Archiwa tagu: Tadeusz Wojewódzki

KRYTYKANCI

KRYTYKANCI

 

NARZEKAMY, że tak niewielu wśród nas jest punktualnych, solidnych, uczciwych. Twierdzimy, że cechy owe wyłażą z nas, niczym szydło z worka, dopiero wówczas, gdy pracujemy za banknoty w kolorze nadziei, poza granicami kraju. Wyłażą jednak i bez tego. Wystarczy, że pojawi się… krytyka. Po tym bowiem co krytykujemy, widać jacy jesteśmy.

Gdzie więc są u nas ci superpunktualni? Ci, którzy nie spóźniają się z zasady, gdyż tego nie tolerują, nie cierpią? Oczywiście, że spotkasz ich w poczekalni u lekarza, który spóźnia się systematycznie, albo jeśli nie tam, to z pewnością pod drzwiami sklepu, który otwierany jest minutę lub – o zgrozo – dwie później, niźli wynikałoby to z informacji zamieszczonej na wywieszce. Tam właśnie oburzenie na spóźnialskich jest tak wielkie, tak szczere, a krytyka tak powszechna i totalna, że lincz zdaje się wisieć tylko na włosku. Nikt, dosłownie nikt nie może mieć w takiej sytuacji najmniejszych choćby wątpliwości, iż kto, jak kto, ale ci krytykujący właśnie nie znoszą spóźniania się, niepunktualności. Owa krytyka, w której uczestniczą dosłownie wszyscy oczekujący na otwarcie gabinetu czy sklepu ujawnia najdobitniej kto stoi w kolejce i jak bardzo obca jest mu niepunktualność, jak wielkie emocje wzbudza w nim kontakt z brakiem punktualności bezpośredni, jak jego obecność w naszym życiu dziwi i porusza do żywego.

A gdzież, dla odmiany, znajdziesz u nas tych najbardziej pracowitych, te prawdziwe błyskawice w robocie, tych, którym pali się ona w rękach? Oczywiście, że w kolejce i nie pierwszej lepszej, ale takiej do okienka, w którym pani siedzi jedna, a operacji do wykonania na jedną, oczekującą głowę – ma kilkadziesiąt. W takich to totalnie kolejkach słyszeć się daje święty pomruk równie świętego oburzenia na „grzebalską”: „O Boże! Jak się to babsko niemiłosiernie grzebie! Co ona robi tyle czasu?!”. A wtóruje mu powszechne przytakiwanie; „Jak mucha w smole, jak mucha w smole…”. Gdyby w kolejce takiej stały grzbieluchy same, gdyby byli tam tacy tylko, którym robota od rąk nie odchodzi, ci leniwi i w pracy niemrawi, to sterczeliby przecież cicho, pamiętając o tym, że i u nich ludziska sterczą godzinami, choć roboty pięć razy mniej niźli tutaj. Ale w kolejce tej stoją – oczywiście – same tylko istne błyskawice, ci właśnie, którym robota się w rękach pali i dlatego ani rusz pojąć nie mogą dlaczego tutaj czekać im każą tak długo. I to dlatego krytykują tak głośno, szczerze i powszechnie.

Na takiej samej zasadzie najbardziej uczciwych, uczulonych wręcz na wszelkie przejawy nieprawości, na wszelkie próby oszustwa, znajdziesz przed kasami sklepowymi i to wtedy akurat, kiedy okaże się, że im doliczono do rachunku pozycję, której nie mają w koszyku. Wtedy to głośna krytyka oszukiwania ludzi, nabijania w butelkę, okradania, ba nawet takiego kasowego „podskubywania” nie ma równych sobie. Wtedy też jasne się staje, że kradzież czegokolwiek i oszustwo nie mieści się nam po prostu w głowie, że jak nam tak obce, tak dalekie, jak – nie przymierzając – Wyspy Kanaryjskie.

Widać wiec, że krytyka odgrywa w naszym życiu rolę wręcz niebagatelną, że bez niej obraz naszych zalet byłby mocno zatarty i okrojony. Przecież dopiero dzięki temu co krytykujemy widać wyraźnie, jak na dłoni, żeśmy pracowici i w pracy pomysłowi, jak – nie przymierzając – Japończycy; solidni, rzetelni i punktualni jak Niemcy; a ponadto przywykli do tego, by ręki nie wyciągać po to, co nic nasze – zupełnie tak samo, jak rodowici Szwajcarzy.

Słyszy się czasami utyskiwania, że jesteśmy malkontentami, że krytyce i krytykowaniu nie ma u nas rozsądnego końca. Że gdzie się dwóch naszych zbierze tam w krótkim czasie czci i wiary reszta pozbawiona zostanie. Może w tych utyskiwaniach wiele jest racji. Popatrzmy jednak na rzecz całą z innego, o ileż ważniejszego dla nas, punktu widzenia. Skoro krytyka jest u nas jedną z najważniejszych i najczęściej występujących form przejawiania się wielu wspaniałych cech, tyluż zalet – to kultywujmy zwyczaj ów zamiast go tępić. Wszak inni zaletami tak wielkimi i w tak imponującej mnogości poszczycić się nie mogą. Nawet w formie tak bardzo szczątkowej jaką jest krytyka i krytykowanie. Innych oczywiście.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 50 (12574) 28 lutego 1986

 

ZACHOWANIE

ZACHOWANIE

 

Pan Adam J. z Sopotu uznał za twój obowiązek wyrazić zdziwienie, że „tak poczytna gazeta, jak „Dziennik Bałtycki” zamieszcza na swoich łamach takie artykuły, jak np. artykuł Tadeusze Wojewódzkiego pt „Okropieństwo”.

Przypomnę, że felieton mój traktował o zanieczyszczeniach psiego pochodzenia, które to w całej swej okazałości ujawnił topniejący śnieg. No cóż, argumenty w tej sprawie nadal leżą tam, gdzie leżały i trudno wprawdzie zachęcać zainteresowanych do ich baczniejszego oglądania, ale jako kontrargument pozostaje chyba tylko taka właśnie sugestia.

Pomimo powszechnej i tak bardzo sugestywnej obecności owych okropieństw w naszym otoczeniu, mój Szanowny Polemista konstatuje w związku ze wspomnianym felietonem, że „artykuły powinny być rzeczowe, obiektywnie zgodne ze stanem faktycznym, a nie wywołujące u czytelników oburzenia”. Ponieważ deklaruje się pan jako miłośnik zwierząt, a mnie posądza o nienawiść do czworonogów, więc rozumiem z tego, że miłośnik zwierząt to ktoś taki, kto nie mówi o tym, co widzi- dla dobra sprawy. Jest to dość stara przecież i znana u nas szkoła patrzenia na rzeczywistość. Nie tylko na psy. Tak uczyliśmy się patrzeć na wiele wartości. Wedle tej szkoły kocha i jest z nami tylko ten, kto widzi jedynie dobre strony i o nich głośno mówi. Kto zachowuje się inaczej jest naszym wrogiem. To, o to chodzi – prawda? Można w ten sposób, ale tylko na swój własny, prywatny użytek. Jeśli bowiem wymaga się od innych takiego spojrzenia na rzeczywistość, to pamiętać trzeba o tym ile nieszczęść przyniosło nam ono w przeszłości, ile potworków napłodziło, co z naszymi mózgami uczyniło i jak silnym piętnem – aż po dzień dzisiejszy – na mózgu niejednego z nas odcisnęło. Mało nam tego jeszcze?

A jeśli chodzi o deklarację miłości do zwierząt, to tak, jak z innymi deklaracjami – gładko nam to idzie. Osobiście bardziej nawykłem oceniać ludzi nie po tym, co deklarują, lecz co czynią. Miłość nie jedno ma wprawdzie oblicze, sądzę, że do psa także, ale ta ograniczająca się do podrapania za uchem i pogłaskania po łbie od czasu do czasu – to chyba małpia do psa miłość, niewiele z prawdziwą mająca wspólnego. Posiadanie psa to za mało, aby nazwać się miłośnikiem zwierząt. Psem trzeba się jeszcze opiekować. A jak ta nasza nad psami opieka wygląda? Ile czworonogów gania samopas po naszych osiedlach? Ile wyje w zamkniętych mieszkaniach? Ileż wreszcie jest psów bezpańskich w azylach i poza nimi? Warto tez pamiętać o cierpieniach wielu pogryzionych przez psy. Są to fakty oczywiste i powszechnie znane, ale przypominam o nich tutaj, albowiem sądzę, że miłośników i wrogów zwierząt szukać trzeba przede wszystkim wśród tych, którzy mają z nimi kontakt najczęstszy, a mają go przecież właściciele psów. Niechże więc Pan w moim krytycznym o właścicielach psów pisaniu widzi to, co jest – jedynie pretensje do właścicieli.

Nie wiem o jakim to trzecim świecie mówi Pan twierdząc: „nie żyjemy w trzecim świecie, nie ma zakazu posiadania psów, a właściciele ich uiszczają dość wysokie podatki i opłaty sanitarne”. Kto byt np. w Szwajcarii widział zapewne w osiedlach mieszkaniowych piaskownice przykryte na noc specjalnymi siatkami w tym celu, że gdyby jakiemuś psu przyszła ochota zrobić w takim miejscu to, czego robić nie powinien, to nie ma na to najmniejszych szans. Właściciel psa wie też zapewne jakie obowiązki ciążą na nim. I w dodatku płaci stosunkowo wysokie podatki. Natomiast u nas zobaczyć można niejednego właściciela psa beztrosko przyglądającego się, jak jego pupilek robi w piaskownicy to, w czym potem bawią się dzieci. Tutaj nie chodzi o zapłatę za sprzątanie, ale o zwyczajną kulturę osobistą i właśnie z nią nic nie ma wspólnego myślenie, że skoro płace za czystość, więc mogę brudzić ile tylko wlezie i gdzie popadnie.

Nie mylmy tych spraw. Przeciec obowiązek odpowiedzialnych za czystość i fakt, że z obowiązku tego niewielu wywiązuje się, jak należy – to jedna kwestia, a nasza – właścicieli psów reakcje na to, gdzie się pies załatwia, to sprawa druga, Z windy, schodów i chodników wszystko to, co się psom przytrafi winni sprzątać ich właściciele, a nie dozorcy. Przecież są to sytuacje analogiczne do tych, kiedy rozleje się nam mleko w miejscu publicznym czy zbije butelka z innym płynem. Że coraz mniej ludzi czuje się w obowiązku sprzątnięcia po sobie w takiej sytuacji – to już kwestia naszej osobistej kultury, ale wytykanie takich spraw, również właścicielom psów nie ma nic wspólnego z nienawiścią do czworonogów, którą mi Pan imputuje, lecz z naszym zachowaniem na co dzień.

 

Tadeusz Wojewódzki

 

P.S. Za słowa poparcia w tej samej sprawie dziękuje szczególnie pani Barbarze B. z Oliwy, Mieczysławowi N. z Sopotu oraz Zdzisławowi O. z Gdańska.

Dziennik Bałtycki, 49 (12876) 27 lutego 1987

PODŻERANIE

PODŻERANIE

 

Póki człowiek siedzi u siebie w kraju, wszystko zdaje się być w porządku. Popuszcza pasa i … tyje. Ja tyję, ty tyjesz, on tyje. Chudych jak na lekarstwo. Tycie traktujemy więc jako zachowanie w normie. Pan, szczególnie w okolicach czterdziestki, nie wywołuje zdziwienia pokaźnym brzuszkiem, ale… jego brakiem. O paniach nie wypada wspominać. Niemniej popularność wszelakich diet-cudów, szczególnie wśród płci pięknej wydaje się być bardzo wymowna.

Tyjąc tu kraju, piszemy do swoich – tam, na Zachodzie – że u nas chudo. Oni wyobrażają więc sobie, że tylko skóra i kości na tobie. Potem jedziesz, stajecie przed sobą i jednemu wówczas trudno oprzeć się wrażeniu – że oni są chudzi lub w najgorszym razie tylko szczupli, a do tego tak ubrani, że ty w czymś takim nie poszedłbyś do miasta. Natomiast my  wyglądamy przy nich wypasieni, otyli, podbródków po kilka lub kilkanaście… W takiej sytuacji nie pozostaje nic innego, jak tylko tłumaczyć się gęsto, iż to bieda tak cię roztyła, że to winne ziemniaki i mączne potrawy.

Ktoś bardziej złośliwy mógłby nam powiedzieć prosto z mostu: tyjecie, bo żrecie. Złośliwi mają to do siebie, że czasami mówią głośno o tym, o czym cała reszta przyzwyczaiła się tylko myśleć po cichu. Ale z tym żarciem, to chyba jednak lekka przesada. Oczywiście, porównując to wszystko, co my jemy tutaj – z tym, co- a szczególnie ile- jedzą nasi, zamieszkali tam, można by ewentualnie przy tej tezie o naszym obżeraniu się pozostać. Ale po co? Niczego ona w sumie nie wyjaśnia, a poza tym problematyczna także jest jej dosadność, jeśli zważyć ile to i czego potrafią, spałaszować oni. Kiedy obserwuje się ich z bliska, to można – nawet z pozycji tego obżartucha znad Wisły – nabawić się nie lada kompleksów.

Osobiście skłonny jestem twierdzić, że nasze figury tęgie, postacie opasłe, czy te policzki wypchane tak bardzo u nas rozpowszechnione nie są rezultatem obżerania się lecz… podżerania. A to różnica zasadnicza.

Nasza narodowa tradycja – z tyciem posiadająca związek bezpośredni – polega na… zakąszaniu. Tradycja zakąszania jest u nas tak stara, jak picia alkoholu. Zakąszamy po to, by się nie upić, a pijemy po to, by zakąszać. Zakąska jest więc trwałym elementem naszej egzystencji.

Natomiast klasyczne podżeranie to ma do siebie, że jest jedzeniem nie dla samego bynajmniej jedzenia. Podżeranie jest czymś tak u nas naturalnym, że się to robi powszechnie, bezwiednie, bezrefleksyjnie. Gdzie tylko pójdziesz, do kogo tylko nie zajrzysz, to zaraz coś na stół wyciągają. Nie po to, by jeść, lecz by częstować czyli podżerać. Zastać u nas ludzi pijących, samą tylko herbatkę w szklankach, przy „pustym” stole, to rzadkość. Normalnie wszyscy podżerają – chociażby jakieś herbatniki, ciasteczka, pierniczki. Wszyscy bez przerwy coś żują, gryzą, mielą.

Zwyczaj podżerania wynosi się, z naszych domów rodzinnych. Ci, którzy naprawiają lodówki, wiedzą o tym najlepiej, że u nas najczęściej wysiadają nie jakieś tam agregaty, nie termostaty nawet, ale… zawiasy, zawiasy moi kochani! Bo też bez przerwy każdy chodzi do tej lodówki i coś podżera. Czyta – podżera, ogląda telewizję – podżera, pisze jakiś donos (do redakcji ma się rozumieć) – też podżera. A już najgorzej, jak mamuśka zapyta tatuśka czym ma mu dogodzić. Zaraz zaczyna się wymyślanie: „A może szarlotkę zrobisz mi, a może placuszek z kruszonką, a może…”

Podżeranie jest więc dla nas domową rekompensatą przyjemności, których jest za mało lub też są nie takie. Jest naszym rodzimym sposobem rekompensowania sobie strat doznanych i urojonych, czynienia życia jeśli już nie bardziej godnym, to z całą pewnością bardziej słodkim.

 

Tadeusz Wojewódzki

 

PS. Przyjemność podżerania traktować można również w sensie przenośnym. Każdy kto bliźnim zwykł przyglądać się trochę baczniej, zwrócić musiał uwagę na to, że niejeden u nas utył na podżeraniu innych. I choć nie ma ono z podżeraniem właściwym związku bezpośredniego, to wspomnieć o nim tutaj warto, gdyż w nim także tkwi przyczyna otyłości części z nas.

 

T.W.

Dziennik Bałtycki, 44 (12568) 21 lutego 1986

 

RANDKI

RANDKI

 

Kiedy zmienia skarpetki w środku tygodnia, a nigdy przedtem tego nie robił, kiedy wylewa na siebie cały flakon „Przemysławki” i próbuje czy spodnie można zdjąć razem z długimi kalesonami, kiedy wreszcie sięga po szczoteczkę do zębów – to wiedz, że szykuje się na randkę. Co w takiej sytuacji powinna zrobić mądra żona?

Zacznijmy od tego, że mądrych w takiej sprawie, jak ta – nie ma. Kiedy się już bowiem zorientujesz, że tu nie o dentystę chodzi, lecz o randką właśnie, to nerwy zaczynają człowiekiem tak telepać, że mógłby niegodziwca na strzępy rozszarpać.

Zdarzają się więc żony porywcze, zazdrości swej zdusić w sobie nie potrafiące i te awantury wszczynają karczemne. Randkowicz wychodzi wówczas z domu mocno wzburzony, co w niczym specjalnie przeszkadzać mu nie będzie, a tylko motywację do grzechu głębszą uczyni, utwierdziwszy go w przekonaniu, że heterę ma w domu, że nieszczęśliwy jest okrutnie i nic poza szukaniem pocieszenia mu nie pozostało. Doświadczeni mężczyźni wiedzą o tym dobrze, że taki niepocieszony właściciel, najbardziej choćby nawet schodzonych do kresu możliwości porciąt, rychło pierś ciepłą i do tulenia, ochoczą znajdzie. I jak się dobrze w nią wtuli, to bywa, że i kilka latek przy niej posiedzi.

Wychodząc ze słusznego założenia, że lepszy w domu chłop byle jaki, nawet taki właśnie jakiego masz, niźli żaden, obrać musisz wobec randkowicza zupełnie inną taktykę. Mądre kobiety dzielą się przy tym na dwa obozy, dwie szkoły.

Jedne dążą więc do tego, by delikwenta w domu niczym wprawdzie nie zrazić, nie dać najmniejszego nawet pretekstu do przybierania przezeń pozy cierpiącego za miliony, ale tak mu humor zepsuć, tak z randkowego nastroju skutecznie wyprowadzić, by randka zdała mu się koniec końców czymś gorszym niźli codzienny obowiązek domowy. Rozwiązań szczegółowszych jest tutaj tyle, ile damskich główek w rzecz ową myślami zaprzątniętych. Są więc wśród zwolenniczek tej drogi dochodzenia do celu i takie, które dążą do nieprzyzwoitego wprost skrócenia czasu swobody pozadomowej, wychodząc znów ze słusznego przecież założenia, że co nagle, to po diable i ani on, ani tamta, z takiej błyskawicznej, spędzonej w biegu nieomal randki, zadowoleni nie będą.

Inne podpytawszy się wcześniej o to w jakim rejonie rzecz będzie miała miejsce sugerują w ostatniej niemal chwili, niby zupełnie od niechcenia, niby całkiem przypadkowo, że tam akurat gdzie on, one też będą w jakiejś bardzo tajemniczej sprawie. Całują potem wprost w nos drania – randkowicza i mawiają: „- No, to do rychłego zobaczenia kochany…”. Kochany nie wie o co chodzi, pytać nie może, więc o niczym innym myśleć nie potrafi tylko o tym właśnie. Podąża na randkę, ale co to za randka skoro tak na nią idzie, jakby na skazanie szedł.

Jeszcze inne zaraz po jego wyjściu z domu rozpoczynają telefoniczne poszukiwania. Powiadamiają wszystkich znajomych o tym, że szukają, że chodzi o rzecz wagi trudnej do przecenienia itd, itp. Zamysł jest w tym iście szatański. Duże istnieje przecież prawdopodobieństwo, że wieść dotrze do zainteresowanego w trakcie i szlag jeśli już nie wszystko trafi, to chociaż sam nastrój randkowy. A o to przecież, w tym pierwszym ze skutecznych ponoć bardzo sposobów, chodzi.

Drugi silniejszych jeszcze nerwów od zainteresowanej wymaga. Musi ona bowiem dać z siebie wszystko, aby nie robić nic. Zachować obojętność tak naturalną jak wtedy, kiedy dowiaduje, się o podwyżce czegoś, co już kilka razy zdrożeć w ciągu roku zdołało. Nie pyta więc ani o to gdzie, do kogo, ani w jakim celu randkowicz się udaje. W ogóle o nic nie pyta, gdyż to ją nie interesuje. Co najwyżej nadmieni tylko, że bardzo dobrze się stało, iż on akurat dzisiaj, a nie za dwa dni wychodzi; inaczej pokryłyby się im terminy i kłopot byłby wielki. O swoim wyjściu więcej już nie wspomina. Po co? Wyjdzie tak, jak powiedziała i wróci o takiej porze, żeby nie można jej było z tego powodu ubliżyć, ale też by ów czas powrotu dawał to i owo do myślenia. Wróci też niezwykle starannie uczesana, z nienagannym makijażem, bez jednego na spódnicy zagniecenia, bez najmniejszych śladów na sobie i odzieży mogących stanowić pretekst do zaczepki.

Damy, które proceder ów powtarzały razy kilka – ręczą, że działa na randkowiczów, jak dotknięcie czarodziejskiej różdżki i rychło randkowiczów w… „psy ogrodnika” przemienia.

Jest wszakże o randkach prawda i taka, że kiedy się za bardzo o ich obecności w życiu myśli, o to za każdym pośpiechem, za każdą u cioci, fryzjera, krawca czy dentysty wizytą to widzi, czego faktycznie nie ma. Sztuka to zapewne wielka, ale żyć z czymś takim – udręka prawdziwa. I o tym przede wszystkim nasze żony wiedzieć winny, o tym też pamiętać.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 43 (12870) 20 lutego 1987

 

OKROPIEŃSTWA

OKROPIEŃSTWA

 

O rzeczach „niesmacznych”, o widokach i obrazkach dalece nieestetycznych nie powinno się mówić, a tym bardziej pisać. Jak jednak trzymać język za zębami, kiedy widoki takie wywołują sprzeciw i gniew tak wielki, że człowiek najchętniej krzyczałby, wrzeszczał ile sił w piersi albo robił coś jeszcze znacznie gorszego. Kiedy leżał całkiem świeży śnieg, kiedy dosypywało nim systematycznie odnosiło się wrażenie, że to nie rodzinny krajobraz lecz wprost nirwana. I może ta biel właśnie tak bardzo człowieka rozbisurmaniła, że teraz, kiedy wszystko topnieć raptem zaczęło – oprócz jednego, wielkiego obrzydzenia nic więcej odczuwać już nie potrafi. Czy bowiem idzie się ścieżką przez podwórko czy chodnikiem – wszędzie, dosłownie wszędzie, gdzie tylko spojrzeć – jedno widać. To mianowicie czym każdy ssak kończy ten niezwykle skomplikowany proces zaczynający się grzesznym wprawdzie lecz jak miłym podniebieniu obżarstwem. A że pies to akurat – najmniej jest ważne. Ważniejsze przecież, że psów w okolicy dobra setka i każdy codziennie musi. Przeliczyć to przez trzydzieści choćby tylko dni, a wychodzą ilości tak wielkie, że zdolne przytłoczyć największego nawet optymistę.

Sprawa jest bardzo osobistej natury. Nie masz bowiem u nas niczego bardziej osobistego, jak kiedyś – poglądy, a teraz właśnie – pies. Na cudzych poglądach psy można już dzisiaj wieszać, ale nigdy odwrotnie. Rzecz w tym jednak, że trzeba przecież coś z tym wszystkim zrobić, znaleźć jakieś sensowne wyjaśnienie, gdyż inaczej ugrzęźniemy w tej rosnącej masie i nawet drugi etap reformy gospodarczej niewiele nam pomoże.

Osobisty charakter każdej takiej sprawy stąd się przede wszystkim bierze, że wszelkie opinie o psach właściciel utożsamia z tą -na jego tylko temat. Identycznie z propozycjami. Adresowane do czworonogów- traktowane są jako kierowane wprost do właścicieli. Zaproponuj – na początek, żeby tak może tylko tego pilnować, by same chociaż chodniki uwolnić od owego okropieństwa. Propozycja wydaje się niezbyt wyśrubowana, a przecież i taka nawet spotyka się zapewne z natychmiastowym i powszechnym sprzeciwem, jako ograniczająca swobody. Rzecz w tym bowiem że to pies wybiera miejsce i moment, a nie pan- właściciel. Psa jest to więc sprawa i tylko jego. Natomiast rozwiązanie z ochroną chodników z psiej sprawy uczyniłby rzecz ową przedmiotem wspólnej – psa i właściciela – troski. Ten ostatni i tak zbyt wiele ma na głowie, a nawet gdyby nie miał, to jakim prawem ktoś ma mu dyktować gdzie jego pies może, a gdzie nie może.

W takiej sytuacji można by co najwyżej apelować. Gdyby to jednak jakiś pomnik był lub inny cel, równie zbożny, ale w sytuacji takiej jak ta – rokowanie nie jest nazbyt obiecujące.

Nie ma więc z sytuacji owej żadnego absolutnie wyjścia? Prawdę powiedziawszy jest to ślepy zupełnie zaułek na końcu którego to widać właśnie, co przedmiotem jest naszej tutaj troski i nic więcej, nic nadto. Nie ostatnia to zapewne sprawa z gatunku bliskich nam i dla nas tylko właściwych – z zaułkiem, jako widokiem nie najpiękniejszym wprawdzie i niezbyt budującym, ale za to pewnym.

Przyda się więc chyba i tym razem stara, ale wciąż aktualna w naszych warunkach recepta: jeśli nie możesz czegoś zmienić – powinieneś się do tego przyzwyczaić. Przyzwyczailiśmy się już do tak wielu i tak okropnych, obrzydliwych wręcz widoków, że zapewne przyzwyczaimy się i do tych narastających swą mocą, śladów dobrych apetytów naszych piesków.

Niech będzie i tak. Jeśli się jednak coś tam w człowieku buntuje, to jedynie świadomość bezradności, bezsilności wobec tego, co u nas głupie i niedobre i że przyzwyczaić się trzeba do tego właśnie, a nie do dobrego, pożytecznego, zrozumiałego dla wszystkich oczywistego i takiego, żeby się tego przed obcymi wstydzić się trzeba było. Nie musze rozumieć dlaczego nie nam praktycznie żadnego wpływu na to, że przychodzi mi obcować dzień w dzień z wytworami niechluja. Dostatecznie długie obcowanie z nimi wyrabia w człowieku przekonanie, że tak już widocznie musi być.

Nie mam praktycznie wpływu na to, jaka jest woda w kranie. Na to, co wydzielają mury w których mieszkam i meble, które stają w pokojach. Powiedzą mi przecież, że wody nie musze pić, mieszkania mogłem nie zasiedlać, mebli nie kupować. Nikt mi przecież nie kazał. Zapewne argumentem tej samej kategorii będzie pogląd, że jak mi się nie podoba, to po tych chodnikach chodzić nie muszę i patrzeć – pewnie też nie.

Być może, ale jak uwolnić się ad myślenia, a już szczególnie od myśli natrętnej, że znów robimy wspólnie coś, co jest bez sensu. Jak ta masowa hodowla w naszych domach psów, że fakt ten rodzi problemy, których udajemy tytko, że nie widzimy, a które są w sumie – przy naszej mentalności – nie do rozwiązania?

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 37 (12864) 13 lutego 1987

 

PRZEKORA

PRZEKORA

Jakże często skłonni jesteśmy mniemać, że za wielkimi decyzjami, wielkimi sprawami i problemami kryją się równie wielkie przyczyny. Poza tym – w  dociekaniu przyczyn tego, co się wokół nas dzieje, a nam szczególnie nie odpowia­da, zostawiamy miejsce na wielkie namiętności, a więc na miłość praw­dziwie szaloną czy nie­nawiść spragnioną chłeptania krwi ofiary. Tymczasem za wszyst­kim tym kryją się najczęściej całkiem zwyczajni ludzie ze swoimi przywarami, a więc także i… przekorą.

Nie zapierajmy się jej, nie zarzekajmy, nie chowajmy głowy w piasek, bośmy nie strusie. Przyznajmy się – któż z nas nie odmrażał sobie uszu na złość tacie? I to żeby tylko jeden raz-w życiu!… Któż w końcu nie topił zapamiętale strzyżonego, w imieniu golonego?

Jest więc w nas dziedzictwo dziadowych i pradziadowych odmrożonych uszu, jest tradycja i żywa pamięć o „topionych-strzyżonych” i jest wreszcie chęć dania z siebie wszystkiego, by „golone zawsze było górą”.

Przyjrzyjmy się baczniej życiu, a przekonamy się, że jest właśnie tak. Choćby i z naszymi pociechami. Nie chcąc być wyklęty przez pedagogów i posądzony o propago­wanie niecnych poglądów na temat wycho­wania, powiedzieć tutaj mogę jedynie tyle, że czasami zdarzają się domy, gdzie rodzice baczną zwracają uwagę na naukę swoich dzieci. A dzieci z domów takich poczytują sobie za niebywałą wręcz frajdę, bazgranie w zeszytach niczym kura pazurem, uczenie się byle jak, a najlepiej wcale. Na­tomiast obrywanie dwój łączą z koniecznoś­cią ukrywania tego przed rodzicami w imię dobrych stosunków międzypokoleniowych oraz szanowania zdrowia, a szczególnie nerwów swoich najbliższych. Natomiast tam, gdzie naukę traktuje się jako rozrywkę, a nie ciężki obowiązek dzieci, tam właśnie dzieci pilnują szkoły z konsekwencją i za­angażowaniem właściwym tylko myślącym i dorosłym osobnikom. Słowem – każesz się uczyć, to dzieci na przekór – nie będą tego robiły. I odwrotnie. Niech więc ktoś teraz powie, że ta cholerna przekora nie siedzi w nas już od małego?

Kto chodził do szkoły, ten sam pamięta najlepiej jaką mordęgą było czytanie tzw. szkolnych lektur. Nie dlatego nawet, że nudne, że nie takie, jakby się czytać chciało. Sam fakt, że ci czytać kazali, wytwarzał w człowieku opór tak silny, że niemożliwy prawie do przełamania. Teraz, kiedy spoglądasz na owe lektury z perspektywy czasu, uśmiechasz się rzewnie i skłonny jesteś są­dzić, że przekora minęła ci wraz z cielęcy­mi latami. Tymczasem ona zmieniła tylko swe pierwotne oblicze.

A pamiętasz może którą to dziewczynę uważałeś w latach swych młodych i niewinnych za najładniejszą, najbardziej ponętną, pożądania godną? Oczywiście, że swoją. A teraz? Jeśli nie stać cię, aby przyznać się do tego przed samym nawet sobą, to chociaż pomyśl troszkę dlaczego to mężo­wie, którzy dobre i ładne żony mieli, rzu­cają je dla szkaradnych bardzo heter. No przecież nie po to, żeby sobie polepszyć, bo u dawnych żon lepiej już mieć nie mogli. Czynią tę głupotę z przekory właśnie, któ­ra każe im myśleć, że co obce to lepsze, a lepsze dlatego, że zakazane.

A czyż nie było inaczej z owym synem, który przyprowadził do domu rodziców ist­ną niezgułę i powiedział, że to będzie jego żona? Przecież gdyby matka wtedy nie zemdlała, a ojciec nie zaczął przeklinać tak głośno i tak bardzo szpetnie, to przecież syn nigdy nie pomyślałby, że rodzice są kontra. Takim zachowaniem utwierdzili go jednak w przekonaniu, że są. Natychmiast odezwała się w nim przekora i uświadomiła, że tamci na drodze jego szczęścia stają. Musiał więc gnać do ołtarza co tchu w piersiach, by szczęście owe w porę pojmać. Ma więc teraz szczęścia tego tyle, że mógłby sprze­dawać. Problem tylko czy znalazłby kupca.

Tak więc gdyby nie owa przekora czło­wiek nie byłby tym, kim jest. A kim jest? No, chociaż tyle już wiemy na pewno, że istotą bardzo przekorną.

 

Tadeusz Wojewódzki

 

Dziennik Bałtycki, 32 (12556) 07 lutego 1986

 

ZŁOŚLIWOŚĆ

ZŁOŚLIWOŚĆ

Są lekarstwa skuteczne choć proste, jak – nie przymierzając – rycyna. Są choroby niegroźne, choć męczące, na które nie ma lekarstwa, jak chociażby katar – postrach prawdziwych mężczyzn. No jest… złośliwość, na którą nie ma lekarstwa tak skutecznego, jak rycyna właśnie. Choć nie jest to choroba, potrafi zamęczyć człowieka na amen. Czy nie ma przed nią ucieczki? Czy nie ma na nią żadnego sposobu?

Złośliwość ludzka bierze się stąd, że człowiek ma wrażliwą naturę. Szczególnie na to, co się z innymi i u innych dzieje. Kiedy więc Kowalski kupi sobie nowy samochód, a Kowalewski nie kupi go nigdy, bo za biedny, to cóż pozostaje Kowalewskiemu? Może tylko zazdrościć. Ale z zazdrością jest przecież tak, że gryźć ona będzie Kowalewskiego, a nie Kowalskiego. Jednak nie o to chodzi. Kowalewski przypilnuje Kowalskiego. kiedy ten znów pójdzie przecierać czyste szyby i pucować błyszczącą karoserię swego malucha. Jest to dla Kowalewskiego jedyna okazja, aby zwrócić uwagę Kowalskiemu na liczne i wyraźne wybrzuszenia lakieru, których – zaślepiony radością z nowego nabytku – Kowalski sam nie dojrzy. Musi nasz Kowalewski przestrzec tkwiącego w niewiedzy posiadacza, że znana jest mu ta właśnie seria maluchów, gdyż kupili je bliscy jego znajomi i teraz starają się na gwałt pozbyć tego paskudztwa. Podobno w tej właśnie serii jest też jakaś ukryta wada w układzie kierowniczym i kilku ludzi się już zabiło, ale jak to u nas – trzymają wszystko w tajemnicy, bo nie chcą paniki wywoływać. Ponadto niektóre egzemplarze z tej serii lubią się same zapalać. Więcej Kowalewski dodać nie musi. Jak pierwszą, uświadamiającą rozmową w zupełności wystarczy.

Sądząc więc po Kowalewskim złośliwość jest dla nas szansą powrotu do stanu nieomal normalnego, czyli takiego, kiedy nie wiedzieliśmy jeszcze, że Kowalski kupił samochód, ktoś inny wyjechał zarabiać w „zielonych”, a jeszcze ktoś wygrał lub ukradł kilka milionów. Kiedy więc zadasz komuś trochę choćby tylko złośliwości i zobaczysz, że skutki osiągnąłeś pożądane, wnet poczujesz, iż zazdrość, która gryzła cię tak okrutnie, popuszcza jakby z minuty na minutę, że sprawa cała, która kamieniem ci na sercu leżała, z serca twego schodzi, przez co humor wyraźnie ci się poprawia i stosunek do świata zyskasz jakby serdeczniejszy. Chciałoby się więc aż pisać na transparentach: „Przez małe złośliwości idziemy ku wielkiej dla ludzi serdeczności”.

Złośliwość nie narusza ponadto naszego wyobrażenia o sprawiedliwości, a tym bardziej jej samej szwanku najmniejszego nie czyni. Wszak powinno być sprawiedliwie, czyli po równo – tak przecież myślimy. No, ale gdy taki Kowalski ma nowy samochód i jeszcze radości dużo, a dla nas tylko zazdrość pozostaje, to czy taki stan rzeczy ma cokolwiek ze sprawiedliwością wspólnego? Jeśliby chociaż z tym samochodem kłopoty miał, żeby mu wciąż się psuł, na drodze stawał, albo najlepiej wprost przed naszym oknem „rozkraczał”. Człowiek mógłby chociaż wtedy do żony powiedzieć: „Widzisz? Tyle forsy wpakowali, działkę nawet sprzedali i po co im to pudło było? Same teraz kłopoty mają. Popatrz przez okno, znów tego grata pchają. Jak tak dalej pójdzie, to będą sobie musieli konia kupić, żeby ich z tym ‘maluchem’ do Polmozbytu ciągnął”. Wtedy i żonie i tobie zaraz na sercu jakoś lżej byłoby. Kiedy jednak dzieje się inaczej, kiedy los nie obdziela nas wszystkich sprawiedliwie, trzeba mu dopomóc. Zrobić tak, żeby się Kowalski martwił, gryzł, po nocach nie spał i myślał o tym, co od nas o swoim nabytku usłyszał. Mieć będzie wprawdzie samochód, ale też mieć będzie także i za swoje. I tak jest właśnie sprawiedliwie, a już z cala pewnością sprawiedliwiej.

Jak więc widać przed złośliwością trudno jest człowiekowi uciec, trudno się jej ustrzec. Niemniej sytuacja nie jest wcale beznadziejna. Kiedy bowiem dostaniesz już tego wymarzonego, wyśnionego „malucha” z przedpłaty, to nie ciesz się, nie skacz pod sufit i nie tup z radości. Wszak sąsiedzi słyszą. Nos musisz zawiesić na kwintę, plecy przygarbić, a gdy tylko ktoś do ciebie podejdzie i zobaczysz, że właśnie otwiera usta, uprzedź go szczerym wyznaniem trosk i kłopotów, jakie nowy nabytek ci sprawił, choćby i nie sprawił najmniejszego. Mów więc długo i wylewnie, że ty wcale tego „malucha” nie chciałeś, że ciebie źli ludzie namówili, że byłeś w sytuacji bez wyjścia. Płacz i narzekaj, a być może zdarzy się wówczas, że poklepie cię po plecach DŁOŃ PRZYJAZNA i posłyszysz słowa pocieszenia, porady przyjacielskiej, lub otrzymasz propozycję wspólnego zalania robaka.

Bo tak w sumie, to dużo mamy w sobie dla innych serdeczności i dużo dać z siebie tym innym potrafimy. Tyle tylko, że, muszą to być ludzie smętni, zagubieni i wielce nieszczęśliwi, biedniejsi od nas, mniej zdolni, słowem gorsi pod wieloma względami. Od tego czy się ta prawda o nas bardziej czy też mniej podoba to jest ważniejsze, że kto ją zna i do niej się w życiu stosuje, ten mniej zaznaje ludzkiej złośliwości.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 26 (12550) 31 stycznia 1986

 

BEZMYŚLNOŚĆ

BEZMYŚLNOŚĆ

 

To było w sobotę przed południem. Kto nie musiał w tym dniu pracować nadrabiał zaległości z całego tygodnia. Panie prały więc, ale gotowały prócz tego i to większe ilości – obiady na dwa dni. Wielu dogrzewało się otwartymi piekarnikami. Wiadomo, w te mroźne dni awaria goniła awarię i kaloryferom daleko było do gorących.

Garnków trzeba pilnować, żeby się w nich to i owo nie przypaliło, ale piekarników – do ogrzewania – nie trzeba. Ci, którzy się nimi grzali – nie pilnowali. Niektórzy poszli sobie nawet do sklepu i zanim wrócili trwało to kilka godzin. Przerwa w dostawie gazu była krótka, może godzinna zaledwie. Najpierw ciśnienie spadało bardzo powoli i zauważyć wprawdzie można to było, ale taki stan rzeczy wydawał się naturalny. Kto to dostrzegł myślał, że musi być właśnie tak, skoro wielu dogrzewa mieszkania piekarnikami, a poza tym ludziska pitraszą. Wreszcie płomień na paleniskach gazowych kuchenek przygasł zupełnie, zatoczył kilka szybkich kółeczek i zgasł.

Gaz włączono powtórnie. Kto był w domu, blisko kuchni, a nie zauważył niczego podejrzanego wcześniej, musiał poczuć to teraz. Ale były i takie przypadki, kiedy ludzie nie połapali się w porę. Dwa z nich stały się przyczyną tragedii, która wstrząsnęła Trójmiastem. Dzisiaj wielu z nas zadaje sobie pytanie czy nie można było temu zapobiec. Przecież wystarczyło powiadomić ludzi o grożącym niebezpieczeństwie, wystarczyłby jeden wóz z głośnikiem, wcześniejsza informacja. Uczuliłoby to tych, którzy stali w kolejkach w tym czasie, kiedy u nich z otwartych piekarników ulatniał się gaz i kominami wentylacyjnymi wędrował wyżej i wyżej. Ale nikt nikogo o niczym nie informował. Po prostu gazu nie było, a potem był.

Całe to zdarzenie prawdziwe jest w połowie. Nie doszło na szczęście do tragedii. Doszło natomiast do przerwy w dostawie gazu. Kto telefonował pod numer alarmowy dowiedział się, że „ludzie do awarii już wyjechali”. Kto pytał o podjęte w tej sytuacji środki ostrożności został poinformowany o tym, że osoby za to odpowiedzialne wiedzą co należy robić.

Do tragedii nie doszło. Wielu więc dzisiaj powie, że nie ma sprawy i nie trzeba być przewrażliwionym. Ale gdzie jest ta granica naszej troski o ludzkie bezpieczeństwo, której przekroczenie uważane być może za nadwrażliwość? Czy ma być ono zgodne jedynie z resortowymi, specjalistycznymi wyobrażeniami w tym względzie, czy też winno być bliskie wyobrażeniom tzw. przeciętnego człowieka, przeciętnie wrażliwego, przeciętnie inteligentnego?

Tych nadwrażliwych, a przy okazji atakujących wyspecjalizowane służby i takież instytucje zawsze można w powadze fachowości wyśmiać, zawsze można zrobić z nich głupka. Wówczas ten zdrowy rozsądek wrażliwego przeciętniaczka wydawać się będzie zwyczajnym brakiem kompetencji, a nawet wtykaniem nosa – bezczelnym zresztą – w sprawy, na których się nie zna i lepiej, żeby się na ich temat w ogóle nie wypowiadał.

Ta fachowość i nasze bezpieczeństwo często nie idą jednak tą samą drogą. Nie laicy przecież w dziedzinie projektowania, lecz architekci, zapewne zdecydowali o tym, że niejeden z tuneli trójmiejskich wyłożony jest płytami spełniającymi wprawdzie wymogi estetyczne, gdyż gładkimi, jak lustro, ale „urozmaiceniem” dla użytkowników tych pałacowych podłóg jest cokolwiek śliskiego. Może to być woda, absolutnym natomiast luksusem jest śnieg i lód. Co za figury, jakie piruety i poślizgi na jednej nodze z pokazywaniem wszystkiego co można nosić pod spódnicą, wyczyniają użytkownicy tunelu przy dworcu w Gdańsku, to doprawdy autentyczne pokazy ubocznej wprawdzie, ale jakże owocnej pracy architektów właśnie.

Skoro żyjemy wśród speców w dziedzinie projektowania, którym może zdarzyć się zapomnieć o tym, że po podłodze trzeba będzie chodzić, to czyż przejawem supernadwrażliwości może być zdziwienie faktem, że gaz włączono po przerwie bez odpowiedniego uprzedzenia o tym użytkowników? Tym bardziej że w przeciwieństwie do owego tunelu nie chodzi już tylko o skutecznie potłuczone te miejsca, które służą nam do siedzenia, nie o połamane kości, lecz o ludzkie życie.

W Gdańsku nie opodal redakcji zawaliły się dwa kominy, naruszając skutecznie dach i stwarzając dla przechodniów realne zagrożenie. Opowiadał mi kolega, że faktem tym nikt się specjalnie nie zainteresował. Ludziska jakby czuli, że nikomu na łeb nic się nie urwie, nie zawali, nikogo nie okaleczy, nie zabije. I tym razem wszystko skończyło się dobrze. Gdyby nie, szukalibyśmy odpowiedzialnego. Ofiarnego kozła. Tych, jak się postaramy, to zawsze jakoś znajdziemy, ale sedno sprawy leży przecież nie w tym tylko. Chodzi raczej o to, że w naszym o innych ludziach myśleniu, szczególnie tam, gdzie chodzi o ich bezpieczeństwo, miejsce przewidywania, troski czy choćby tylko logiki często zajmuje pospolita bezmyślność.

 

Tadeusz Wojewódzki

 Dziennik Bałtycki, 25 (12825) 30 stycznia 1987

 

TŁUKI

TŁUKI

 

Jest ich na każdym kroku pełno. Nie widzisz tego dopóty, dopóki nie jest ci potrzebna pomocna dłoń innego człowieka. Bynajmniej nie po to żeby życie ratować, ale choćby tylko drzwi przytrzymać, kiedy ty ręce zajęte masz obie. Tłuków nie widać więc wówczas, kiedy tramwaje nie są przepełnione, kiedy kolejki elektryczne jeżdżą regularnie, gdy życie nasze pachnie wręcz luksusem. Kiedy jednak objuczony atrybutami naszej egzystencji – siatkami i tobołami – nie masz czym biletu skasować – wtedy nie musisz nawet grzeszyć spostrzegawczością, aby odkryć wokół siebie niejednego autentycznego tłuka.

Jest to stwór nieużyty pod każdym wzglądem. Wie tyle tylko, że ON JEST i na tym jedynie punkcie jest wrażliwy. Jeśli już więc w ogóle zdarzy mu się pomyśleć o człowieku, to jedynie o sobie. Domyślność tego osobnika w tym co i komu trzeba- jest wręcz zerowa. Jeśli już zrobi coś dla kogoś, to tylko niechcący, przypadkiem, nieumyślnie.

Tłuka spotkać można wszędzie. W tramwaju stoi całą szerokością swego cielska w przejściu i laska dynamitu nie wystarczyłaby zapewne, żeby chociaż drgnął, przesunął się o-centymetr, innym miejsce zrobił Dobrze go też widać szczególnie wówczas, kiedy ludzie wysiadają np. z kolejki. Z jednej strony strumień ludzi, z drugiej strony strumień ludzi, a w środku sterczy właśnie oni TŁUK, niczym filar mostu, na który kra napiera. Będą go potrącali, łokciami szturchali, a on nawet nie drgnie, gdyż to inni wysiadają, a nie ON.

Kto w śnieżnej zawierusze czekał nadaremnie w Brzeźnie na tramwaj, ten mógł widzieć na własne oczy tłuka, jak przejeżdżał pustym, zakładowym autobusem i gapiąc się na skulonych, przemarzniętych ludzi dziwił się zapewne czemu w takim pustkowiu sterczą kupą tak pokaźną. A ileż takich tłuków jeździło pustymi, ogrzanymi do nieprzyzwoitości autobusami w taki dzień, jak ten właśnie?

Kto zaś mieszka na osiedlu tak gęsto zaludnionym czworonogami- jak Zaspa, ten spotkać może codziennie tłuka tkwiącego po uszy w przekonaniu, że szczekanie jego czworonoga z mocno pokręconym ogonem, szczególnie tuż przy samych nogach przechodnia- brzmi dla każdego ucha piękniej niźli szczebiot skowronka. Że taki obszczekujący piesek, sięgający kłami spodni przechodnia jest dla wszystkich uciechą godną szerszego rozpropagowania.

Ten tam tłuk zamyka sklepy spożywcze przed 16,00 z powodu niedogrzania. Skoro bowiem jest zimno, to ON jest usprawiedliwiony. Jego też cichym marzeniem jest zapewne obwieszczenie wszem i wobec, iż z powodu zamarzania węgla na składowiskach kotłowni zawiesza się jej działalność do momentu radykalnej poprawy warunków atmosferycznych.

Jeśli więc informacja nie udziela informacji, kuchnia nie wydaje posiłków, sklepy nie sprzedają chleba itd. to za każdą z tych anomalii stoi jakiś tłuk. Ten sam, dobrze nam znany z kolejki elektrycznej, tramwaju, z własnego podwórka oraz z wielu innych życiowych sytuacji.

Tak jak w naszych warunkach atmosferycznych nie ma szans uprawa bananów, tak szerokie rozpowszechnienie się tłuków musi być efektem sprzyjającego ich rozwojowi klimatu. I taki właśnie klimat musi być skoro kwitnie nam ten tłuk, jak pelargonia na balkonie.

Skąd się jednak tłukowatość owa w nas bierze, skąd pochodzi? Nasi rodzice może nie mówili o tym wprost i głośno, ale faktycznie szanowali innych ludzi i oddawali im to, co się oddać należało. Nam tego szacunku dla innych ludzi zwyczajnie brakuje. Kto chce z poglądem takim polemizować niechaj posłucha tylko tego, co rodzice wygadują w naszych domach na temat nauczycieli. Oczywiście w obecności dzieci. A co na sąsiadów, na znajomych – nie tylko tych ze srebrnego ekranu zresztą. Nie to jest ważne czy ci ludzie faktycznie na tak negatywną opinię zasłużyli, ale fakt, że nie zostawiając na nich suchej nitki, mówiąc o wszystkich wciąż źle- w obecności naszych pociech, nie możemy przekazać im odrobiny nawet szacunku, nawyku myślenia o innym człowieku w taki samo sposób  jak myślimy o sobie. Myślenia z odrobiną choćby ciepła , współczucia, zrozumienia. Może dlatego właśnie nasze dzieci są tak bardzo to stosunku do siebie agresywne, leją się o byle co, na każdym kroku? Może dlatego właśnie tylu jest wokół nas tłuków?

Tłuk, choć nie z medycznego punktu widzenia, to przecież kaleką jest- z bardzo uciążliwymi dla społeczeństwa konsekwencjami. Życie wśród tłuków ciężkie jest, jak jesienne chmury, smętne, ponure. Kiedy tłuków jest dużo, nie ma spraw ani prostych, ani oczywistych. Wszystko na każdym kroku komplikuje się. To, co sensowne- traci swój sens, a bzdura obnoszona jest, jak, róża przypięta, do kożucha.

Stwórzmy więc może nieco chłodniejszy klimat dla indywidualnej oraz zbiorowej hodowli tłuka.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 19 (12846) 23 stycznia 1987

 

STAROCIE

STAROCIE

 

Antyki lubiliśmy już dawno. Kto żyw ciągnął do swej betonowej klatki choćby jedno stare krzesło, choćby jeden stoliczek z rzeźbionymi nogami. Wygrzebaliśmy już ze strychów rodziny i znajomych stare meble, lampy i zegary. Dzięki temu nasze mieszkania prócz segmentów Kowalskich i kanapy narożnikowej oraz okolicznościowej ławy mają – każde coś innego, bardziej normalność, ludzkiego.

I jeśli trafisz, zamiast do swego mieszkania, piętro niżej lub wyżej, to po tym się przede wszystkim zorientujesz, że nie będzie tam twojej naftowej lampy lub wiszącego zegara. Na, chyba, że ukradli, ale będzie za to puste po skradzionym meblu miejsce.

Antykami zachwycamy się więc od dawna i nie ma w tym niczego aż tak bardzo dziwnego. Dziwna jest natomiast narastająca gwałtownie, nowa moda – na starocie innego typu: samochody, telewizory kolorowe, stare ubrania i wiele innych jeszcze, także starych rzeczy. Wyłazi w tym jak szydło z worka nasz narodowy, przekorny charakter. Wiadomo przecież; że nowe lepsze jest od starego, ale u nas wszystko musi być inaczej, nie spoczniemy, zanim wszystkiego nie postawimy na głowie.

Kto nie wierzy niech pójdzie na giełdę samochodów. Przekona się rychło, że nowe samochody są obiektem godnym według nas jedynie oglądania. Bo wszyscy szukają starych. W innych krajach – także, jak nasz europejskich – ludzie pojeżdżą kilka lat, a jak wóz zacznie się tylko trochę psuć, to od razu odstawiają go na złom. I dobrze robią. Przecież stary samochód to jeden wielki kłopot Wciąż się w nim coś psuje, zawodzi, posłuszeństwa odmawia. To kłopot dla właściciela, ale także dla państwa. Stare samochody „rozkraczają się” gdzie popadnie, zazwyczaj w najmniej odpowiednich miejscach i są przyczyną zakłócania porządku publicznego. Ale nam przecież porządek taki jest jak najbardziej obcy, my lubimy być wobec niego bardzo przekorni.

Poza tym stare samochody zapychają nasze Polmozbyty, które pracują jak oszalałe, a efektów nie widać. Ale jak ma być widać skoro stare szybko się zużywa i znów naprawiać trzeba? Ponadto właściciele starych samochodów są prawdziwą kulą u nogi naszego przemysłu motoryzacyjnego. Oblegając sklepy wywierają na przemysł presję, żeby części zapasowe bez końca produkować. A pomyślmy tylko – ile można by w to miejsce złożyć nowych samochodów? Ale my nowych nie chcemy, my kochamy się w starych.

Nie tylko zresztą w samochodach. Także w telewizorach potrafimy. Był przecież już u nas kiedyś taki czas, że starego telewizora nikt nie chciał. Nawet, na śmietnikach trafiały się więc te najstarsze, o wielkich pudlach i małych ekranach, szersze niż dłuższe. Teraz nawet te najstarsze znajdą u nas nabywców. I nikt nie chce nowego, tylko wszyscy biegają za starymi. Szczególnie już jeśli to telewizor kolorowy. Nawet gdy kolor w nim bardziej wypłowiały niźli nawet nasz przedwojenny dywan, to i tak wezmą, bo stary, a stare to my teraz lubimy najbardziej.

I jak Polska długa i szeroka, po starych domach i nowoczesnych blokach te same słuchać modły i zaklęcia te same, oby się tylko stara lodówka czy pralka na amen nie popsuła, żeby się tylko „Syrenka” do końca nie rozleciała, żeby maszyna do szycia szyć na dobre nie przestała. Bo nikt u nas nie lubi i nie chce nowego. Taki konserwatyzm opanował nas wielki i takie do starych rzeczy ogromne przywiązanie.

Kto dobrą ma pomieć wygrzebie w niej zapewne obrazek ciężkich czasów dla naszych komisów – dzisiaj jak z bajki. Nikt nie chciał nosić u nas starych, używanych rzeczy, choćby to były nawet buty z wężowej skórki. Teraz wszystkim zupełnie się przemieniło, zupełnie co innego spodobało. Iluż z nas chełpi się, nie wiedzieć czemu tym, że ma kogoś w kraju, gdzie starych rzeczy nie lubią, więc do nas przysyłają. Przetarte to, zmechacone, czasami wręcz byle jakie – niemodne i nieeleganckie, ale dla nas dobre, gdyż stare. I znów wyłazi z nas ta cholerna, przekorna natura. Tyle bowiem ładnych ciuchów mamy, choćby w naszej „Modzie Polskiej”. Oglądałem ostatnio sweterki bardzo gustowne, nawet poniżej trzydziestu tysięcy – jeden. Ale są tam przecież nie tylko sweterki. Ubierze się w modzie naszej i pan i pani. Owszem – ludzie chodzą oglądają – nawet te, sweterki, ale żeby ktoś kupił – nie-widziałem takiego. Za to na rynku ludzi zatrzęsienie. A czego szukają? No przecież nie nowych sweterków, gdyż te są w „Modzie Polskiej”.

Jeszcze kiedyś hołdujących tej modzie na starocie było wokół nas niewielu, nie rzucali się tak w oczy, nie narzucali nam swego tonu -jak dzisiaj. Teraz jakby więcej ich było i więcej. Taką wywierają presję, że sam się człowiek zaczyna pod nią załamywać. Uświadamiam to sobie patrząc na własną, starą, gdyż zdobyczną jeszcze maszynę do pisania i myśląc z przerażeniem o tym co zrobię, kiedy zepsuje się tak na dobre, na amen.

Dobrze, że są jeszcze u nas ludzie modzie tej nie ulegający, ci sunący nowymi „Mercedesami”. Dobrze, gdyż dzięki tej nowej modzie na starocie człowiek zupełnie mógłby zapomnieć, jak stary, normalny świat wygląda.

 

Tadeusz Wojewódzki

 

Dziennik Bałtycki, 13 (12840) 16 stycznia 1987