Archiwa tagu: Tadeusz Wojewódzki

TOALETOWO

TOALETOWO

 

Beż papieru toaletowego można wprawdzie żyć, ale takie życie ujawnia swoją gorszą, bardziej szorstką stronę. Chciałoby się więc aby wszyscy mieli go we własnym domu – systematycznie, bez przerwy, na każde zawołanie. Byłoby nam wszystkim wówczas na co dzień bardziej toaletowo. Szkopuł w tym jednak że papieru mamy za mało. Nie wiem co statystyki na ten temat, jak w zużyciu wyglądamy na tle świata, ale sądząc po własnej rodzinie powiedziałbym, że papier idzie jak woda.

Dziwić się więc specjalnie nie należy, że on to właśnie co jakiś czas staje się przedmiotem porozumień oraz akcji podejmowanych na szczeblu. Trudno powiedzieć czy organizatorom tych akcji określających drogi i kanały jakimi obywatel wejść może w posiadanie tegoż luksusu przyświecają idee tak szczytne, jak bezinteresowne zbieractwo makulatury. Ale też pytanie o to nie jest ani jedynym ani najważniejszym dla tych, którym przyjdzie się teraz ubiegać o ów wymarzony toaletowy wieniec.

Dla człowieka myślącego i – jak sądzę normalnie, zasady sprzedaży za makulaturę winny być takie: dajesz więcej makulatury, dostajesz więcej toaletowego papieru. Drogi myślowe jakimi chadzają nasi –urzędowi- myśliciele bywałą jednak dla pospólstwa niepojęte i trudne do przewidzenia. W praktyce bowiem określonej stosownymi zarządzeniami jest tak, że za sprzedaną makulaturę otrzymujesz talon, a za ten talon 5 rolek toaletowego szczęścia. Ludzie dźwigają więc makulaturę do punktu skupu, jeden 2, 3 kg, inny – 20, 30 kg. Jeden i drugi otrzymują po jednym talonie. Z nim biegną do papierniczego, a tam i ten z talonem za 2, 3 kg i ten z talonem za 20, 30 kg dostaną każdy po 5 rolek. I słusznie. Zawsze nastawieni byliśmy wrogo do tych, którzy gromadzą nadmierną ilość dóbr materialnych, zawsze takich ganiliśmy i karaliśmy. Raz jeszcze spotkała ich zasłużona kara.

Połowa biedy jeśli w sklepie jest jeden tylko posiadacz talonu i to takiego właśnie za 2, 3 kg. Ale co się dzieje, czego nasłucha się Bogu ducha winna sprzedawczyni jeśli trafi się ów z talonem za 20, 30 kg tub co gorsza i taki i taki za jednym zamachem – tego opisać wprost nie sposób. Ludzie dają się u nas nabijać w butelkę do czasu. Kiedy widzą, że coś jest nie tak- zaczynają się, tym czymś bardzo interesować, czytać, dociekać. I o nie -w chwili obecnej- awanturują się w sklepach. Tylko patrzeć, jak karetki pogotowia z sanitariuszami oraz kaftanami bezpieczeństwa zaczną masowo podjeżdżać pod punkty skupu makulatury. Dlaczego? Ano organizatorzy przygotowali nieborakom zatrudnianym w takich właśnie punktach skupu operacyjkę nie lada. Zasady jej określa specjalna informacja dla klientów w której stwierdza się (punkt 5), że dla wygody klienta może on pobrać miast jednego – kilka talonów o różnej wartości, nie przekraczającej jednak tysiąca złotych, no i kwoty na jaką „zarobił” makulaturą.

W praktyce oznacza to, że w punkcie skupu nikt nie będzie miał prawa odmówić mi wydania kilku talonów jeśli zjawię się tam z pięcioma kilogramami makulatury. No bo też niby na jakiej podstawie? Każdy z tych talonów musi być przez pracownika skupu wypisany oraz odnotowany w jego dokumentacji. Jak się ludziska połapią, jak się zorientują w tej szansie łatwego wejścia w posiadanie toaletowego luksusu, to współczuć tylko wypada owym punktom skupu. Zresztą – talonów zabraknie wówczas już po kilku dniach. No, ale tłumacz z kolei ludziom dlaczego nie ma talonów…

Krótko mówiąc: tak prosta sprawa, jak uzależnienie ilości rolek papieru toaletowego od wartości talonu doczekała się rozpracowania tak zawiłego i tak w swych interesach niepojętego, jak owe 5 rolek – od każdego talonu. Jak dotychczas najbardziej namacalnym efektem owego pomysłu jest napsuta ludzka krew, nerwy i wrażenie, że ludzi normalnie u nas myślących jest coraz mniej.

Sądzę więc, że w takim kontekście nikogo nie zdziwi specjalnie fakt, iż sam sobie odpowiem na postawione zarzuty organizatorom tej toaletowej sfery. Najważniejsze tezy odpowiedzi sprowadzić się dadzą do tego, że sprawa skupu surowców wtórnych jest w naszym kraju jednym z najważniejszych problemów, że nie posiadamy w tym zakresie tradycji oraz sprawdzonych rozwiązań organizatorskich, ale podejmujemy starania i czynimy wiele, choć dużo jeszcze zostało do zrobienia.

No cóż. Wejdziemy tym samym na nową, toaletową tym razem drogę rozstrzygnięć, dyskusji, postanowień.

 

Tadeusz Wojewódzki

 

PS. Często bywa u nas tak, że krytykowany organizator jakiejś akcji zezłości się i odwoła ją. Wszak lepiej nie robił nic, niż robić coś źle i być za to jeszcze krytykowanym. Śpieszmy się wiec z tą makulaturą, póki akcja łaskawie trwa. Aby żyć bardziej toaletowo polecam założenie plastikowego woreczka najlepiej, obok kubła na śmieci. Nawet jeśli nie czytamy gazet, to w krótkim czasie wszystkie worki po cukrze, mące oraz papier tzw. opakunkowy, w który zawijają nam zwyczajną oraz inne zakupy- zapełni nam niejeden worek i zbierze się z pięć kilogramów. Spieszmy się więc, bo szansa to niepowtarzalna.

 

T.W.

Dziennik Bałtycki, 138 (12380) 28, 29, 30 czerwca 1985

 

SZKOŁA

SZKOŁA

 

Jeszcze nie tak dawno temu dziewczyny wpisywały nam do szkolnych pamiętniczków sentencje i konstatacje typu: „Ucz się ucz, nauka to potęgi klucz, zwycięża ten, kto więcej umie”. Dzisiaj te same dziewczyny już nie wpisują, tylko walą prosto z mostu: „Przynieś więcej pieniędzy, bo za te grosze nie można wyżyć do piętnastego”. Ano w rzeczy samej – zwyciężyli po prostu ci, którzy zwyciężać umieli. Oni maja więcej, żyją lepiej – często o tyle lepiej, że nie sposób znaleźć wspólnej skali porównania. A czy byli to ci najlepsi z klasy, ze szkoły? Przeważnie nie. Ci najlepsi uczyli się, uczyli, studia skończyli, doktoraty porobili, ale „klucza potęgi” jakoś nie znaleźli. A już z całą pewnością tej materialnej, jaką dają pieniądze. Szkoła pozostała jednak w dalszym, ciągu szkołą. Tyle tylko, że moda na pamiętniczki chyba stanowczo zelżała, a już na wpisywanie takich sentencji, jak owa „Ucz się, ucz…” – wymarła na wzór dinozaurów.

Dzisiaj największe zainteresowanie szkołą przejawiamy pod koniec roku – szkolnego -rzecz jasna. To w tym właśnie okresie słychać retoryczne, rozdzierające całoroczną ciszę pytania: ,,I coś ty robił przez cały rok? No, coś ty robił kretynie jeden?” I choć mówi, że robił to i tak nikt mu nie uwierzy, wszak nie miałby wówczas dwójki, a ma.

Gdzież tam jednak porównywać te dzisiejsze na temat szkoły awantury z sądnymi dniami, które byty kiedyś nie tylko pod koniec szkolnego roku, ale co wywiadówkę, co okres. Dwója na okres- była i dla rodziców i dla ucznia przeżyciem wywołującym największe emocje, najbardziej raptowne reakcje. Wszak wszyscy wierzyli w to, co wpisywało się w pamiętniczki. Dzisiaj wręcz ostrzega się przed skutkami studiowania, przed tym, że konsekwencją takiego kroku są niskie pensje, rozczarowania i frustracje. W takim kontekście owa dwója jakby i wyblakła, straciła swą moc i właściwą wymowę. Generalnie chodzi więc chyba tylko o to, aby przejść, aby nie zimować, aby nie być zdecydowanie najgorszym na tle klasy. No i tyle tytko. I słusznie. Przecież tak właśnie się opłaca.

Największe szczęście rodziców – w związku ze szkolą – sprowadza się więc nie do radości z tego, że pociecha uczy się bardzo dobrze, a więc daleko zajdzie, lecz do tego, że uczy się dobrze, a więc oni mają z tego powodu mniej obowiązków, jeden problem z głowy więcej. I tak się to już chyba na dłuższy czas przyjęło. Samo życie to wymusiło. Choć w porównaniu z tymi, którzy i więcej od nas mają i lepiej od nas żyją, to my właśnie, a nie oni – zdajemy się trwać w pozycji do góry nogami. Wszak dotychczasowe doświadczenia rozwoju naszej cywilizacji przemawiają jednoznacznie za tym, by dążyć do kształcenia superspecjalistów, cenić ich, preferować i na takich stawiać. Ale kto wie? Może nam uda się inaczej? Może do tego cywilizacyjnego szczytu dotrzeć można od tyłu, od zaplecza, po znajomości?

W każdym razie na bieżąco nasze edukacyjne aspiracje, kształcenie specjalistów i fachowców najwyższego lotu, lotów najwyższych nie mają.

W tym wyblakłym, stonowanym i nijakim stosunku naszym do szkoły jedno zdarzenie wyróżnia się zdecydowanie: moment kiedy to dziecko idzie do szkoły po raz pierwszy. Cóż to za ceremonia, co za wydarzenie! Do szkoły idą wówczas wszyscy: babcia, mama, ciocia, dziadek, ojciec, wujek, znajomi, a nawet pies. Błyskają flesze i słychać trzask nerwowo ,,nakręcanych” aparatów fotograficznych. Kobiety płaczą, a mężczyźni nerwowo przełykają ślinę. Każdy chce widzieć wszystko, więc dorosłych trzeba przeganiać jak dzieci, a dzieci ustawiać klasami przed dorosłymi. Duszno jest wówczas i ciasno. Panie od pierwszoklasistów ,,odstrzelane” są tego dnia spojrzeniami tylu ludzi i tak ciekawskich tego „jaka też ta pani jest”, że gdyby spojrzenia owe moc miały bardziej ziemską, to kobiety te rozdrapane byłyby jeszcze zanim uroczystości szkolne zdołałyby dotrwał do zaplanowanego końca. Trudno też w dniach owych o bardziej obgadane w całej okolicy osoby, jak właśnie panie owe. Wówczas to liczy się dosłownie wszystko: jak była ubrana, czy ma zmarszczki czy też nie, czy pogłaskała Piotrusia po główce i dlaczego tylko jego, czy uśmiecha się szczerze czy też protetyczne. Ustala się jej charakter i to jaka będzie dla naszego. Czy aby nie skrzywdzi. Padają też rodzinne zobowiązania, że w razie potrzeby dojścia do… itd. W domu wszyscy oglądają po kilka razy dziennie piórniczki, kredeczki, książeczki i zeszyciki. Atmosfera w domu i zapał do nauki są takie, że odnieść można wrażenie, iż to nie ów maluch, ale dziadek, babcia i cała ferajna postanowili raz jeszcze spróbować i w związku z tym zapisali się do szkoły.

Trwa to jednak krótko. Wprawdzie jeszcze kilka miesięcy panie od pierwszaków zadręczane są przez mamusie pytaniami o to skąd wzięła się u Sebastianka czwórka zamiast piątki i jakie będą tego stanu rzeczy konsekwencje jeśli nie dla cywilizowanego postępu Europy, to dla końcowego stopnia delikwenta. Ale jeszcze troszkę, jeszcze ździebeczko, a temperatura spadnie i jeden czort wiedzieć będzie kto winien pójść na wywiadówkę: ojciec czy matka – boć i jedno i drugie wstydu najeść się dobrowolnie nie chce i czasu też nie ma. Wkrótce więc dom wraca do reakcji na szkołę – właściwych naszej średniej krajowej i słychać wówczas „No, coś ty robił przez cały rok? Coś ty robił kretynie jeden?”. Zaraz też wiadomo, że to koniec szkolnego roku właśnie. Minie, przejdzie, ucichnie. Nikt sobie włosów z głowy w ilościach nadmiernych – nie wyrwie, do telefonu zaufania wydzwaniać po nocach – z takich powodów – nie będzie. Wszak to szkoła tylko. I choć prawdą jest, że uczyć się trzeba, to przecież kto, jak kto, ale my wiemy najlepiej, że od nieuctwa nikt jeszcze nie umarł, a do tego, aby żyć dostatnio i szczęśliwie także książkowa wiedza nie jest wcale niezbędna. I aż dziw bierze, że nikt z dorosłych głośno jeszcze u nas nie zapytał: „Po co w ogóle ta szkoła?”. Ano widać z tego, że są jeszcze pytania, które na nas czekają.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 133 (12375) 21, 22, 23 czerwca 1985

 

SIEDZENIE

SIEDZENIE

 

Od czasu do czasu wybucha u nas głośna afera. Okazuje się bowiem, że ktoś nieodpowiedzialny wykorzystał kalendarzowe dogodności i coś tam odrobił, coś przełożył aby wykombinować sobie kilka wolnych dni. Gromkim głosem woła się wówczas, że to marnotrawstwo, że nie stać nas na takie kombinacje, że straty powstały, których nikt nie będzie w stanie odrobić. Przy takich okazjach zwykło się też sięgać po przykłady pozytywne czyli po takich, którzy też mogli odrobić, przełożyć i zrobić sobie wolne, a jednak nie uczynili tego świadomi czyhających nań niebezpieczeństw oraz stanu naszego narodowego ubóstwa. Te powtarzające się co czas jakiś alarmy, te głośne batalie wywoływać mogą wrażenie, iż nie lubi się u nas, gdy ludzie mają wolne. Że wolne, to stan sam w sobie anormalny, budzący nasz niepokój, wywołujący podejrzliwość, słuszny gniew oraz reakcje sprzeciwu.

I choć wszystko wydawać się tutaj może w porządku, bo żre nas kryzys, a ludzie wolne sobie robią zamiast pracować, więc jak się tutaj na nich nie oburzać, to jednak gadanie takie, psioczenie na tych nieodpowiedzialnych – odpoczywających- ostro działa mi na nerwy.

Wrodzone, własne lenistwo – to z pewnością powód. Ale czy jedyny? Czy najważniejszy?

Fakt, że ludzie odpoczywają musi cieszyć pracodawcę. Wszak mądry pracodawca wie, że człowiek nie automat i pracować może tym wydajniej, im bardziej jest wypoczęty, zrelaksowany, im skuteczniej potrafi zregenerować siły. Nie kto inny, jak właśnie nowocześni pracodawcy, bardzo wobec pracowników wymagający, sami dbają o godziwy wypoczynek pracownika. Nawet jeśli jest to dwugodzinna przerwa w pracy oferują swoim pracownikom basen, tenis lub inną formę relaksu, żeby już nie wspominać o sprawach tak oczywistych, jak godziwy posiłek gotowy do spożycia na miejscu, po cenach tańszych niż poza zakładem. I to się opłaca. Relacja jest bowiem tutaj prosta: lepiej wypoczęty lepiej pracuje. Uważam, że przekonywanie u nas kogokolwiek do prawdziwości takiej tezy byłoby wyważaniem otwartych drzwi. Wolne, odpoczynek – nie jest więc złem samym w sobie. A jeśli tak, to dlaczego tak gwałtownie reagujemy na to, że ktoś tam coś odrobił i ma tym samym dzień wolny od pracy?

Trudno oprzeć się wrażeniu, iż rozpowszechniła się u nas maniera nadmiernego przywiązywania wagi do pozorów. Boć właśnie pozory wzięły u nas górę zarówno w wyobrażeniach organizacyjnego kształtu, jak i właściwego sensu pracy. Praktycznym tego rezultatem jest zjawisko polegające na tym, że gros wysiłku pracownika sprowadza się do tego, by dotrzeć do pracy na czas. Ludzie goniący z samego rana, z wywieszonym językiem, z poobrywanymi guzikami, nieomal z obłędem w oczach, by na czas podpisać listę czy podbić kartę- sprawiają wrażenie, jakby czekał na nich ogrom pracy, robota tak wielka i tak wszystkim nam potrzebna, że bez jej wykonania stanie cały zakład, ba nawet miasto czy województwo. Wydawać się też może, że ludzie ci będą wracali z pracy zmęczeni, zmordowani i zadowoleni z tego, że wykonali kawał solidnej i dobrze zorganizowanej roboty. Tymczasem najczęściej ludzie ci wracają przede wszystkim znużeni, a nie zmęczeni. Znużeni czekaniem na pracę, siedzeniem, bezczynnością spowodowaną nie tyle własnym lenistwem, co nieudolnością ludzi pracę tę organizujących.

Z naszym wyobrażeniem pracy jest właśnie tak, że mówimy stosunkowo dużo i stosunkowo często na temat organizacji pracy, wydajności i wielu jeszcze innych spraw, ale w codziennej praktyce, już bez gadania- okazuje się, że najważniejsze jest to aby w pracy po prostu być, aby swoje w niej odsiedzieć.

Powstaje więc swoisty paradoks. Wszak nasze oburzenie na odrabiających pracę i organizujących sobie dni wolne ,miałoby sens wówczas, gdyby praca ta była tak dobrze zorganizowana, tak efektywna, że każdy inny jej kształt organizacyjny, poza obowiązującym, pociągać musiałby za sobą obniżenie jej jakości. Wówczas dokładanie przez tydzień czy dwa po jednej godzinie dziennie, by tym sposobem wygospodarować sobie dzień wolny mogłoby zmniejszyć wydajność pracy, jej efektywność oraz jakość wytwarzanych wyrobów. Ale jakiż jest sens tego świętego u nas oburzania się w przypadku pracy sprowadzonej głównie do czekania, do odsiadywania, pracy źle zorganizowanej, pełnej przestojów i wyczekiwania, a więc takiej właśnie, która bardziej nuży niż męczy? Czy oburzenie takie nie jest dowodem naszego miotania się, naszej złości wynikającej z bezsilności wobec wielu problemów związanych z organizacją pracy? Czy to przypadkiem nie jest tak właśnie, że w bezradności tej rozumujemy według schematu: jak już nie pracują – to chociaż swoje odsiedzą, a ponieważ organizowanie pracy nie za bardzo nam wychodzi, więc pilnujemy, jak oczka w głowie tego odsiadywania?

 

Tadeusz Wojewódzki

 

Dziennik Bałtycki, 128 (12370) 14, 15, 16 czerwca 1985

 

NIENAWIŚĆ

NIENAWIŚĆ

 

Wkrótce po brukielskiej tragedii rozległy się u nas glosy, że awanturnicze zachowanie angielskich wyrostków jest rezultatem nie rozwiązanych problemów tego społeczeństwa, frustracji spowodowanych bezrobociem, niejasną czy też beznadziejną perspektywą, ludzi młodych. W fakcie, iż ktoś szuka, przyczyn niepojętej tragedii i stawia diagnozę „na gorąco” nie ma niczego nadzwyczajnego. I tak też właśnie odebrałem te pierwsze komentarze. Ale prócz tego jako żywo stanęło mi przed oczami wspomnienie dyskusji o narkomanii, która toczyła się u nas przed laty. Chodziło o źródła tego zjawiska. Ktoś mówił wówczas także o frustracji zachodniej młodzieży, o braku perspektyw i o tym, że u nas narkomanii nie ma. Faktycznie, albo jej jeszcze nie było albo tak się nam tylko wydawało czy wydawać chciało. Obecnie wiemy już, że jest i mówimy o niej pełnym głosem. Ale wyszło jakoś tak, te znacznie częściej przewija się w naszych, na temat narkomanii, komentarzach makowa słoma niż społeczne źródła tego zjawiska, niż stan ducha naszej młodzieży, jej realne perspektywy, aspiracje i szansę ich realizacji.

Po tych pierwszych reakcjach na brukselską tragedię trudno jeszcze w sposób jednoznaczny przesądzić w jakim też kierunku dyskusja owa będzie się u nas toczyć. Nie słyszałem wprawdzie, aby przyszło już komuś do głowy sugerować publicznie, że zjawiska chamstwa, agresji i bestialstwa są nam całkowicie obce. Nie oznacza to jednak wcale, że delikatne postukiwanie się w pierś pokutniczą przy okazji poruszania tego tematu ustrzeże nas przed niebezpieczeństwem niedomówień wynikających wprost z komentarza lub z takiej jego konstrukcji, że będziemy mówili tylko o innych.

Niebezpieczeństwo niedomówień realniejsze będzie tym bardziej, w im większym stopniu koncentrować się będziemy na przejawach bestialstwa u innych. Znana to przecież prawda, że u innych właśnie zło widzi się dużo łatwiej, i większą wyrazistością niż u siebie. Wie o tym nasza sąsiadka dostrzegająca u nas zwały kurzu tam nawet, gdzie normalnie wzrok ludzki nie sięga. A cóż dopiero mówić o niebezpieczeństwach komentowania zjawisk tak bardzo złożonych, jak życie współczesnego społeczeństwa oraz związanych z nim problemów.

Skoro więc już mowa o frustracjach i napięciach społecznych, to przecież są one udziałem wszystkich społeczeństw. Zarówno tych rozwijających się w piorunującym tempie, jak i tych, które jadą na skorupie żółwia. Różnice dotyczą skali tych napięć oraz umiejętności ich niwelowania lub rozwiązywania problemów napięcia te wywołujących. Mówiąc więc o kłopotach innych nie możemy żadną miarą poprzestawać na takiej tylko konstatacji, gdyż sprawia to wrażenie, jakbyśmy zapominali o własnych, próbowali je pomniejszać ujmując te groźne zjawiska w perspektywie normalności.

Granice problemów współczesnego świata nie pokrywają się, niestety, z granicami krajów. Są to przecież problemy współczesnej cywilizacji, a tym obce pozostają trudności natury paszportowo-celnej. Bestialstwo, nieuzasadniona agresja, bezmyślne zadawanie cierpienia, nawet pozbawianie życia – to także i nasz problem. To u nas przecież sędzia – gość z innego kraju – kończył mecz z opatrunkiem na głowie i aż strach pomyśleć, co by się stało, gdyby raniąca go butelka była wcześniej nadtłuczona. A jakież mordobicia odchodzą systematycznie na naszych stadionach? Zresztą, nie tylko stadionach. Nie zdołaliśmy jeszcze otrząsnąć się po tragedii na Zaspie, gdzie podpici młodociani zakatowali na śmierć pierwszego lepszego, który nawinął im się pod rękę. Bo przyszli tutaj po to, żeby bić i bili aż do skutku, aż im chęć ta odeszła. Już po brukselskiej tragedii znów na Zaspie 17-letni uczeń zasadniczej szkoły zawodowej przypieczętował dyskusję z 29-letnim mężczyzną na temat wyższości jednego z klubów trójmiejskich nad innym klubem, śmiertelnym ciosem noża w klatkę piersiową. Ale rozejrzyjmy się dookoła. Popatrzmy na naszych kochanych smyków. Wystarczy, że dwie są ulice na jednym osiedlu, a to już powód do nienawiści, do obrzucania się kamieniami i organizowania wypraw na tamtych – innych, złych, gorszych od nas. Ci, którzy nie nauczyli się jeszcze kochać, potrafią już czynnie nienawidzić.

Obawa, którą tutaj wyrażam jest więc obawą o to, by ostrość problemu nie uległa zatarciu, zamazaniu w komentarzach, w naszych dyskusjach nad tym, co zdarzyło się w końcu nie u nas i dlatego może wywoływać złudne wrażenie braku bezpośredniego związku tamtej tragedii ze zjawiskami i procesami nam właściwymi. Są to procesy, których sens i faktyczny rozmiar ucieka naszej uwadze w codzienności wypełnionej troskami bardziej osobistymi. W tej właśnie codzienności brakuje nam refleksji nad człowiekiem, nad tym co się z nim dzieje, jak reaguje i skąd się to bierze. Brakuje też pytań o to dlaczego tak wiele w naszym życiu miejsca na nienawiść – tę małą, sąsiedzko-podwórkową, do której przywykliśmy, jak do niewygodnych mieszkań, jak i tę wielką, która jeszcze nas przeraża, trwoży i oburza.

Jest coś takiego w dziejach naszej cywilizacji, że bardziej byliśmy zaradni i bardziej skoncentrowani na zagadnieniach przyrodniczo-technicznych niż humanistycznych, ludzkich, dotyczących wnętrza człowieka. Że postęp mierzyliśmy i mierzymy nadal naszą pozorną skutecznością nakładania przyrodzie kajdan oraz blichtrem technicznych nowinek, a nie powszechnością obowiązywania i faktycznego respektowania zasad moralnych i etycznych zapewniających człowiekowi radość życia, osobiste szczęście i spokój. W sumie jest przecież tak, że nie łączy nas nawet z innymi świadomość oczywistej wspólnoty wyznaczonej jakżeż krótkim czasem naszej egzystencji. Jesteśmy bardziej nastawieni na szukanie u innych tego, co nas z nimi dzieli. A nienawiść skutecznie nam w tym pomaga.

Bez względu na to, jak bardzo masowe jest to zjawisko, nienawiść właśnie winniśmy dostrzegać szczególnie ostro, o niej mówić i o niej pamiętać. Jest to przecież uczucie, które łatwo przychodzi, staje się skutecznym motorem działania i prowadzi do nieobliczalnych konsekwencji. Nie lekceważmy więc jej, choćby była to tylko nienawiść naszego dziecka do chłopaków z innej ulicy.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 123 (12359) 7, 8, 9 lipca 1985

 

ABSURD

ABSURD

 

Zdarza się jeszcze, że tu i ówdzie, od czasu do czasu wygłosi ktoś myśl „odkrywczą”, iż ludzie chcą żyć normalnie. Zaraz też zaczyna się mowa na temat warunków, możliwości, trudności i czegoś tam jeszcze, co jest i co ową normalność przekreśla. I wszystko prawda. Szkopuł w tym jednak, że niecała, że niepełna, a taka prawda wygląda jak nadgryziona kanapka na talerzu dla gości: częstować się nią można lecz nikt nie ma na to ochoty. A rzecz w tym, ze normalnie żyć mogą jedynie normalni ludzie, a więc tacy, którzy potrafią jeszcze odróżniać absurd od normalnego stanu rzeczy. Z tym zaś coraz u nas gorzej i gorzej.

Swego czasu pisałem o naszym stosunku do porządków sugerując, że nie jest to stosunek normalny, że porządki bywają dla nas celem samym w sobie. Że efektem tak rozumianych porządków są koszmarki utrudniające nam życie, skazujące na dodatkową stratę czasu, na wystawanie w kolejkach itd. Jednym z przykładów – tak rozumianych porządków – był pomysł zaniechania skupu butelek przy kasach w zaspiańskim Victusie, na rzecz przyjmowania ich w małym jak psia buda, okienku. Przed nim to gromadziły się, w godzinach wolnych od pracy, tłumy spragnionych pozbycia się opróżnionych butelek. Tłumy takie gromadzą się nadal i tylko narzekających głośno jakby coraz mniej. Uznaliśmy, że kolejka długa, kręta, wyżerająca ludziom ich własny czas przeznaczony na wypoczynek, na rodzinne życie – jest zjawiskiem normalnym, że załatwienie czegokolwiek, choćby tak prostego, jak oddanie pustych butelek bez wystawania w kolejce – jest nienormalne.

Uderz w stół, a nożyce się odezwą. Victus był stołem. Instytucja odezwała się. Mniejsza o to jaka, kto się pod tym podpisał. Rzecz o absurdzie, a nie o instytucji Lecz na samą okoliczność tzw. reakcji na prasową krytykę, należałoby tutaj – zgodnie z ucierającym się zwyczajem – wyrazić szczere podziękowanie, że się zostało zauważonym, że się ktoś ustosunkował, że słuszność przyznał i poprawę przyobiecał. Należałoby też zakończyć sakramentalnym: „jeszcze do sprawy powrócimy”.

Na okoliczność absurdu wspominam o tym właśnie piśmie z tego powodu, że zastosowana jest tutaj argumentacja charakterystyczna dla takich właśnie sytuacji, kiedy to ktoś tłumaczy się u nas publicznie z niedociągnięć, braków, z tego, że źle pracuje, że w sumie szkodzi zamiast pomagać. Znamienny pod tym względem jest końcowy fragment wspomnianego pisma: „Reasumując całość przedstawionych wyjaśnień, których celem było jak najszersze przedstawienie problematyki odkupu opakowań szklanych w naszych placówkach możemy stwierdzić, że nie zawsze nasze trudności spotykają się ze zrozumieniem społeczeństwa. Nasza praca zaliczana jest do jednych z trudniejszych prac w obrocie towarowym, gdzie mamy do czynienia codziennie, bezpośrednio z klientem i gdzie trudno jest ją zmechanizować ułatwiając tym samym zatrudnionym tam kobietom pracę i stąd musimy ją stale udoskonalać organizacyjnie. Przyjęliśmy stanowisko elastyczne, gotowe do poprawy każdych zauważonych usterek w pracy zarówno przez klientów jak i inne osoby.

Naszym zdaniem dzięki takiemu stanowisku dojdziemy do wypracowania właściwych form organizacyjnych we wszystkich placówkach ku zadowoleniu klientów jak i własnemu”.

Absurd tkwi – moim zdaniem – w myśleniu zgodnie z którym czyjeś tam trudności nie spotykają się ze zrozumieniem. I że taki stan rzeczy źródłem jest czyjegoś żalu. Zauważmy, że ów wielki żal do społeczeństwa, które wciąż czegoś nie rozumie, leje się przez nasz kraj szeroką bardzo rzeką. Jej nurt ożywiają łkający w nieutulonym żalu – do społeczeństwa właśnie – różni nieudacznicy. W naszym przypadku jest to łkanie speców od skupu opakowań szklanych. Ciekawe czy ci łkający i żądni społecznego zrozumienia sami aż tak bardzo są wyrozumiali. Ciekawe jaka byłaby ich reakcja gdyby zdarzyło się, że trudności finansowe pana Kowalskiego nie pozwoliłyby uiścić mu rachunku w sklepowej kasie. Czy sprzedaliby na kredyt? A może po cenach hurtowych?

Nie łudźmy się. Nic z tych rzeczy. Wszak obowiązkiem Kowalskiego jest płacić na miejscu, bez względu na jego osobiste, indywidualne kłopoty finansowe. Na jakich więc zasadach ten, który niczego nie bierze za darmo ma jeszcze dodatkowo coś tam rozumieć. Tym bardziej, że to coś utrudnia mu życie, zabiera wolny czas. I co w ogóle jest tutaj do rozumienia? Żelazne warunki są dla jednej strony, takie same muszą być i dla drugiej.

Nie dajmy więc sobie wciskać absurdów o ile faktycznie marzy się nam jeszcze, aby żyć normalnie.

 

Tadeusz Wojewódzki

 

Dziennik Bałtycki, 119 (12361) 31 maja, 1, 2 czerwca 1985

 

PIENIĄDZE

PIENIĄDZE

 

Mówi się, że pieniądze szczęścia nie dają, ale czym szczęście jest, tego nawet filozofowie nie wiedzą. Za to szeleszczące banknoty każdy głupi potrafi w kieszeni namacać, jeśli tylko kieszeń ta nie jest pusta. Czym są faktycznie pieniądze w życiu ludzi, wie tylu, ilu ma ich rzeczywiście dużo; wiedzą ci, którzy żyją dostatnio, dla których pieniądze jeśli już są problemem to tylko takim jak i gdzie je ulokować, nigdy zaś skąd je wziąć, aby żyć. Zawsze więc było tak, te większość ludzi nie mogła i praktycznie nie poznała tego, czym pieniądze faktycznie są, zadowalając się gorzką na ogól prawdą o tym, czym jest ich nagminny, chroniczny brak.

Oprócz tego, ze świat od dawien dawna jakoś tam się dzielił, że raz ważny byt kolor skóry, poglądy, wiara, a innym razem to czy się ma proste czy też skośne oczy, to tym, co faktycznie dzieliło ludzi i co nadal dzieli, są właśnie pieniądze. I prawda o nich oraz o nas jest taka, że żyjąc pod tą samą szerokością geograficzną, w tym samym czasie – ci, którzy je mają i ci którym pieniędzy brak – żyją praktycznie w dwóch całkowicie różnych światach.

Pieniądze bowiem jeśli już nie są wytrychem do wszystkich drzwi tego świata, to pozwalają ich właścicielom otworzyć te choćby, dzięki którym żyć można wygodniej i ewentualnie lepiej. I wiedziałby o tym ten, który czeka codziennie na spóźniające się regularnie tramwaje. Wiedziałby, że życie prostsze jest i o ileż bardziej normalne, kiedy ma się choćby i najgorszy, ale zawsze samochód.

U nas starano się zawsze pomniejszać rolę pieniądza, a echem tego stanu rzeczy są jeszcze teraz takie przekonania, że w innych krajach liczą się, tylko pieniądze, że one decydują o wszystkim, nawet o wartości człowieka i to jest straszne. Jakaż to jednak różnica czy o wielu sprawach decydują pieniądze czy – jak to ma miejsce u nas – ich brak? A po wtóre czy to lepiej jest, że jedni mają tytuły i sławę, inni tylko – wiedzę, a jeszcze inni duże pieniądze i to wszystko, co one dają, a więc także przekonanie o swojej wyższości?

Mówi się – nie bez racji, że zaglądanie do cudzej kieszeni nie jest w dobrym tonie. Ale jakimi w końcu usprawiedliwieniem dla takiego zaglądania może być z pewnością fakt, że ludzie nie są ślepi, że bogactwo, szczególnie kiedy kapie, widoczniejsze jest bardziej niż bieda i że ludzie chcąc dorównać bogatszym od siebie będą starali się ich naśladować. Kto więc ma u nas te duże, widoczne gołym nawet okiem pieniądze – to sprawa nie tylko ich właścicieli. I z tego punktu widzenia istotne jest czy mają je ludzie najlepsi spośród nas i to najlepsi według starych jeszcze kryteriów wartościowania czy tych najnowszych. Jeśli według tych pierwszych, a więc z czasów kiedy się nam jeszcze tak wiele nie poplątało, nie pomyliło, to tymi najlepszymi są super fachowcy, ludzie najbardziej spośród nas wykształceni, rzetelni itd. Znaczyłoby to, że jeśli już do jakiegoś wspaniałego samochodu wsiada mój rodak, to albo jest to znany profesor uniwersytecki, może chirurg, który wykonuje najbardziej skomplikowane zabiegi na ludzkim ciele, albo inżynier – wynalazca, słowem ktoś taki przed kim każdy rozsądny człowiek czoła uchyli. Nie trzeba jednak pytać tych wsiadających do najlepszych wozów, wystarczy na twarz spojrzeć by wiedzieć, że jak na rodzynki w cieście, tak często trafić można w takiej sytuacji na kogoś wartościowego według tych starych zasad wartościowania.

Oczywiście takiej sytuacji można nie akceptować i mówić sobie, że ważne jest nie to kto co ma, ale co sobą reprezentuje. Tylko jak długo? Pamiętam jeszcze na początku lat siedemdziesiątych jakie kłopoty mieli moi rówieśnicy, by otrzymać pracę w średniej szkole, w charakterze nauczyciela, zaraz po studiach. Wiem, że emerytury wcześniejsze itd., ale ile roczników choćby samej filologii polskiej opuściło przez ten czas mury naszej uczelni i co? Do szkól podstawowych dają się jeszcze namówić ludzie „z ulicy”. Wytrawni pedagodzy i nie tylko oni zresztą – „zmądrzeli” – tak się to przecież określa. Skoro nie te tradycyjne, stare wartości liczą się, nie za nie ludzie dostają pieniądze i nie za ich przyczyną robią te pieniądze największe, to przecież naturalną koleją rzeczy jest taki stan, że powszechnie obowiązującym wzorcem postępowania będzie ten, który pozwala żyć normalniej.

Wygrana w totka, choćby kilkumiesięczny wyjazd na Zachód w celach zarobkowych lub jakaś buda, stragan z warzywami czy kramik w centrum miasta – to stawia ludzi na nogi mocno, pozwala im egzystować normalnie. Jak się ma do tego codzienna solidność, rzetelność, fachowość, ba nawet wytrwałość i talent? W najlepszym wypadku różnie, a na ogół – gorzej. I nie byłby to może powód do wszczynania larum gdyby nie fakt, że ludzie zawsze będą naśladować tych, którzy mają więcej pieniędzy i dążyć do tego, co pieniądz mieć pozwala.

 

Tadeusz Wojewódzki

 

Dziennik Bałtycki, 73 (12900) 27 marca 1987

WYBÓR

WYBÓR

 

Często tracimy czas na rzeczy i sprawy nieistotne, nikomu, w tym także i nam samym zupełnie niepotrzebne. Uświadamiamy to sobie zbyt późno, by nadrobić stracony czas oraz zbyt gwałtownie, aby nic przezywać tego kosztem zdrowia i naszego samopoczucia. A wszystkiemu winien jest niewłaściwy wybór. Pomyłka w ocenie tego co ważne, a o czym nie warto nawet myśleć. Bo też w rzeczy samej: cóż faktycznie ważne jest i warte prawdziwego zachodu w naszym życiu?

Moim zdaniem wiedza. Ale nie każda, chyba także i nie ta książkowa. Jeżeli brać pod uwagę, wymogi codzienności, to powiedzieć trzeba, że najbardziej przydatna i potrzebna jest nam wiedza o tym kto za czym oraz kto za kim stoi. Ludzie, którzy wiedzy takiej nie posiedli, mają bledną wizję świata i mgliste o jego faktycznej naturze wyobrażenie.

Weźmy chociażby dla przykładu palaczy, którzy zaciągając się z lubą rozkoszą aromatycznym dymkiem z papierosa, żyją w ciągłym strachu przed rakiem płuc. Są to doprawdy nieszczęśnicy, którym znikąd czekać nadziei. Tylko strach i życie ze świadomością słabości własnego charakteru, ułomności woli, która lichością swej kondycji naraża ich na niebezpieczeństwo choroby, tak bardzo okrutnej.

Wprawdzie palacze na co dzień nie myślą tak właśnie, ale myśli owe siedzą w nich bardzo głęboko i raz po raz wyłażą, czego najlepszym dowodem są podejmowane po kilkakroć w roku rozpaczliwe próby zerwania z paleniem. Błąd w wyborze dokonanym przez tych ludzi tkwi W tymi wszakże, iż zastanawiają się nad tym co zdrowe dla człowieka, a co nie, czy palenie tytoniu bardzo szkodzi, czy też tylko troszeczkę. Czy uda się im zerwać z nałogiem, czy też poniosą raz jeszcze klęska. Myślą tak właśnie, zamiast postawić tobie właściwe pytanie: Kto stoi za tym gadaniem, że papierosy szkodzą?

Kto? Oczywiście, że niepalący. Im to przecież przeszkadza nasz dymek z papieroska na każdym nieomal kroku. To za ich sprawą podzielono jednolite dotychczas składy kolejowe na dwa antagonistyczne obozy: palących i niepalących. Im to właśnie przeszkadza nasze palenie nawet na peronach, żeby już o hallu dworcowym nie wspominać.

Walczyć z takimi jest bardzo trudno, oto dlatego, że w przebiegłości swojej niepalący odwołują się do wartości, najwyższych, takich chociażby, jak ludzkie zdrowie. Wartościami tymi zatykają usta palaczom czyniąc z nich nieme ofiary swej przebiegłości.

Jak bardzo jest to wyrafinowana robota, jak koronkowe są akcje ludzi tego pokroju, przykładów mamy bardzo wiele. Wszak na paleniu ci fałszywi szermierze szczytnych idei nie poprzestali. A na zdrowiu, jako wartości najwyższej, jeżdżą niczym na łysej kobyle Kto ma jaszcze wątpliwości niechaj przypomni sobie ową akcje, niby na rzecz zdrowia, ma się rozumieć, przeciwko piciu nie przegotowanego mleka. Naiwni sądzili, że to faktycznie chodziło o to tylko, abyśmy pili mleko przegotowane. Ci jednak, którzy w porę zrozumieli, że najważniejsza jest zawsze odpowiedź na pytanie: Kto za taką akcją stoi, wnet pojęli, że stoją za nią właśnie przeciwnicy picia mleka. Najłatwiej wszak zniechęcić do picia tego płynu widokiem i smakiem kożuszka, którego nikt z nas, przynaglany za lat szczenięcych nie lubił. A czy widział ktoś kożuch taki na surowym mleku? Oczywiście, że nie. Mleko przegotowane ma go jednak zawsze! Czyż jest więc skuteczniejsza metoda, bardziej wyrafinowana i bezkarna, jak właśnie w imię naszego zdrowia zalewać codzienność naszą mlekiem z kożuszkami i zniechęcać tym samym do jego picia?

Teraz z kolei podnoszą coraz śmielej głowy tak zwani obrońcy czystości środowiska. I znów naiwni pomyślą, że ludzie ci kierują się szlachetną ideą dbałości o nasze zdrowie. Kiedy jednak dokonać właściwego wyboru i zapytać o to kto za akcją ową stoi, widać będzie, jak na dłoni, że stoją tam ludzie wrogo do nas nastawieni, ci wszyscy, którzy chętnie widzieliby nasz kraj orany wołami, a nas samych żyjących w jaskiniach zamiast w pięknych, betonowych, wielkich i wysokich blokach. Ludziom tym o to tylko faktycznie chodzi, abyśmy przestali produkować, iść drogą postępu i rozwoju. Wszak nie masz produkcji bez dymu, pyłu i ścieków.

Podążamy trudną, wyboistą drogą pluralizmu myślowego. No i bardzo dobrze. Nie dajmy się jednak na tej drodze zwieść niewłaściwym wyborom, bądźmy zawsze czujni i gotowi, przygotowani do tego, aby ziarno skutecznie oddzielać od plew. Choćby i na plewach owych wypisywano wartości nam bliskie. I myślmy, cały czas myślmy: Kto za tym wszystkim stoi? Wszak jest to perspektywa myślowa z długą już u nas tradycją, po wielekroć sprawdzoną i jakże owocną.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 68 (12592) 21 marca 1986

 

KOCHANIE

KOCHANIE

 

Ledwo nauczysz się jako tako rozpoznawać sens słów, pojmować trochę choćby tylko z tego, co do ciebie mówią, ledwo gaworzyć zaczniesz, a już mamusia i tatuś zadają ci to sakramentalne pytanie: „Kocha nasz synalek mamulkę swoją ukochaną? Kocha tatulka naszego? Kocha?”. Spróbuj no bracie powiedzieć, że nie. Albo nasłuchasz się na swój temat rzeczy takich, że połowy nawet z tego nie zrozumiesz, albo ojciec „buczeć” zacznie, jak stary kozioł, udając, że mu smutek tak wielki wyznaniem swoim uczyniłeś. Dla świętego w rodzinie spokoju mówisz więc, że kochasz. Wpierw rodzicom, potem ciotkom, babciom, dziadkom, a jak większej chytrości w porę nabierzesz, to także „pokochasz” znajome sąsiadki, co oznajmiając wywoływać będziesz spazmy radości w tychże i okrzyki typu: „Boże, jakie to kochane dziecko! Ono wszystkich kocha!”.

Ten najwcześniejszy w naszym życiu okres nie jest przecież pozbawiony pułapek związanych z kochaniem także, a zastawionych przez różnych ciekawskich. Oczywiście pytaniami w rodzaju: „A kogo też kochasiu kochasz ty najbardziej? Mamusię czy tatusia?”. Szczęśliwy z nas ten tylko, kto w porę dowiedział się i zapamiętał dobrze, że w sytuacjach takich, gadać trzeba, iż ,,po równo”, bo jak nie…

W błędzie pozostają ci, którzy skłonni są mniemać, że terror kochania kończy się wraz z latami szczenięcymi.

Któż z nas nie pamięta ileż to musiał nagadać tej pierwszej, wybranej, w cielęcym jeszcze wieku – że kocha. A gadając tak – ileż musiał połknąć kilometrów przeróżnych deptaków, ścieżek leśnych i polnych, trzymając ją przy tym obowiązkowo za rączkę i patrząc głęboko w oczy, stosownym do wieku – cielącym, rozmarzonym wzrokiem? Ileż musiał nawzdychać, najęczeć, ileż wierszydeł spłodzić smętnych o tęsknocie żrącej każdą sekundę, spędzoną bez niej w samotności, o tym że nasze bez niej życie traci zgoła swój sens i barwy także, pokrywając się głębokim cieniem osamotnienia. Ileż to razy powtarzać musiał, że kocha, kocha i zawsze kochać będzie, zanim ona uwierzyła i to dała, co dać mogła – czyli… rękę.

Jak człowiek patrzy z perspektywy lat minionych na ów okres cielęcy, to trudno jest mu oprzeć się wrażeniu, iż wtedy to właśnie dał z siebie wszystko, że wyczerpał życiowy limit obietnic i wyznań miłosnych. Że się tak nawyznawał i nawzdychał, że już na dobre uwolniony został spod terroru kochania.

Przychodzi jednak czas, kiedy uświadamiasz sobie, że te twoje włosy nieomal do cna z twojej wyszły głowy, że te podbródki widoczne przy goleniu, to także, nie mówiąc już o sadełku tu i ówdzie widocznym. I choć wygląd ów z cielącym wiekiem nie ma nic wspólnego, to on właśnie przywołuje ci wspomnienia lat dawno minionych i budzi w tobie znów tęsknotę do wyznań, do obietnic i… ręki – najlepiej tak młodej, jak tamta, z lat twoich młodzieńczych. Podtatusiali, czasem z wnuczętowym przychówkiem, dokładnie ogoleni i wychlapami peweksowskimi toaletowymi wysiadujemy znów po parkach – my, zniewoleni terrorem kochania – umilając czas oczekiwania na nią obrywaniem listeczków lub płatków, z miłosnym różańcem na ustach: „…kocha, lubi, szanuje…”. Zarzynamy kasy zapomogowo-pożyczkowe, by ofiarując dowód uczuć naszych tej znów jedynej, wybranej i kochanej wyznać, że kochamy, kochamy i kochać będziemy zawsze.

Kiedy mija szalejąca czterdziestka, a miejsce miłosnych uniesień zajmuje wcale nie mniej intrygujący problem sprawnego funkcjonowania układu trawiennego oraz związanych z tym pewnych czynności fizjologicznych raz jeszcze żyć będziemy złudnym przekonaniem, że kto jak kto, ale my nie możemy już stać się po raz kolejny ofiarami terroru kochania. Złudzenie to od poprzednich milsze jest o tyle, że źródeł kolejnego rozczarowania w porę, poznać nie zdołamy, że na własne nie ujrzymy już oczy tego, co napiszą o nas w gazecie. A napiszą przecież: „…nasz kochany ojciec, dziadek i pradziadek…”.

I jeśli w życiu naszym, tak bardzo przez kochanie owo sterroryzowanym, jest coś dziwnego, to chyba to tylko, że przychodzimy na świat, żyjemy w nim i opuszczamy go z niezaspokojonym pragnieniem ciepła, bycia kochanym i kochania innych.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 62 (12586) 14 marca 1986

 

 

BRUD

BRUD

 

Nie wiem czy można żyć biednie i szczęśliwie zarazem. Jeśli bajkom wierzyć to i owszem. Wiem natomiast, że można żyć biednie ale schludnie i czysto zarazem. Brud choć zwykł się nam kojarzyć z biedą i ubóstwem nie z niej się bierze, tak jak myszy nie biorą się ze zgniłej słomy. Brud bierze się z naszych przyzwyczajeń, nawyków, potrzeb i naszego wyobrażenia normalności.

Brud ma wprawdzie i nędzą tyle wspólnego, że jeśli już nie wypełnia w całości, to podkreśla w każdym, także i w naszym pejzażu, cechy właściwe obrazowi nędzy i rozpaczy. Ważniejsze jest jednak to, że jeśli wszędzie jest go pełno i pod ręką wodzi się na co dzień z niechlujstwem oraz dziadostwem godnym chyba tylko czasów najpopularniejszej u nas hodowli kołtuna, to nasiąkamy jego obecnością do tego stopnia, że coraz rzadziej dziwi nas on i oburza. Chyba, że ktoś przez zapomnienie w nowych spodniach czy sukience tam usiądzie, gdzie w kombinezonie roboczym też siadać nie powinien. Chyba, że nowym butem wdepnie w to, co ponoć szczęście ma przynieść, ale póki co kłopoty same swoją obecnością sprawia.

Oburzamy się, więc jeszcze na cuchnące publiczne szalety, te przybytki, których przeznaczenia nie domyśliłby się zapewne człowiek wychowany w normalnych, schludnych warunkach. Psy wieszamy jeszcze na dozorcach za klatki schodowe godne najbardziej rasowych slumsów. Ale najgorsze jest to, że coraz częściej brud nas nie razi ani nie, odraża i pospołu z niechlujstwem, abnegacją oraz nijakością kształtuje nasze, codzienne wyobrażenie normalności.

Nie dziwi nas, nie odraża np. tramwaj „przegubowiec”. Normalne jest już w naszych oczach to, że wszystko, na co tylko w, tramwaju takim spojrzeć brudne jest, szare, czarne albo pożółkłe. Że na każdym kroku widać jakieś szmaty zwisające ze złączy drzwi, kawałki dykty zamalowanej na uniwersalny, stalowy czy szary kolor, a wpakowanych po wsze czasy w miejsce szyby lub jakiejś inne zjawiątka zamontowane z równym, jak pozostałe „smakiem” oraz zręcznością i znawstwem takim, jakby to te same zawsze, dwie lewe ręce wszystko robiły. Nie rażą nas nawet te listwy metalowe niby coś tam jeszcze trzymające, choć pogięte, jakby na nich tylko los za ten brud wokół mieli się i na nich tylko wyzywał. Nie dziwi to wszystko, z czego farba sama złazi. Nawet nie zauważymy, gdy ktoś kiedyś w takim tramwaju dziurą po wybitej szybie nie dyktą lecz jakąś starą poduchą zapcha i będziemy wozić się z nią całymi latami.

Kiedy mówi się publicznie o sprawach takich, jak ta, to zaraz ktoś poczuwa się w obowiązku, żeby wyjaśnić i uświadomić, że krótko mówiąc pasażer te świnia Któż jednak jeździ w tym miejscu tramwaju, z samego przodu, nad którym wisi surowy zakaz rozmowy z motorniczym? Nie pasażerowie przecież. A miejsce to też nas nie dziwi swoim wyglądem, choć często obskurniejsze jest może bardziej nawet od całej w tym tramwaju reszty. Popatrzmy tylko na ten pulpit, który ani ścierki, ani farby tym bardziej nie widział całymi latami. Wygląda zupełnie tak, jakby go ktoś ze ,,złomowca” dopiero co przyniósł, I równie obskurnie, niechlujnie wygląda w tym miejscu cala reszta. Łącznie z okładką na dokumenty i na rozkład jazdy, z tym co o-bok tego pulpitu i co pod spodem. Wraz z nieodłącznym prętem do przekładania zwrotnicy, którego nikt nigdy nie pomaluje. Bo i po co?

Rzecz więc w tym, że my już tego wszystkiego nie dostrzegamy, nie widzimy. Że to, co takie obskurne, traktujemy jako normalne. Traktują tak to i pasażerowie i motorniczy.

Tak samo, jak o tramwajach myślimy już o wielu bardzo rzeczach. Nie odrażają nas swoim widokiem nawet pojemniki na chleb czy nabiał. A gdzież im tam do owej nieskazitelnej bieli, jaką winny się wyróżniać pojemniki na żywność i to żywność przeznaczoną do bezpośredniego spożycia. Nie razi nas to nawet, że ciąga się je bezpośrednio po chodniku, po ziemi, po podłodze, choć jest w nich żywność.

Słychać czasami u nas glosy wyśmiewające się z ludzi, że z własnych mieszkań czynią dziwne miejsca, w których nawet żyć swobodnie nie można. Że to takie bombonierki, wydmuchane, wychuchane, wypieszczone, że ludziska ciągną do tych swoich norek to, co najlepsze, najpiękniejsze, że urządzają te małe kliteczki – namiastki normalnych mieszkań – zupełnie tak, jakby mieli w nich spędzić całą wieczność, choć przychodzą tutaj tylko wyspać się, coś przekąsić, a rzadko tylko kiedy pomieszkać. Być może, że z naszymi mieszkaniami jest jednak tak, że stanowią one dla nas oazy normalności. Jeśli już nie są to miejsca, gdzie dobry smak i dobry gust rządzą nade wszystko, to chociaż – i to najważniejsze – jest w nich właśnie schludnie i czysto.

Wśród wyborów dokonywanych przez nas, choć nie zawsze w zgodzie i naszymi potrzebami, jest zapewne i ten, stawiający namiastkę wyżej niźli brak tego, co potrzebne do życia w miarą normalnego. W przypadku czystości, schludności, estetyki – sprawa o tyle jest skomplikowana, że to jednak nie nasze mieszkanka kształtują w nas najmocniej wrażliwość na takie wartości lecz to przede wszystkim, co poza nimi. A jeśli tak, to czas już najwyższy, aby zaczęło nam przeszkadzać wszystko to, do czego przyzwyczajaliśmy się tyle czasu. Któż bowiem może rozsądnie zapewnić nas o tym, że za czas jakiś nadal razić będzie nas w naszych mieszkaniach to, co już tak rzadko razi nas teraz poza nimi.

 

Tadeusz Wojewódzki

 

Dziennik Bałtycki, 61 (12888) 13 marca 1987

 

TARCZE

TARCZE

 

Do jakich wniosków prowadzić może porównanie szkoły lał sześćdziesiątych, ze szkołą obecną? Czy szkoła dzisiejsza wyjdzie z tego porównania z tarczą czy na tarczy? Moim zdaniem, ani z tarczą, ani na tarczy, ale – w dosłownym tęgo słowa rozumienia – bez tarczy. Wyłączając niedobitki w mundurkach techników czy też szkół zawodowych, które policzyć można na palcach, cała reszta – potęga – to anonimy bez tarczy.

W latach sześćdziesiątych, nie tak w końcu od obecnych odległych, młodzież szkolna tym różniła się od pracującej, że nosiła tarcze właśnie. Ale że od młodzieży pracującej, to może mniej ważne. Ona różniła się tym od dorosłych. Nieprzemijającym marzeniem wszystkich młodych pokoleń, którego sensu nijak pojąć w dorosłym już życiu nie można, jest możliwie jak najszybsze wejście w stan dojrzałości. Marzenie to tym silniejsze, im brak dojrzałości wiąże się z większą liczbą zakazów i nakazów, którym podporządkować się muszą małolaty. W tym to okresie żyje się przecież w głębokim przekonaniu, iż uchylenie owych rygorów, wejście w posiadanie przywilejów dostępnych dorosłym, równoznaczne jest z posiadaniem szczęścia, do którego warto wzdychać całymi latami.

Ćwierć wieku temu młodzież nie tylko teoretycznie, ale i praktycznie miała do czego wzdychać. Próg dojrzałości był tak namacalny, jak własny nos, którego bez lustra nie obejrzysz, ale namacalnie stwierdzić możesz, że jest. Wówczas to uczeń, w przeciwieństwie do dorosłego – musiał nosić tarczę, odpowiedni strój (pamiętacie te bluzy i granatowe spódniczki oraz takież spodnie?), nie wolno mu, było przesiadywać w kawiarni, a o spelunkach wiedza uczniowska była wówczas prawie żadna. Uczeń nie mógł nosić zbyt bujnej fryzury, a jeśli płeć była to piękna, to należało wystrzegać się szminki i wszystkich tych przyborów malarsko-kreślarskich, które służą dorosłym damom do wybawiania i usidlania pici brzydkiej. W tamtych też czasach niejednokrotnie sam pan dyrektor witał uczniów swoich w drzwiach szkoły. Nie tyle może z uprzejmości, co dla ciekawości własnej – który też to znów gagatek tarczę ma na zatrzaskach czy na szpilce- dla odmiany.

Miał więc do czego wzdychać człowiek młody, gdyż dorosłość w tamtych czasach to było coś.

Potem w środkach masowego przekazu pojawili się panowie, którzy – jak się to u nas mawia – wyszli naprzeciw oczekiwaniom młodzieży i podjęli szeroką kampanie na rzecz ubarwienia życia tejże. Ponieważ większość tego, co robimy, rozumiemy zbyt dosłownie, więc i efekt ubarwiania życia naszej młodzieży taki był, iż do szkoły wkroczyły kolorowe ubrania. Szkoła się zmieniła.

Zmienił się i uczeń. Wbrew pozorom różnica między uczniem z tarczą, a tym bez tarczy jest bardzo duża. Uczeń bez tarczy jest po prostu anonimowy. O anonimach można powiedzieć natomiast tyle, iż jedynie ludzie o wysokiej bardzo moralności zachowują się identycznie zarówno wówczas, kiedy działają anonimowo, jak i wówczas, kiedy pod tym, co robią, podpisują się swoim imieniem i nazwiskiem. Taka moralność jest przywilejem dojrzałości. Tarcza szkolna nie chroniła wprawdzie ucznia przed całym złem tego świata, ale egzystował on chociaż ze świadomością tego, iż jest uczniem, o czym zaświadczała tarcza na rękawie i jako uczniowi wielu rzeczy robić mu nie wypada, a wielu wręcz nie można. Choćby z obawy przed tym, że dzięki tarczy właśnie może być łatwiej zidentyfikowany. Wraz z tarczą zabraliśmy uczniowi obawy i troski tego typu.

Tarcza była chyba tym kamyczkiem, którego poruszenie i usunięcie ze szkoły spowodowało lawinę, obecności której nikt się, chyba nie spodziewał. Oprócz bowiem anonimowości ucznia na ulicy, prócz zmniejszenia szansy identyfikowania się ucznia ze swoją szkołą zrodził się nam, a zaostrzył szczególnie teraz jeden jeszcze problem. Stara to prawda, że kryzys biedzi biednych i bogaci bogatych. Obecnie jest właśnie tak, że część ludzi pozwolić może tobie na wiele i coraz więcej, a pozostali ledwo koniec z końcem wiążą. Widać to po nas, widać po ubiorach młodzieży, a widać tym bardziej, im mniejsze obowiązują rygory szkolne w zakresie ubioru. Nawet gdyby bogactwo rodziców było moralnie uzasadnione, bo wynikające z ich wysokiej fachowości, dzieci nie mają z tego tytułu prawa wynosić się ponad inne, biedniejsze, podkreślając to „szpanerskim”, pewexowskim strojem. Wychowanie w skromności i pokorze żadnemu jeszcze pokoleniu nie zaszkodziło. Wychowanie w „szpanerstwie” daje zawsze te same, opłakane efekty. Rozluźnienie, a raczej zlikwidowanie rygorów szkolnych w zakresie ubioru, młodzieży, oznacza dzisiaj przyzwolenie dla „szpanerstwa”, dla oceniania człowieka nie według jego wewnętrznych wartości ale na takiej samej zasadzie, jak ocenia się towar na sklepowej półce. Liczy się tylko ten towar, który jest ładnie opakowany. Ten źle, nieefektownie opakowany (patrz: źle ubrany) uważany jest „za gorszy”, często bezwartościowy. Jeśli z takim właśnie systemem wartości obcuje człowiek młody, najbardziej wrażliwy, kształtujący dopiero swoją osobowość, to czegóż możemy się po nim spodziewać, czego oczekiwać?

Tarcza szkolna jest więc dla mnie symbolem czegoś, co zanikło, z czego nieświadomie chyba zrezygnowaliśmy. Młodzież nasza dzięki jej nieobecności czuje się być może bardziej, niźli my w jej wieku, dorosła. A chodzi przecież o to, aby naprawdę taka była.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 56 (12580) 7 marca 1986