym miejscu, ba urzędowym zgoła, kobieta ze wszech miar dojrzała, po kilku zaledwie minutach znajomości składa obcemu mężczyźnie propozycje tego typu? Byłoby to zdarzenie zupełnie niepojęte gdyby nie jedno, magiczne wyjaśnienie, które rozjaśnia mroki najgłębszych tajemnic naszego bytu: otóż pani owa była… zdenerwowana.

Skoro wszystko jasne się stało i nie ma już o czym więcej mówić, zostało tylko ubolewanie nad tym, że repertuar propozycji owych „zdenerwowanych” ubogi jest zazwyczaj nad wyraz, gdyż ogranicza się do sugestii całowania w to tylko jedno miejsce, jakby nie było już innych, bardziej mobilnych, a równie nadających się do składania pocałunków. Gdzież u diabła podział się nasz polot, fantazja, gdzież posialiśmy naszą i nam tylko właściwą pomysłowość? Widać, że nerwy i fantazja nie zwykły u nas chadzać wspólnymi ścieżkami. Stąd im więcej wokół nerwowych, znerwicowanych, wściekłych – tym fantazji nam jakby bardziej i szybciej ubywało.

Niejako na poparcie tych smutnych spostrzeżeń inna pani, bardziej ze mną zaprzyjaźniona, opowiadała nie tak dawne temu o naradzie, która odbyć się u niej w pracy miała, ale koniec końców jednak się nie odbyła. Panie czekały na dyrektora. Ten przyszedł, trochę posiedział, okiem krytycznym rzucił razy kilka, a następnie powiedział, że z takim rozczochranym towarzystwem, to on dalej siedzieć nie będzie. Jak przybył, tak też i wybył. Wprawdzie dziwne jest, że nie odbyła się narada, bo może u nas nie być bardzo wielu rzeczy, może nie dojechać pociąg, mogą nie dowieźć tego i owego, ale żeby narada…

Dziwniejsze wszak było zachowanie się owych opuszczonych pań. Te zamiast ruszyć szeroką ławą i zrobić sobie komputerowe trwałe oczywiście na koszt szanownego pana dyrektora, nic tylko przeżywały głęboko ową samotność i w smutku tonęły szczerym. Fantazja opuściła więc nie tylko tych zdenerwowanych, co to przychodzą i wychodzą kiedy nerwy zaczynają ich nosić, lecz i tych także, którzy czekają i zostają wtedy nawet, kiedy nie ma już na co czekać i po co dalej zostawać.

Jak tu jednak dopominać się fantazji, polotu i pomysłowości skoro od najmłodszych lat robimy w nerwach to samo, co czynili nasi ojcowie, dziadkowie i pradziadkowie. Przyjrzyjmy się tylko: cóż najlepszego czynią nasze pociechy, kiedy ponoszą je te same, co i nas cholerne nerwy. Przecież w świetlicach, klasach, a także i w domowym zaciszu nie co innego słychać bez przerwy, jak trzask gryzionych mleczakami ołówków, kredek, długopisów i tego jeszcze, co do buziuchny wepchać się w nerwowym odruchu uda. Kiedy popatrzysz na te sterty pogryzionych przyborów, na te Bogu ducha winne kredki i długopisy, kiedy uświadomisz sobie, ilu jest wokół nas osobników o podejrzanie schludnej długości paznokci, to wnet pojmiesz, że nerwy od lat najmłodszych wszyscy mamy już mocno stargane. I choć noszą nas one pozornie różnymi drogami, toć jest w tym wszystkim szablon jakiś taki, że gryząc za młodu ołówki, propozycje całowania w starszym wieku czynić będziesz.

Nie to jest jednak najgorsze. Bowiem nerwów tak powszechna wśród nas obecność spowodowała iż stały się one jakby naszą świętą, narodową krową. Kiedy nie wiesz dlaczego palisz, a pomyślisz choćby i chwilkę tylko, to uświadomisz sobie, że palisz dlatego, że jesteś nerwowy. Pani byłaby zapewne bardzo dla wszystkich uprzejma, ale nie może, bo jak ją, nerwy poniosą i jak ją weźmie jasna cholera, to nie może za siebie. Dyrektor byłby człowiekiem na wskroś kulturalnym, miłym i przez dermatologów zalecanym do okładania miejsc szczególnie bolesnych, gdyby nie te jego stargane nerwy. I w ogóle żyłoby się nam wszystkim o ileż lepiej, spokojniej i szczęśliwiej, no ale właśnie te nerwy, wiecznie nerwy.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 245 (12487) 15 listopada 1985

KURSY

KURSY

 

Mądrzy ludzie mówią, że czego Jaś się nie nauczy, tego Jan nie będzie umiał. Jasiowie boją się jednak dwój nie dlatego, iż zapowiedzią są one niewiedzy w dorosłym ich życiu, ale nade wszystko rychłego lania i całej tej domowej „Kobry” jaką rodzice urządzać zwykli kiedy wróci się ze szkoły z czymś takim. Natomiast Janowie jakby na przekór temu właśnie, co mądrzy ludzie mówią nic tylko gremialnie walą na kursy wszelakie. Jasiowie chodzą więc do szkół, a Janowie – jak Polska długa i szeroka – na kursy.

Czymże są więc kursy owe w naszym życiu? Dla każdego czymś innego. Dla jednych pokutą – na przykład. Za to, że nie uczyli się za młodu i czas przeznaczony na naukę trwonili na rozdzieranie porciąt, grę w palanta i strzelanie z procy do niewinnych wróbelków, żeby już nie wspominać o dręczeniu biednych kotków i małych piesków. A pokuta jest to straszna, dawnych grzechów godna.

Dla innych kurs szansą jest. Nie tyle zdobycia wiedzy, co papierka. Ci z kolei uczyli się za lat młodych, jak na Jasiów przystało. Porciąt na płotach nie darli, w palanta grać nawet nie umieli, kotów za ogon nie ciągnęli, nawet psom podwórkowym starych puszek i butelek do ogonów nie przywiązywali. Jeśli już czas tracili, to na to jedynie, by do zeszytu bibułkę przykleić na kolorowej lasecie. No i kuli, kuli, gdyż wiedza to potęgi klucz. Szkoły pokończyli, studia, a bywa, że doktoraty również. Wiedzę to tacy mają. Ale nade wszystko kieszenie puste. No więc te klucze do po tęgi pochowali i na kurs przyszli. Kurs papier da na to, by ich własna inicjatywa w prywatną przerodzić się mogła.

Kursy tą więc kuźnią kadr nowych, których specjalizacja najśmielszym spośród naszych filozofów przyśnić się nie zdołała, o których też świat szeroki nic to a nic nie słyszał: ginekologo-papciarza, geografo-piekarza, fizyko-chłopa, filologo-stolarza itd., itp. Kursy takie są więc kuźnią kadr na miarę naszych potrzeb i czasów także naszych. Wyrazem są niejako naszej mądrości oraz kamieniem milowym na tej drodze, na której każdy szansę ma równe, choć droga to bez szans na dobrobyt ogólny.

Inni natomiast stękając i dukając, byki sadząc ortograficzne pierwszej oraz innych kategorii, trwają w coraz powszechniejszym przekonaniu, że obce języki są dla nich szansą wyzbycia się kompleksów powstałych przy użyciu własnego. Trwa więc ogólnonarodowe szaleństwo „obco językowe”.

Kursy językowe rządzą się własnymi prawami. Przede wszystkim prawem wiecznego repetowania. A mechanizm jest mniej więcej taki. Ktoś, kto nie zna jakiegoś języka zapisuje się na kurs dla początkujących, semestr I. A czyni to głównie po to, by już na pierwszej lekcji przekonać się, iż jest jedynym lub też jednym z bardzo niewielu na tym kursie, który nie tylko, że nie zna języka, ale wyjątkowo tępo go przyswaja. Jeśli wytrwa do końca semestru, to wróci na semestr I i nie będzie już odstawał od innych, niby to tak samo, jak i on właśnie początkujących.

To dopiero początek. Skoro bowiem ukończy pomyślnie semestr I i zapisze się na II, znów odstawać będzie od reszty całej zupełnie tak samo, jak za pierwszym razem na semestrze I. Przetrwa jednak – nauczony kursowym doświadczeniem, by pójść potem po raz drugi na semestr II. Tym razem przekona się, że nie odstaje od reszty i spokojnie już dotrwa do końca semestru II.

Tak więc mechanizm ów na tym polega, że jeden rok nauki trwa praktycznie dwa lata. Myliłby się jednak ten, kto byłby skłonny sądzić, że kurs czteroletni kończy się w lat jedynie osiem. Nie jest to możliwe. Ci bowiem, którzy ukończą semestr IV i zapiszą się na rok trzeci czyli semestr V trafią do grona takiego, w którym każdy co innego umie, a w związku z tym łatwo wrażenie odnieść, iż nie umie się nic zgoła. Najbardziej płochliwi, psychicznie najmniej odporni załamują się więc po kilku już lekcjach i co rychlej na młodsze kursy spadają. Bardziej strachliwi na semestr III, bardziej ambitni na semestr IV. I w tych właśnie spadających jądro sprawy tkwi, od nich ruch się bierze cały. Mniej bowiem ambitni kiedy już zlecą na semestr III popłoch czynią okrutny i podziw wywołują powszechny zarazem. Są to orły kursowe. Mądrzy są, jak sowy, i dumni, jak pawie. Kto spośród semestru III nerwy ma słabsze, ten szybko obcując z orłami kursowymi do wniosku dochodzi, iż nic po nim na szczeblu tak wysokim i spada na semestr I. Tam z kolei on orłem kursowym się staje, by -innych w kompleksy wpędzać.

I taki właśnie jest ów kursowy mechanizm. Konia z rzędem temu, kto powie o co tutaj chodzi.

Tylko patrzeć aż ktoś ogłosi, że kurs się szykuje dla tych, którzy na kursy wybrać się zamierzają. No, byłby czas ku temu i wielka, społeczna potrzeba.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 239 (12481) 8 listopada 1985

Przemijanie.

Przemijanie.

Lista największych przeciwników, o których zwykł myśleć człowiek na co dzień- obraca się wokół standardowych i niezbyt ciekawych postaci. To głupi szef, który, obawia się inteligentnego i zdolniejszego od siebie pracownika, a obawy swoje przeradza w nieustanne nękanie i obrzydzanie życia. To zawistna koleżanka o zbyt długim języku lub ktoś inny, małoduszny, ślepy, zacietrzewiony, bezmyślny. Ten ktoś przeszkodą jest w zrealizowaniu naszych marzeń, zawodowych i życiowych pasji czy też po prostu w prowadzeniu normalnego, spokojnego życia. Każdy, kogo dopadła kiedyś ludzka zła wola, wyszpera z pamięci bez większego trudu ową nieciekawa postać. Wszak nasza krzywda wymiar ma zawsze bardzo konkretny, namacalny – jak ci ludzie, którzy zgotowali nam koszmar wypełniony dławiącą goryczą bezsilności, świadomością tego, że cierpimy po to tylko, aby zaspokoić niskie pobudki złych ludzi.

Codzienność nie lubi refleksyjności, głębszego zastanawiania się nad nią, nad sobą, nad innymi. Ale nawet w tej codzienności trudno jest przecież oprzeć się wrażeniu, iż przypominamy niejednokrotnie tym udręczonym światem wózek wypełniony po brzegi gryzącymi się na śmierć i życie bezmyślnymi stworzeniami, istotami pozbawionymi świadomości tego, że i kat i jego ofiara są tragicznymi podróżnikami, zmierzającymi w tym samym kierunku, że to, czego brakuje nam najbardziej jest nie gdzieś tam, daleko poza nami, lecz w nas samych. Skądże bowiem wziąć brakującą nam na co dzień ludzką życzliwość, odrobinę nadziei, serdeczności, przekonania, że jesteśmy innym bliscy, potrzebni, coś warci, jak nie od innych ludzi ? Wygląda jednak na to, że znacznie łatwiej zrobić coś dla tych, którzy odeszli od nas na zawsze, niźli czynić cokolwiek dla żyjących wraz z nami, obok nas. Majestat śmierci wygasza w nas wrogość, niechęć. A życie? Dopóki trwa, zwykliśmy traktować je tak, jakby trwać miało wiecznie.

Są w naszym kalendarzu dni, które bardziej niźli pozostałe sprzyjają zastanawianiu się nad życiem, nad jego sensem. Dzień Wszystkich Świętych jest z pewnością takim właśnie. Idąc na groby naszych najbliższych, łącząc się z nimi myślami, mamy szansę lepszego zrozumienia rzeczywistego sensu życia, na które składa się nie tylko trwanie, ale przede wszystkim przemijanie. Szansą zastanowienia się nad tym, jak wiele dłużni jesteśmy tym, którzy odeszli. Ile nie zdążyliśmy z siebie im dać tego, co przychodzi koniec końców wcale nie z trudem, nie z wysiłkiem czy poświęceniem, a co im potrzebne było do życia. To, czego nie zdążyliśmy uczynić dla nich jest przecież ponadto naszym długiem u innych, którzy też odejdą, a wobec których nie potrafiliśmy być lepsi, bardziej ludzcy. Każdy z nas jest w tym sensie spóźniony. Zarówno w stosunku do najbliższych, o których zwykliśmy myśleć, że przez ową bliskość i codzienność obcowania z nami, są nam dani na wieczność, jak i do tych, z którymi łączy nas fakt życia z nimi tutaj, teraz, w tym samym czasie, dzielenia podobnego losu, podobnych trosk, cierpień i radości.

Istnienie naszej cywilizacji możliwe jest między innymi dlatego, że potrafimy z pokolenia na pokolenie przekazywać nasze doświadczenia, naszą wiedzę, mądrość. W tym sensie żywi są i obecni wśród nas ci wszyscy, którzy kiedyś uczynili dla ludzkości coś wartościowego. Ale nasze dzieje to przecież nie tylko historia techniki, medycyny czy kultury. To nade wszystko życie tych bezimiennych, którzy swoją szlachetnością lub jej brakiem, dobrocią lub czynieniem zła nadawali charakter minionym czasom. To także i ci, którzy dla idei nam najbliższych, dla przetrwania wartości najbardziej człowiekowi potrzebnych, bo decydujących o jego godności poświęcili wszystko, co mieli i mieć w życiu mogli. Ich doświadczenia życiowe, tragedie, klęski i zwycięstwa w walce z własnymi słabościami, namiętnościami i z tym wszystkim, co z ludzką egzystencją się wiąże -są dla nas szansą. Przede wszystkim uczynienia życia bardziej ludzkim, godnym, mądrzejszym – właśnie pamięcią o tym, że największym spośród naszych wrogów nie jest inny człowiek, ale niezależne od nas przemijanie.

W jakim stopniu z szansy owej korzystamy? Na to pytanie powinien odpowiedzieć w samotności każdy z nas.

 

Tadeusz Wojewódzki

 

Dziennik Bałtycki, 234 (12476) 31 października 1985; 1, 2, 3 listopada 1985

 

PRZEŻYCIA

PRZEŻYCIA

 

Ludzie narzekają wciąż i narzekają. Ile to przeżyć muszą, zanim nogami do przodu w ostatnią podróż wyruszą.

Mężowie jęczą w niebogłosy pod obcasami żon, które jeszcze nie tak dawno zdawały im się być jeno puchem marnym. Żony zafascynowane kiedyś słodyczą swego brutala nie przebierają teraz w epitetach i słodycz ową kwitują coraz częstszym: „Ty chamie!”

Matki uskarżają się na synów, że wyrodni. A dzieci całe są to pretensjach do rodziców, że za mało dają. Władze miejskie pretensje mają do mieszczan, że rozdeptują chodniki, drzwi kradną z budek telefonicznych i plują gdzie popadnie. Mieszczanie władzy też mają to i owo do zarzucenia. A wszyscy nic tylko przeżywają. Ludzie opowiadają więc sobie o niesamowitych przeżyciach oczekując od bliskich i nieznajomych współczucia, zrozumienia, słów otuchy i pokrzepienia.

Ludzie! Co to w końcu za przeżycia! Nie przesadzajmy! Tupiecie przecież i przytupujecie kiedy tylko chcecie, drapiecie się pod łopatkami – i żeby tylko – kiedy przyjdzie wam na to ochota, chodzicie suchą stopą po ziemi i jeszcze wam źle?

Prawdziwe przeżycia trafiają się w sytuacjach szczególnych, niecodziennych, dalekich od naszej powszedniości, szarzyzny wypełnionej żonami, mężami, kiszoną kapustą i całym tym kramem. Pomyślmy tylko: jest koncert. Gra Marek i Wacek. A wiemy przecież jak oni grają. Nogi same chodzą, gdy tego słuchasz. Palce same przebierają, gdy ich oglądasz. I pomyślmy tylko. Nóg nie macie sparaliżowanych, palce też zdrowe. Ale jesteście… królową angielską – dajmy na to. Inni mogą chociaż ręce w tył założyć i palcami w ukryciu troszkę poprzebierać. Delikatnie stopą takt wybijać. A wy? Nic! Kompletnie nic z tych rzeczy. Cóż musi przeżywać taki człowiek zakuty w kajdany etykiety, szpikowany bez przerwy spojrzeniami dziennikarzy  łasymi na najdrobniejsze choćby owej etykiecie uchybienia. Są to z pewnością przeżycia porównywalne jedynie do tych i chyba tylko, których doświadcza dyrygent pomny tego, iż jest dopiero w połowie koncertu, podczas gdy pilność napierającej nań potrzeby zdaje się być nie cierpiącą zwłoki.

Nie trzeba wszak być aż królową angielską czy dyrygentem, by katusze tak wielkie przeżywać. Kto siedział bowiem choćby i raz w życiu jeden w czytelni ten wie doskonale, co przeżywa się tam po jakimś czasie. Jak narasta w człowieku niepohamowana potrzeba wrzasku w tej obowiązkowej, czytelnianej ciszy, wydania z siebie ryku tygrysiego lub choćby tylko walnięcia pięścią w czytelniany stół tak, by szyby się zatrzęsły. Kto w czytelni był raz jeden choćby w życiu, ten wie dobrze, iż delikatne chrząknięcia siedzących tam ludzi, są jak ciche skowyty cierpiących, jak przytłumione prośby o wyzwolenie ich z pętającego obowiązku zachowania ciszy absolutnej i takiegoż spokoju. Ale któż ich przeżycia zrozumie, któż z obowiązku tego zwolni? Siedzą więc całymi godzinami przeżywając walkę z samym sobą, walkę okrutną, choć cichą, bo toczącą się w obowiązkowej czytelnianej ciszy. I pomyślmy tylko – podczas gdy inni wrzeszczą, wydzierają się ile sił, ile powietrza w płucach, ile tylko struny głosowe wytrzymają, ci biedacy nie mogą wydać z siebie nawet przeciągłego chichotu.

Przeciętnemu człowiekowi pędzącemu przeciętne, normalne życie wolno nie tylko tupać czy wrzeszczeć do woli, ale także kichać. Kicha więc i nie przywiązuje do tego żadnej wagi. Jakie jednak przeżycia wiązać się mogą z potrzebą kichania dobrze wiedzą np. radiowi czy telewizyjni spikerzy. W normalnych warunkach jedni kichają kulturalnie, cichutko, z gracją niejako, inni bardziej żywiołowo, bez zbędnych hamulców, szczerze, nie ukrywając niczego przed sąsiadami nawet z klatki całej. Co innego jednak wtedy, kiedy narasta w tobie potrzeba kichania nagła i tak silna, że wręcz niemożliwa do pohamowania, a ty wiesz doskonale, że kichać ci nie wolno, bo czytasz właśnie poważny bardzo tekst, bynajmniej z kichaniem nic mający nie wspólnego. W ułamku sekundy uświadamiasz sobie, iż poddanie się owej pokusie potraktowane być może, jako twoja, samowolna tego tekstu ilustracja akustyczna, jako wyrażenie własnego doń stosunku. Toż to osiwieć można lub paść na zawał serca.

Kiedy patrzysz na zastygłego w bezruchu żołnierza, to myślisz sobie, ze takiemu dobrze jest, bo jeść dadzą, odzieją na galowo i trochę, za to postać na baczność każą. Cóż jednak żołnierz ten przeżywać musi, kiedy stojąc tak wyprażony niczym struna, uświadomi sobie nagle w tym obowiązkowym bezruchu potrzebę podrapania się pod lewą łopatką. Kiedy już poczujesz, że taka chęć drapania się na cię nachodzi, a wiesz przy tym, że nie ma najmniejszej nawet szansy na jej szybkie spełnienie, to chęć owa przeradza się w pragnienie tak wielkie, że nie jesteś w stanie o niczym innym myśleć, tylko o tym właśnie, nie czujesz nawet głodu ni chłodu, tylko to cholerne, nie podrapane miejsce. I co? I stoi takie jedno wielkie pragnienie podrapania się, którego nie zrozumieją ci wszyscy drapiący się kiedy tylko przyjdzie im na to ochota, bez względu na to, gdzie i jak mocno swędzi. Jedynie wilk morski opętany nagłą potrzebą postawienia swej stopy na lądzie pojmie sprawy tego typu tym łatwiej i tym bardziej, że ochota taka najdzie nań gdzieś w okolicach środka Atlantyku.

Któż więc w końcu przeżycia ma naj­cięższe, kim namiętności szarpią faktycznie nie zaspokojone, kto wart jest nasze­go współczucia, zrozumienia i niesienia ulgi? Ci wszyscy łażący suchą stopą po lą­dzie, ci drapiący się, kichający bez żenady i świadomości przynależnego im i niczym nie skrępowanego prawa do kichania, ci przeciętni, normalni, których wokół nas tysiące? Przestańmy więc narzekać i to ceńmy, co mamy i co wolno nam faktycz­nie. Są przecież i tacy, którzy dobro­dziejstw owych zostali skutecznie pozba­wieni.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 229 (12471) 25 października 1985

 

MRÓWKOJADY

MRÓWKOJADY

 

Optymizm zaszczepiają mi końskimi dawkami, aż od tego mózg staje. A ja nic tylko czarno, oj bardzo czarno widzę. Chciałbym inaczej, lecz wizję przyszłości przesłania mi… mrówkojad grzywiasty.

Życie nauczyło nas bardziej martwić się tym, co dzisiaj do gara włożyć, niźli tym czy będzie jutro jeszcze czym oddychać. Można by więc tego mrówkojada przeboleć. I byłoby to do zrobienia, pod jednym wszak warunkiem, że nic z codzienności nie będzie go przypominać, na myśl przywodzić nachalnie. Tymczasem codzienność naszą szczególnie domową, wypełniają stwory małe wprawdzie i o stosunkowo sympatycznej powierzchowności, szczególnie łatwo dającej się uchwycić, jeśli porównać je z prusakami czy karaluchami, ale z mrówkojadem kojarzące się bez pudła: mrówki. Dużo mrówek. Maszerujących, całymi niteczkami, od samej podłogi za gdzieś tam pod sufit sąsiada, układających, się wężykami i zygzakami po kuchennych szafkach, sunących bezszelestnie tam wszędzie, gdzie tylko żarciem choćby z daleka zaleci. Znajdziesz je nawet w pościeli, choć nikt nigdy tobie, a tym bardziej ty komukolwiek nie podawałeś śniadania do łóżka. Kradną jedzenie i choćbyś nawet chciał o nich zapomnieć, to nie potrafisz, bo natkniesz się na nie w miejscach najmniej spodziewanych.

Człowiek nie wie wprawdzie od czego tyje – to prawda, ale kto z nas wie ile tych mrówek połyka codziennie nieświadom mrówczej pikanterii domowego posiłku. Jeśliby tylko o samo tycie chodziło, to połowa biedy. Mniejsza też o to czy zdrowe są one dla nas czy też nie. Rzecz w tym, że nie można chyba jeść ich aż tak zupełnie bezkarnie, czego najlepszym dowodem jest mrówkojad właśnie. Zwierzątko to en face prezentuje się całkiem sympatycznie, ale za to profil… lepiej tego nie widzieć, o tym nie mówić i nie myśleć. Szczególnie jeśli uświadomisz sobie, że dalsze wcinanie mrówek prowadzić musi naszą ewolucję w kierunku mrówkojada. W każdym razie zawczasu warto sięgnąć do atlasu zwierząt, by lepiej poznać własne oblicze w przyszłości, a jeśli mieszka się w betonowej klatce zasiedlonej mrówkami, to pośpiech wydaje się być szczególnie wskazany. Tym bardziej, iż ewolucja owa już się jakby i zaczęła, czego dowodem są tkwiące w nas, zarówno wewnątrz, jak i zewnątrz oznaki.

W charakterystykach mrówkojadów zwraca się uwagą na to, że: „rodzina mrówkojadów (Myrmecophagidae) jest jedyną, która ściśle odpowiada łacińskiej nazwie rzędu – bezzębne”. W rzeczy samej. Co, jak co, ale zęby tracimy ostatnio na potęgę. Zarówno w przenośni, jak i dosłownie. Gryzienie się i podgryzanie wzajemne nie straciło wprawdzie swej rangi i jest nam nieobce, lecz często robimy to – powiedzmy sobie szczerze – sposobami i metodami nie wymagającymi użycia zębów. Jeśli już, to raczej języka i ucha.

Zęby odgrywają też coraz mniejszą rolę w naszym życiu społecznym. Tych, którzy robią cokolwiek z zębem policzyć można na palcach jednej ręki. Nie słychać nawet zgrzytania zębami, co najwyżej protezami, ale przy naszym kowalskim ich wykonaniu rzadko komu udaje się zębem na ząb protetyczny trafić.

Dalej o mrówkojadach piszą, że zwierzęta te „nie mogą w ogóle otworzyć pyska, mają tylko na jego końcu mały, kolisty otworek do wysuwania języka”. Z tym otwieraniem pyska, to różnie u nas bywa. Teoretycznie każdy może go otworzyć. W praktyce jest jednak zazwyczaj tak, iż chęć owa tym większa jest im człowiek mniej ma do stracenia. Kiedy zaś doczeka się wymarzonej, własnej betonowej klatki z mrówkami, kiedy jeszcze uda mu się to i owo do niej załatwić, coś ulepszyć, to chęć owa uchodzi z niego, jak powietrze z przebitej opony. Ostaje się jeno kapeć z otworem. I zasada: trzymać język za zębami. Trzymając go tak można jeszcze powarczeć. Czasami odszczeknąć. Toteż warczenie i odszczekiwanie się wzięło u nas wyraźnie gorę nad otwieraniem pyska. Sądzić więc można, że ewolucja nasza pójdzie wyraźnie w kierunku owego kolistego otworka, przez który wystawiać będzie można język. Narząd ten służy z całą pewnością bardziej do lizania niż do gryzienia. Ponieważ w sferze lizania i podlizywania tradycję mamy i bogatą i urozmaiconą, więc sądzić należy, że ewolucja taka będzie z pożytkiem zarówno dla tych obyczajów, jak i samego narządu, którego po jakimś czasie otworzyć się już nie da zupełnie, lecz da się za to wystawić język, by polizać lub też pokazać go na znak oburzenia.

Skoro o mrówkojadzie grzywiastym wiemy już dużo, to dodajmy i to jeszcze, że zwierzę owo ma „łapy, które umie zamykać w pięści, są muskularne i opatrzone potężnymi pazurami”. Wspomina się także o tym, że pazurami tymi potrafi rozerwać przeciwnika na strzępy. Rozerwanych na strzępy wprawdzie u nas nie ma, lecz coraz powszechniejsze jest dążenie do tego, wspierane narzekaniem, iż rozerwać się, niestety, nie możemy, przez co wciąż gdzieś tam się spóźniamy, coś zawalamy, itd. Równie często zetknąć się można z opiniami, iż pięści się same zaciskają na widok czegoś tam, co świadczyłoby o tym, iż umiejętność owa raczej pogłębiana jest konsumpcją mrówek, niźli hamowana w swym rozwoju.

Oznak jest wiec dostatecznie dużo, by na drodze naszej ewolucji widzieć mrówkojada grzywiastego. A że zwierzę owo futerko ma barwy szaroczarnej, więc nie dziw czemu czarno widzę.

Tym zaś, którzy ubolewają nad zanikiem wielu wartości w narodzie, którzy zastanawiają się nad naszym narodowym charakterem i myślą o tym, jak to kiedyś z nami będzie, poradzić wypada, by baczniej rozglądali się nie po naszej historii, mapie i czymś tam jeszcze, lecz po własnych, domowych kuchniach. To nie kryzys nas zmienia, moi panowie, nie ciężkie warunki egzystencji, lecz mrówki, po prostu mrówki.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 217 (12459) 11 października 1985

GADANIE

GADANIE

 

Słusznie uważa się, że za dużo gadamy, a za mało robimy. Tylko skąd się bierze to cholerne gadanie? Czyżby tylko z naszych do niego narodowych skłonności.

Cóż może począć właściciel przeciekającej na działce altanki? Nie gadać, tylko wziąć się do roboty. Kupić co trzeba i łatać te dziury, bo inaczej budka zgnije mu do reszty, wraz z całym tym działkowym mająteczkiem, na który zbierał zapamiętale całymi latami. Działkowicz udaje się więc do sklepu – dla działkowiczów – skoro są takie i prosi uprzejmie o rolkę papy, kilka litrów czegoś, czym mógłby papę do przeciekającego dachu przykleić oraz gwoździe papiaki. Ale w tym sklepie oraz wielu innych na takie tematy, jak papa czy papiaki może on co najwyżej pogadać sobie ze sprzedawcą. I to pod warunkiem, że sprzedawcą mieć będzie dobry humor oraz wystarczająco dobrą pamięć. Natomiast z konkretów – działkowicz nasz może się „załapać” co najwyżej na młotek. Cóż jednak może począć działkowicz, z owym młotkiem i przeciskającą budką? Ano, ma do wyboru – między domem wariatów, a kryminałem.

Może więc spróbować działań perswazyjno-wyjaśniających. Kiedy zaś wybierze takie rozwiązanie, to uda się niezwłocznie na działkę, by wytłumaczyć budce w czym rzecz. Powie jej, że kraj jest w kryzysie i papy brak. Zresztą takich przeciekających dachów, jak jej jest bardzo dużo i znacznie ważniejszych. Przeciekają przecież nasze osiedlowe drapacze chmur przez co niszczeje i tak skromna substancja, mieszkaniowa. A w budce nikt na stale nie mieszka (na razie). Następnie działkowicz odwoła się do jej – czyli budki z przeciekającym dachem – poczucia, perswadując, że w czasach wymagających od wszystkich większego, niźli kiedykolwiek spięcia się w sobie także i ona, działkowa budka nie powinna stać z boku lecz dać z siebie wszystko. Bo przeciekać dzisiaj najłatwiej i każda to potrafi Nadzwyczajna sytuacja wymaca od nas nadzwyczajnych czynów.

Poddawszy własną budkę działalności perswazyjno-wyjaśniającej oraz pomny tego, że budka wie o co chodzi i nie może tłumaczyć się brakiem orientacji, działkowicz obserwować może stopień jej zaangażowania w sprawę, a jak coś to zawsze zostaje mu ewentualność najgorsza, rozwiązanie o charakterze bardziej siłowym, do którego nikt przecież nie odwołuje się nazbyt chętnie. Może przecież budce owej zagrozić młotkiem. Wszak młotków u nas pod dostatkiem. Może też profilaktycznie przywalić takiej, byle nie w dach, bo da tym samym pretekst do przeciekania od tej pory ciurkiem, bez żadnych hamulców moralnych i umiaru fizycznego.

Jeśli działkowicza na tej działalności nikt nie przyłapie, nikt nie podglądnie, nie doniesie, to jego wygrana. Jeśli jednak będzie odwrotnie, to kaftan bezpieczeństwa ma jak w banku. Nikt przecież normalny nie gada do przeciekającej budki.

Działkowicz może jednak wybrać rozwiązanie inne. Wówczas pójdzie pogadać tu i tam. Dobrzy ludzie skombinują za pół litra co trzeba, ba nawet przywiozą na działkę. Jeśli jednak działkowicz trafi akurat na jakąś akcję, jeśli odpowiednie czynniki zainteresują się tym skąd on ma i tę papę, której w sklepach nie ma i ten lepik i papiaki – na wagę złota, to każą mu się tłumaczyć, a najlepiej wykazać rachunkami na to, czego w sklepach dla działkowiczów nie uświadczysz. Gadać więc będzie wówczas choćby nawet i bardzo nie chciał, a jak już pogada, to usiąść też może na czas jakiś. Przecież mienie społeczne mieniem jest bez względu na to, czy rolka to papy czy też „gruszka” cementu. I słusznie. Kto kradnie, niech siedzi.

Działkowiczom przeciekają jednak dachy nie tylko w altankach, ale także – tym z ostatnich pięter naszych bloków – dachy z prawdziwego zdarzenia. Cóż maże człowiek, któremu leje się na głowę? Na dach włazić mu nie wolno. Tym bardziej nie ma więc sensu iść do sklepu dla tych, których dachy przeciekają. Z problemem takim powinien on udać się do innego człowieka. Ten zaś dachów ma na głowie tyle, że gdyby uprawiał na nich szklarniowe pomidory, to zapewne wykupiłby już dawno na własność całe osiedle. Dachy ma płaskie, z fatalnym spadem. Papa starej daty wytrzymuje na nich najwyżej ze dwa lata. Ta nowsza przepuszcza już po kilku godzinach. Potentat papowy sprzedaje co chce, a jak nie kupisz, to się obrazi i zostaniesz nawet bez tej papy nowej daty. Dekarze zamiast po dachach- latają po innych zakładach, które wysyłają na zagraniczne dachy, bo tam „szmal” sam leci prosto z nieba. Nie ma więc ani dobrego spływu, ani dobrej papy, ani dekarzy. Są natomiast przeciekające dachy.

Cóż więc może zrobić ten gość od przeciekających dachów? Wyjście ma tylko jedno: poddać tych, którym leje się na głowę działalności perswazyjno-wyjaśniającej. Powiedzieć dokładnie i szczerze jak jest: że kraj w kryzysie i papy brak. Że takich dachów, jak ich jest bardzo wiele, że przeciekają też dachy ważniejsze. Że powinni zrozumieć ową wyjątkową, nadzwyczajną sytuację, która wymaga od nas wyjątkowych zachowań. Może nadto odwołać się do poczucia i prosić, by tamci się spięli. Młotkiem przywalać nie będzie. Może natomiast przy którymś z kolejnych wyjaśnień tej szczególnej przecież sytuacji dostać pomieszania zmysłów, a wówczas przyjadą po niego ci z kaftanem bezpieczeństwa i trafi tam, gdzie wcześniej już zawieźli właściciela przeciekającej budki.

Jeśli między jedną, a drugą pigułą uda im się złapać kontakt z rzeczywistością, to dojdą zapewne do wspólnego wniosku, iż do budki gadać nie należy, do ludzi natomiast trzeba, aby rozumieli, pojmowali, by zdawali sobie sprawę. Tylko dachy przeciekać będą nadal. I chociaż chciałoby się – w tej sytuacji – do nich też pogadać, to przecież strach.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 211 (12453) 4 października 1985

 

POGODA

POGODA

 

Byty takie czasy, kiedy salwami śmiechu witano u nas przeróżne tłumaczenia odwołujące się do pogody, wyjaśniające to, co nie zagrało, nie wyszło tak, jak się spodziewano lub jak obiecywano. Dzisiaj mniej się śmiejemy. Wygląda na to, że doceniliśmy rolę pogody i jej wpływu na to, się u nas dzieje. W rzeczy bowiem samej – kiedy słońce świeci i niebo czyste, to pchamy ten wózek codzienności nie zauważając w nim niczego aż tak bardzo denerwującego, godnego większego, niźli zazwyczaj, narzekania. Ale niech no tylko niebo pokryje się chmurami, dżdżyć zacznie i chłodem powieje.

Wówczas dopiero widać, jak bardzo sza­ro u nas. Szare są przecież futryny i drzwi. Szare są tablice ostrzegające, żeby stać na baczność, pojemniki na śmieci, la­tarnie, słupy i co tylko jeszcze malować można, przeważnie pomalowane jest na szaro. Nawet elewacje naszych bloków też są buroszare.

Kiedy pogoda paskudna, a niebo zach­murzone, widać wprawdzie ludzi w kolorowych ubraniach, ale cóż to za kolory… Wygaszone, stłumione, wyciszone, rozmyte. Patrząc na nie nabawić się można obsesji, myśli natrętnej, że tam, gdzie u nas far­bują kręci się wciąż ten sam upiorny fa­cet z nieodłącznym kubłem szarej farby, ktoś odpowiedzialny za pilnowanie stałej, równie szarej tonacji. No więc jeśli już w ogóle trafia się u nas – w tej sytua­cji – coś zdecydowanie kolorowego, to je­dynie tęcza. Kiedy jednak pogody ładnej nie ma, niebo pochmurne – tęczy także nie uświadczysz.

Kiedy pogoda słoneczna, to wejdziesz do sklepu, popatrzysz, zapytasz i wyjdziesz z niego, jakby nigdy nic. Jeśli jed­nak niebo jest pochmurne, to zaraz wyda ci się, że twoja z ekspedientką rozmowa dialogiem jest nadmiernie ciekawskiego z ociężałą psychicznie. Wszak ona nic nie wie! Ani co będzie, ani kiedy będzie i czy w ogóle będzie. Wie tylko tyle, że jak rzucą, to będzie. Jeśli już raz choć jeden w tym roku rzucili, to szansa jest niewielka. Z drugiej jednak strony to, że nie rzucili też nie jest podstawą do optymizmu. Nigdzie nie jest przecież powiedziane, że rzucać tak będą nadal. No więc właśnie – jak rzucą, to będzie. Kiedy tego słuchasz i w dodatku pogoda jest fatalna- to podniebienie, jak niebo, mocno ci czernieje.

Kiedy słonce świeci człowiek oddycha tym, co pod nos mu wpadnie i nosem tym nie kręci, nie wybrzydza. Kiedy jednak pogoda się psuje- człowiek więcej węszy i przez to wiele dla siebie w powietrzu złego czuje. Tak normalnie wdychać może wszystko, co tylko kominy i rury wyde­chowe wypuszczą. Kiedy jednak bure chmury nad nim zawisną, słoneczko przy­słonią, to zaraz jeden z drugim poczuje i tę siarkę i ten ołów w powietrzu: te tru­cizny, których dawno już nikt na świecie nie zjada – w kiełbasce i te promienie z betonów, przed którymi uciec można tylko na tamten – lepszy, bo wieczny świat. Siadasz wówczas i myślisz, że nie wiadomo w imię czego trują cię tak okrutnie, a trując kit jeszcze w uszy wciskają, że to, co trujące jest zdrowe, co brudne – czyste, a co mokre – że jest suche.

Przecież powietrzem innym, niźli my nie oddychają, mięsa innego nie jedzą (boć szynkę i podgardle z tej samej jemy świni), wody też innej nie piją. Kiedy więc pogoda ponura, to myślisz sobie, że tam­ci, kit wciskający – nie wiedzą, iż z na­mi na jednym wózku jadą.

Kiedy słońce świeci to myślisz nawet sobie, że masz ludzkie mieszkanko, takie niczego sobie. Pokoje w sam raz, nie za duże, nie za małe, nie za niskie, nie za wysokie. Kiedy jednak pogody brak na­chodzą cię myśli ponure. Że to nie pokoje lecz klatki dla małp. I czy się w nich wyciągniesz w poprzek, czy też wzdłuż- to czubkami palców u nóg i czubkami palców u wyciągniętych rąk i tak trzymać będziesz przeciwległe ściany.

Kiedy radosny promyk zachodzącego słońca zajrzy przez twe choćby i najbar­dziej zakurzone okienko, to z nadzieją w sercu, z oczekiwaniem nie cierpiącym zwło­ki włączysz telewizor, by obrazki ze świata obejrzeć, by wieści nowych posłuchać. Kiedy jednak promyczka tego zbraknie, kiedy niebo pokryje się czarnymi chmu­rami, to wiedzieć będziesz dobrze, już na zapas, zanim włączysz to cholerne pudło – co pokażą, co powiedzą, i w którym dokładnie momencie. I jeśli czekać fak­tycznie na coś będziesz, to na to tylko czy aby spikera nie załka w najważniejszym akurat momencie, czy chrypa okrutna nań nie napadnie, czy aby przypadkiem byka jakiego nie strzeli. Kiedy zaś do­trwasz w swej nie spełnionej nadziei aż do samego końca czyli do prognozy, to poj­miesz po raz kolejny, iż z pogodą tak jest, że na dwoje zawsze babka wróżyła.

Mniejsza o te kolory, o te trucizny, o mieszkania i wiele innych jeszcze rzeczy. Grunt, żeby zawsze pogoda była…

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 205 (12447) 27 września 1985

GŁUPOTA

GŁUPOTA

 

Niektórzy uważają, że ludzie płakaliby u nas z bólu dyby głupota bolała. Sądzę, że na płaczu nie kończyłoby się. Gdyby bowiem głupota faktycznie bolała, to ludzie ryczeliby u nas z bólu, skręcali się, zwijali w kłębuszki, a niejeden pewnie by w tych straszliwych boleściach przy okazji ducha wyzionął.

Głupota jednak nie boli. Owszem – spotkać można ludzi o czołach płaskich, jak stół konferencyjny, rozklepanych własnym kułakiem w chwilach osobistej rozpaczy znaczonej okrzykami typu: „O Boże. Jaki ja bytem głupi, że się z tobą ożeniłem. Gdzie ja miałem wówczas oczy? No gdzie?”. Inni klepią się w te czoła, gdyż pożyczyli przyjaciołom pieniądze, nie kupili w porę tego, co było jeszcze do kupienia, odpyskowali szefowi lub gdzieś się zapisali czy – dla odmiany – w porę tego nie zrobili. Cóż to jednak za głupota? Chciałoby się powiedzieć – za przeproszeniem, że to głupota przez małe… „g”.

Ta prawdziwa, ta wielka, dawno już wyrosła z klepania po czole. W każdym razie po własnym. Ona nie rozpacza, choć o czarną rozpacz przyprawić może bardzo wielu. Ona najzwyczajniej trwa. I trwać tak może bez końca. Wszak ma u nas ku temu warunki wręcz wymarzone.

Głupotę zwykliśmy przecież traktować jako sprawę li tylko osobistą. Zupełnie tak, jakby była ona czymś na wzór krzywego lub długiego nosa, który jednym może, ale innym nie musi przeszkadzać. Tymczasem głupota tyle z nosem ma wspólnego, że jedna jej odmiana bardziej jest fotogeniczna inna zaś mniej. Te najbardziej fotogeniczne doczekały się ujęć tak wielu, pokazów i ekspozycji tak częstych, że zarówno opadający, jak i pokazujący przywykli już traktować je tako zjawisko normalne, towarzyszące naszemu życia na każdym nieomal kroku. Jeśli więc zdarzy się akurat inaczej, jeśli trafi się coś niegłupiego, ku wygodzie i radości ludzkiej, to mówimy o tym i piszemy z nieodłącznym: „No proszę, a jednak można inaczej”.

Częste obcowanie z głupotą zmieniło nas po cichu wprawdzie, niepostrzeżenie, ale za to skutecznie. Przede wszystkim zwiększając nasze możliwości rozumienia. Tak – powiększając, a nie zmniejszając. Obecnie jesteśmy już w stanie zrozumieć prawie wszystko i prawie wszystkich. Poczynając od spraw tak przyziemnych, jak ta, że na siedem kas jedna jest tylko czynna i sterczy przed nią kolejka, a pozostałe świecą pustkami, czego nie sposób powiedzieć o sali zakupów, gdzie w tym samym czasie przebywa kilka pań pilnujących ludzi z koszykami. Kiedy więc trafi się nam coś tak prozaicznego, to zaraz staramy się… zrozumieć. Dysponujemy przecież całym arsenałem podpowiedzi: panie są chore, jedzą właśnie śniadanie, towar przywieźli, wcześniej wynieśli ze sklepu wiele kostek masła, więc teraz pilnują itd. Taka nawet sytuacja, jak przed ową kasą, nie wywołuje w nas już gniewu, zniecierpliwienia czy nietolerancji, nie pobudza nas do zmiany tego stanu rzeczy, ale do jego zrozumienia, do pojęcia przyczyn. Tak jest w sprawach małych, ale tak też jest i w sprawach znacznie poważniejszych. Wystarczy sięgnąć po pierwszy lepszy przykład, dajmy na to po mieszkanie i porównać ile to mówimy i piszemy na ten temat dlaczego mieszkań owych nie ma, ujawniając całą złożoność wymagającą zrozumienia; z tym ile i co mówimy na ten temat, jak i co zrobić, by mieszkań owych było pod dostatkiem. Weźmy też pod uwagę proporcje między mówieniem, a robieniem. Czyż nie można odnieść wrażenia, iż bardziej zależy nam na tym, by zrozumieć dlaczego jest tak, jak jest, wskazać mniej lub bardziej obiektywne przyczyny niż faktycznie to coś zmienić? I nie jest to już sprawa złej czy dobrej woli, lecz właśnie efekt częstego obcowania z głupotą i zmian, jakie obcowanie to wywołało w naszym sposobie myślenia.

Głupotę pokazujemy i mówimy o niej nie tylko po to, by ją zrozumieć, by pojąć dlaczego ona jest. Głupota ponadto bawi nas bardziej niż cokolwiek innego. Głupi szef, głupia decyzja to już nie przedmiot naszych ataków, to nie jest obiekt zgorszenia i dezaprobaty, ale przede wszystkim śmiechu. A że śmiech to zdrowie, więc pośmiać się lubimy. Jak już się pośmiejemy, to temu, który był zły, złość przejdzie, niezadowolony śmiechem się pocieszy i wszystko wraca do normy, czyli do głupoty.

Poza tym głupota w sumie bardziej się u nas opłaca niźli mądrość. Za głupotę można co najwyżej oberwać. Ale jak się trafi za mądry, to ho, ho… takich najbardziej nie lubimy. Skoro więc źle jest być mądrzejszym od szefa oraz od wielu jeszcze innych ludzi, którzy w razie czego zawsze skłonni są udowodnić, iż mądrzejszymi są od nas, może więc lepiej być zawsze tym głupszym, żeby już nie powiedzieć – głupim.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 193 (12435) 13 września 1985

 

MARGINES

MARGINES

 

Są takie sprawy, zjawiska, problemy, które zwykliśmy pomijać milczeniem lub wspominać o nich bardzo rzadko. Nazywamy je marginesem naszego życia, a taka kwalifikacja zwalnia z moralnego obowiązku powracania do nich, roztrząsania i wyciągania wniosków. Jeśli jednak marginesowi temu przyjrzeć się staranniej, to okazać się może, iż nie jest on faktycznie żadnym marginesem. Aktualna natomiast pozostałe wciąż sprawa, jak o tym pisać, by zainteresowanych nie urazić, amoralności nie usprawiedliwiać, a jednocześnie nie wybrać milczenia.

Tam, gdzie trzeba cokolwiek kupić, załatwić – tam są u nas kolejki. Bywa, że wielogodzinne, wyczerpujące siły, zabierające czas. Tam też ludzie starają się o uprzywilejowanie i tam właśnie na wszelkie przywileje innych uwrażliwieni jesteśmy szczególnie. Wśród upominających się o swoje przywileje są ludzie starsi, niedołężni, niejednokrotnie schorowani. O ile w normalnych warunkach widok człowieka starego, niedołężnie próbującego wejść na schody czy doczłapać się gdziekolwiek- wywołuje ludzkie odruchy i reakcje, to tutaj, wśród znużonych długim sterczeniem- budzi wrogość i bezwzględną niechęć do jakiegokolwiek uprzywilejowania. Tutaj nie ma żadnej taryfy ulgowej. Kto więc nie może wystać bo na to za stary, za słaby, ten musi się pchać, głośno dopominać swego. Z kolei im bardziej się pcha, im głośniej dopomina, z tym większą wrogością, tym gwałtowniejszą reakcją styka się ze strony reszty oczekujących. Wcale więc nie aż tak rzadko widuje się u nas ludzi starych w sytuacjach nie licujących z ich wiekiem, ludzi niedołężnych i kalekich budzących swoją ułomnością niechęć, a zachowaniem oburzenie.

Starość o ile nie może być zamożna, to powinna być z całą pewnością godna. I nikogo, kto uważa się za spadkobiercę wartości podstawowych naszego kręgu cywilizacyjnego sytuacje takie, jak te choćby- przed naszymi sklepami- nie uwolnią od pytania o to, czy nasze warunki dają szansę, starości godnej. Bez względu bowiem na to, jak wielkie rodzą się trudności przy próbach jednoznacznego określenia co należy się starym, a co młodym w sytuacji, kiedy dla jednych i dla drugich tego, co im potrzeba jest stanowczo za mało, to przecież na pytania takie trzeba jednoznacznie odpowiedzieć. W przeciwnym wypadku zgotujemy sami sobie los straszny, bo jakiż inny mógłby on być w społeczeństwie, gdzie uwarunkowania ekonomiczne, choćby i najgorsze, najbardziej dokuczliwe, miały być wystarczającym powodem do utraty tak podstawowych wartości, jak szacunek do wieku, niesienie pomocy słabszym, ułomnym, kalekim. A właśnie w sytuacjach, kiedy starzec dochodzić musi swoich przywilejów laską, rodzą się postawy tym wartościom nie tylko obce, ale i aktywnie wrogie.

Same tylko apele i odwoływania się są w tej mierze równie skuteczne, co wszelkie inne utopijne rozwiązania. Chodziłoby raczej o konkretne decyzje, jasno i precyzyjnie sformułowane rozporządzenia określające – dajmy no to – odrębne dni czy godziny urzędowania w jakich ludzie ci powinni być przyjmowani. Chodzi o faktyczny parasol ochronny, który uchroni nas przed utratą wartości, nie dających się u nikogo pożyczyć, ani samodzielnie -w krótkim czasie- wypracować.

Innym zjawiskiem, które także skłonni jesteśmy traktować marginesowo wbrew jego randze, tak tamo, jak owych staruszków w kolejkach jest – alkoholizm. O piciu i pijakach piszemy i mówimy wprawdzie bardzo dużo, ale najczęściej nie wszystko, nie do końca. Niektórych rzeczy nie mówimy w obawie przed tym, aby przypadkiem nie usprawiedliwić, nie rozgrzeszyć nałogowców lub też nie skłonić pijących do picia z głębszą, a przez nas dostarczoną motywacją. Chodzi mi o przyczyny picia wśród których słusznie dostrzegamy naszą obyczajowość i szereg innych równio trafnie wskazanych. Nie mówimy jednak o tym, że przyczyna ta leży także w warunkach naszej egzystencji; w tym, za owa półlitrówka, choć droga jest, to przecież bliższa niźli cokolwiek innego, bardziej trwałego, czego zdobycie wymaga nie tylko odkładania całych naszych miesięcznych poborów ale jeszcze dodatkowo zachodu, biegania i starań bez liku. Mówić o tym trzeba nie po to by pogłębiać naszą apatię czy wyważać otwarte drzwi – wszak wiemy o tym, jak się nam żyje- lecz po to, by ostrzegać się wzajemnie przed niebezpieczeństwami, jakie warunki te stwarzają.

Tak więc oprócz wielu innych rzeczy do których musieliśmy się przyzwyczaić, lub nauczyć, aby egzystować w naszej kryzysowej rzeczywistości, dołączyć musieliśmy także umiejętność stwarzania sobie sztucznego horyzontu. Sztucznego, gdyż nie wyznaczają go w sposób automatyczny relacje między poborami, a cenami, między naszymi potrzebami, a faktycznymi możliwościami ich realizowania, zaspokajania. Kto tej umiejętności nie posiadł, ten bardziej podatny jest na apatie, mniej zborny wewnętrznie, poskładany. Ten częściej i chętniej sięga po kieliszek, który nie jest dla niego dodatkiem, urozmaiceniem życia – lecz jego niezbędnym elementem, składnikiem stałym i koniecznym. To sobie trzeba uświadamiać, o tym koniecznie pisać, mówić i przed tym ostrzegać.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 187 (12429) 6 września 1985