Archiwum autora: tadeuszw

PRETENSJE

PRETENSJE

 

Ostatnio pracownik jednej z trójmiejskich stoczni wypowiadał się publicznie na temat współpracującej ze stocznią spółdzielni. Pracujący w nich ludzie pomimo niższych kwalifikacji zawodowych oraz wykonywania identycznych prac, otrzymują wyższe wynagrodzenia. Wypowiadający się miał pretensje. Brały się one z przekonania, że im wyższe kwalifikacje, tym wyższe musi być wynagrodzenie.

Adresatem tych pretensji – takie obnieść można było wrażenie – są spółdzielnie.

Zastanawiałem się nad tym, co w takiej sytuacji można zrobić. Można nakrzyczeć na szefów spółdzielni; ba, opisać ich nawet jako żywe okazy braku obywatelskiego myślenia o naszej gospodarce. Sposób to wcale nienowy, a główna jego zaleta na tym polega, że krzyczący „w imieniu i w poczuciu” uzyskuje dzięki temu wrażenie swojej aktywność i świadomości zaangażowania w sprawę. Praktyczne skutki są natomiast od lat takie same, jak przy próbach karcenia dziecka chodzącego w dziurawych butach za to, za wciąż się przeziębia. No, ale skoro nie stać nas na nowe buty, a na bierność też nie możemy sobie pozwolić.

Poza tym można wyprowadzić te spółdzielnie ze stoczni wychodząc z założenia, że czego oczy nie widzą… W końcu cóż są one winne, że płacą tyle, ile płacić mogą? Każdy z nas ma przecież szefa, który powtarza nam przynajmniej raz w roku, że płaciłby najchętniej dwa, albo i trzy razy więcej, gdyby tylko mógł. Ale nie może. Pozostaje tylko zazdrościć tym, którzy mogą.

Można by poza tym stwierdzić, podążając tropem przekonania leżącego u podstaw wspomnianych pretensji, że lepsze, wyższe kwalifikacje powinny przynosić wyższe zarobki. Należałoby wówczas tak przeprogramować zasady funkcjonowania spółdzielni, żeby niższe kwalifikacje dawały niższe zarobki. Ale byłaby to dłubanina w nodze słonia, któremu odpada trąba. Wejście przecież w temat kwalifikacji i zarobków to bardzo skomplikowana sprawa. Tak bardzo, jak wnioski, które mogą nasuwać się z porównania kwalifikacji, pracy i zarobków chirurga pracującego po kilko godzin, także ciężko fizycznie, przy stole operacyjnym – z wyższymi zarobkami stoczniowca. Ponadto niskie zarobki chirurga i wysokie zarobki w różnych spółdzielniach, to dwa oblicza tego samego problemu. A jeśli już problem rozwiązywać, to czemu nie globalnie?

Wspomniane tutaj powody nie są z pewnością jedynymi dla których sedno przytoczonych pretensji czyni je nadal aktualnymi. A o pretensjach można z pewnością powiedzieć, że ludzie mają ich do siebie coraz więcej i więcej.

Nie ma prawie dnia, aby prasa regionalna nie opisała jakiejś panienki z okienka zamykającej lub otwierającej je według własnego widzimisię; urzędniczki czyniącej łaskę petentowi; szefa pomiatającego pracownikami gorzej niźli pan feudalny swymi poddanymi itp., itp. Ludzie moją pretensje do szefów, szefowie do lodzi, kupujący do sprzedających i sprzedający do kupujących, załatwiani do załatwiających i załatwiający do załatwianych. Przesadzając nieco można by powiedzieć, że mało kto nie ma pretensji do mato kogo. Stąd też pretensje zgłaszane i odparowywane są stałym elementem naszego codziennego życia.

Konia z rządem temu, kto się w tym wszystkim zdoła połapać. Z jednej bowiem strony wszyscy wiemy, jak być powinno. Najlepszym tego świadectwem są właśnie zgłaszane przez nas pretensje. Jeśli po nich sądzić o nas, to jesteśmy gorącymi zwolennikami solidnej pracy. Każdego bez wyjątku, wszędzie. Za amoralne uważamy pobieranie pieniędzy za nic. Ponadto człowiek, bez wzglądu na wiek, wykształcenia czy pochodzenie – jest dla nas najważniejszy. Nie można nim pomiatać, oszukiwać go itd.

Kiedy jednak przyjdzie już co do czego, kiedy nie słuchasz ludzkich pretensji lecz żyjesz, a więc załatwiasz, kupujesz i pracujesz, to odnosisz wrażenie, że nikt niczego nie musi, że to, co robi aktem jest łaski i dobrej woli z jego strony. Kiedy już zdarzy się coś zupełnie normalnego, a więc znajdzie się czysty, niczym nasze prywatne mieszkanie, wagon kolejowy; trafi się jakaś przyjemna dłoń lub gospodarna na państwowym ręka, to prywatnie i publicznie zachwycamy się pokazując to coś jako swoista kuriozum.

Jeśli jeszcze dołożyć do tego obrazka zrozumienie dla tego wszystkiego, co w sumie nie jest tak, jak być powinno, gdyż zarobki za niskie, satysfakcja mierna, perspektyw brak itd… to powstanie łamigłówka co się zowie.

Presja codziennych pretensji w jakie jesteśmy uwikłani, jako skarżący się lub tłumaczący, narzuca nam swoistą optykę, w której najważniejsze wydają się szczegóły widziane oddzielnie, z osobna. Z takiej perspektywy mniej widoczna staje się potrzeba odnajdywania w różnych dziedzinach życia tych samych zasad, wartości, tego samego, oczywistego dla nas porządku. W jego ustaleniu i konsekwentnym przestrzeganiu przeszkadzało nam bardzo wiele, ale zazwyczaj było to przeświadczenie o nad zwyczajności aktualnej sytuacji i w związku z tym potrzebie takich też środków oraz metod działania. Nic też skuteczniej nie zmniejsza szans na konsekwentne działanie, a w perspektywie taki stan, żeby wzajemnych pretensji było coraz mniej.

Ale do kogóż możemy mieć o to pretensje, jak nie sami do siebie?

Dziennik Bałtycki, 260 (12784) 7 listopad 1986

 

 

Tadeusz Wojewódzki

 

PRZEŚLADOWANI

PRZEŚLADOWANI

 

Jedni uskarżają się na to, że prześladuje ich pech, inni, że koszmarne sny, cała zaś reszta na bardziej realne, choć nie mniej koszmarne rzeczy. I tylko tych, którzy uskarżali się na arogancję jakby skutecznie gdzieś od nas wywiało. Owszem, tu i ówdzie słychać jeszcze, jak ktoś kogoś od chamów wyzwie, ale coraz częściej i coraz powszechniej ludzie zamiast skarżyć się wybierają milczenie.

Rzecz chyba w tym, że arogancja przestała być wadą. Stalą się normą. Normą jest więc, że wszyscy na wszystkich i wszędzie wrzeszczą lub pokrzykują. Zjawisko „wsiadania na kogoś z gębą” jest w swej masowości, a i chyba także emocjonalnej neutralności, najbardziej bodaj zbliżone do dosiadania konia w czasach największej tego zwierzęcia popularności. Kiedy więc zdarzy się, już u nas, że ludzie mówią do siebie szeptem, a nie są przy tym na gardło chorzy, to wiadomo, że się na kogoś tam, ani chybił, namawiają. Krzyki lub wrzaski owe nie są bynajmniej jedyną, ani tym bardziej bezkonkurencyjną w swej masowości formą przejawiania się współczesnej u nas arogancji. Różnica między nimi taka jest jednak, że wrzaski biorą się z naszej wobec otaczającej nas rzeczywistości niemocy, z poczucia bezsilności i bezsensu innej, poza wrzaskiem właśnie aktywności. I czy to krzyczy ekspedientka na klienta czy też odwrotnie, to łączy ich fakt, że oboje są w równym stopniu względem siebie niezależni oraz względem owej sytuacji bezradni. Boć rację ma i klient dopominający się o najlepszy z leżących na ludzie ochłapów i rację ma ekspedientka, która ochłapów tych otrzymuje zbyt mało, by obdzielić nimi wszystkich znajomych, nie mówiąc już o zwyczajnych chętnych. W poczuciu spełnianej sprawiedliwości dokłada więc do ładniejszego po kawałeczku niejadalnego, aby i tym ostatnim też się co nieco „ostało”, aby mieli co do gara włożyć. Ale też nikt z nich: i ci w kolejce i ci za ladą – nie są przecież zadowoleni. Bo też niby z czego?

Natomiast inne formy arogancji, równie powszechne biorą się nie z poczucia niemocy czy bezsensu działania lecz przeciwnie poczucia wyższości, bezkarności, przewagi swojej nad innymi wobec których arogancja jest jedynym – z możliwych do okazania im sposobów bycia. Jest nim lekceważenie, paragrafowa obojętność, pogarda, upodlająca bezduszność, która musi paraliżować ofiarę, zabijać w niej resztki nadziei, ślady godności, a nawet tłumić naturalne w tej sytuacji dla każdego, normalnego człowieka odruchy takie, jak gniew i chęć odwetu.

Jeśli ludzie powrzeszczą na siebie, jeśli nawet wyzwą się od najgorszych, to najbardziej tragiczne jest w tym zdarzenie to tylko, że skaczą sobie do oczu, że niepotrzebnie szarpią nerwy nieświadomi identyczności łączącej ich sytuacji, że zamiast pomagać sobie i ułatwiać nawzajem życie, utrudniają je, czyniąc jeszcze bardziej nieznośne. Oczywiście, najłatwiej jest tak mówić, łatwo jest widzieć to co złe u innych ludzi lecz najtrudniej mądrze żyć. Krótko mówiąc ten typ arogancji choć nie ma usprawiedliwienia, ma w naszej, szarej, monotonnej, ciężkiej do dźwigania rzeczywistości swoje uzasadnienie. Natomiast arogancja upodlająca, niszcząca w nas resztki nadziei, wiary i otuchy jest czymś, co porównać można do pozbawiania życia człowieka w biały dzień, w białych rękawiczkach, niewielkimi dawkami, ale są to systematycznie, z premedytacją i bez żadnego celu.

Wiele z wartości takich chociażby, jak poczucie bezpieczeństwa, stabilizacji, uznania itd. jest dla nas tak bardzo abstrakcyjne, że zabijamy je śmiało, bez namysłu i zbędnych skrupułów, gdyż nie widać przy tym krwi. Tłumimy i tłamsimy je, gdyż ich właściciele nie wiją się na naszych oczach z bólu, nie zalewają łzami i nie targa nimi nieutulony po tych wartościach żal. Są oni co najwyżej smutni lub posępni, ale i my przecież nie mamy Zbyt wiele powodów do cielęcej radości. A poza tym robimy to przecież tak niewinnie, boć jednym tylko uśmiechem, jednym gestem czy słowem.

Myślę sobie, że to wszystko, co tutaj powiedziałem jest – w rzeczy samej – bardzo abstrakcyjne. Ale jakżesz inaczej mówić o tym, kiedy spotkasz człowieka obolałego od arogancji swego szefa, który lekceważy i poniewiera, który ograniczony jest na tyle, by trwać w swym kierowniczym przekonaniu o trwałości swego statusu po wsze czasy. O czym mówić, gdy pięści się zaciskają i chcesz człowiekowi pomóc, choć z drugiej strony wiesz dobrze, że jest to niemożliwe. Wszak na arogancją skutecznego sposobu jeszcze u nas nie wymyślono.

Zresztą. Gdyby w grę wchodził jeden, może kilku takich, to sprawa mogłaby się, wydawać prosta. Kiedy jednak arogancja urasta do zjawiska, do rangi pewnego stylu bycia, to można przecież zwyczajnie po ludzku nic wiedzieć co z tym fantem począć, i może dlatego właśnie ludzie przez arogancją prześladowani tak często milczą. Jeśli jest tak właśnie, to cóż po nas pozostanie? Ano – arogancja właśnie. Tylko tyle…

Dziennik Bałtycki, 283 (12218) 30 listopada 1984

 

 

Tadeusz Wojewódzki

KUPĄ?

KUPĄ?

 

To prawda, że nie wszyscy wszystko rozumieć muszą, pojmować w lot i wiedzieć tak od razu o co w tym, czy w owym chodzi. Nie jest to nawet fizycznie możliwe. Wiadomo ponadto – inteligencja często bywa też nie ta, a na domiar złego, rzeczywistość komplikuje się i komplikuje coraz bardziej. Nie zmienia to w niczym ludzkiej w końcu chęci rozumienia tego, co się wokół dzieje, a już w szczególności, jeśli dzieje się to na naszym, własnym podwórku.

U nas to właśnie wołano ostatnio, żeby „kupą mości panowie” ruszyć na te szalety publiczne, których stan określono jako opłakany.

Kto stara się to i owo zrozumieć, ma teraz orzech do zgryzienia co się zowie. Przede wszystkim nie wie dlaczego mają to być szalety publiczne akurat, jakby tylko one były u nas w stanie opłakanym. Z szaletów – jeśli ktoś w piciu i jedzeniu wstrzemięźliwy, przewidujący, korzysta od wielkiego dzwonu. Ale te wielkie zalety charakteru psu zdadzą się na budę w sytuacji kiedy korzystać trzeba z wind i klatek schodowych naszych tzw. wieżowców, także i tych najdłuższych w Polsce, na Przymorzu. W szalecie publicznym wiadomo co się robi i czym sprawa, cała pachnie. Konia jednak z rzędem temu, kto wie dlaczego nasze klatki schodowe sprawiają wrażenie takie, jakby nimi przepędzano znaczną część mieszkańców oliwskiego zoo i to po kilka razy dziennie. A wagony kolejowe, a tramwaje, autobusy, dworce, przystanki…

Skoro jednak uparliśmy się na te szalety – niech i tak będzie. Ktoś, kto bardzo mało rozumie z tego, co się u nas dzieje powiedziałby zapewne, że w szaletach owych są panie na stanowiskach do utrzymywania czystości, Osoby obdarzone pewnym zaufaniem, o czym zaświadczać może fakt dopuszczenia ich do wydzielania, bez odpowiednich pokwitowań ze strony pobierających, deficytowego towaru, jakim jest papier toaletowy. Skoro jednak zdarzało się i tak, że bardziej zaufane od nich osoby i gremia, potrzebowały pomocy o bardziej masowym charakterze, można by wezwaniem „kupą, mości panowie” pomóc także i tym paniom. Tak, żeby się na odpowiedni pułap czystości załapały, powiedzmy, jeśli już nie średnio-, to środkowoeuropejski: To także można by jeszcze jakoś sobie wytłumaczyć, jakoś tam, zrozumieć.

Cała trudność pojawia się jednak dopiero teraz. Wyobraźmy sobie bowiem i taką sytuację, te faktycznie panowie ruszyli kupą i wysprzątali te publiczne szalety. No i co? Jeśli chodziłoby o to, żeby ci zagraniczni zmienili o nas opinię, to akcja owa winna być zgrana z planami „Orbisu”. Jeśli ten pospieszyłby się bardzo, ale to bardzo, to może jeszcze zdążyliby pooglądać czyste i dobra opinia poszłaby w świat. Jeśli jednak nie o opinię tylko chodziło, to o co?

Może ktoś myślał sobie, że jak już raz posprzątają, to potem brudzić nie będą? To już nie przesadzony, ale wręcz chorobliwy optymizm. Chyba, że miała to być pierwsza z całego cyklu społecznych inicjatyw. Ci, co wysprzątali, dbaliby potem społecznie o to, żeby było czysto. Powołałoby się wówczas takie społeczne komisje i kontrole, które wizytowałyby szalety publiczne, wyławiając te różne ptaszki i kanarki, co to nam tak brudzą. Byłoby to nawet w duchu powszechnego, wzajemnego kontrolowania się, ale czy nie jest już tego wszystkiego za dużo? Kontrola to rzecz ważna, ale nadto trzeba przecież czasami także popracować.

W dalszych dociekaniach głębszych przyczyn i sensu, żeby jednak „kupą mości panowie” można by ponadto domniemywać, że chodzić mogło i o to, czy potrafimy złączyć się w tym, czego w sumie nie lubimy i zrobić w takiej sytuacji coś dobrego. Przecież i bez tej jednej jeszcze próby od dawna wiadomo, że nie potrafmy. Po cóż więc jedna jeszcze?!

Obwieszczenie prasowe z przebiegu akcji, która nie chwyciła nazwało niedoszłych uczestników „donkiszotami współczesności” i kończyło się stwierdzeniem, że „wolimy mieć jednak czyste ręce”.

A może nie o czyste ręce tutaj chodzi, ale o czysty, zdrowy psychicznie obraz świata, o to, żeby nie stracić tego, co nazywa się zdrowym rozsądkiem? Może znów wzięła nad nami górę chęć przemożna, żeby to, co się osiąga całymi latami, systematyczną, żmudną i konsekwentną pracą – załatwić jedną akcją? Przecież to nie o czyste szalety chodzi, ale o to, żeby umieć z czystych korzystać. O ten także element kultury osobistej, wyniesionej z domu, jak nawyk mycia rąk i nieplucie na podłogę. Jak nawyk kłaniania się starszym i szereg innych jeszcze nawyków. I co? Jednym czyszczeniem szaletów przekonamy sami siebie, że jesteśmy inni, że umiemy swoim pociechom wpoić to, czego nie mamy sami?

Sądzę, że o wiele pożyteczniejsza od tego mycia byłaby krótka chociaż refleksja nad tym kogo i jak wychowujemy, co przekazujemy i jakie będą tego efekty. Pamiętam taką wizytę u rodziców, którzy nie mogli wyjść z równie głębokiego, co prawdziwego zdziwienia, że dziesięcioletni chłopak nie został jeszcze przez swoich rodziców pouczony, iż ma bić innych, gdyż inaczej jego będą lali. Oni nauczyli swego jeszcze w przedszkolu.

Uczą, nie uczą i tak te sprawy rozstrzyga się w domu i tego nie załatwi się kupą – mości panowie!

Dziennik Bałtycki, 284 (12808) 5 grudnia 1986

 

 

Tadeusz Wojewódzki

 

ŁAŃCUCHY

ŁAŃCUCHY

 

Niejeden z czterdziestolatków zagrożony dzisiaj rolą dziadka naczytał się w latach dzieciństwa wierszyków oraz innych wytworów literackich różnych lotów lecz o nieustannie wysokim, mentorsko-dydaktycznym zacięciu. Brano nas w tych wierszydłach raz pod włos i na uczucie, innym razem na rozum, nawet jeśli jeszcze takowegoż nie zbywało.

Kiedy więc spadł pierwszy śnieg, a szlak nie trafił go do najbliższej lekcji języka polskiego, to zaraz pojawiała się czytanka o tym, jak pewien naukowiec pilnie pracował w swoim laboratorium. Coś tam odważał, mieszał i podgrzewał, a potom brał pod światło, do okna i przyglądał się wrzącemu jeszcze płynowi. Dalej mowa była o tym, jak chłopcy wracali właśnie ze szkoły i rzucali się kulkami ze śniegu. Do jednej z nich zaplątał się kamień. Pech chciał, że to ta właśnie kulka, z kamieniem w środku trafiła w okno przy którym stal nasz naukowiec. Stłuczona szyba, zbita kolba z wrzącym płynem, poparzona twarz naukowca – ten obraz musiał głęboko wryć się w pomiąć młodego człowieka.

Nie wiem czy przez to rzucaliśmy ślą śnieżkami mniej, czy byliśmy bardziej ostrożni. Znacznie dla mnie ważniejsze jest, że obrazek ów i wynikające zeń wnioski utkwiły mi w pamięci na tyle, by dzisiaj jeszcze ostrzegać maluchów, by w całkowicie niewinnej z pozoru zabawie dostrzegać niebezpieczeństwo faktycznie w niej tkwiące. Nie ma też czemu się dziwić. Wszak czym skorupka za miodu nasiąknie, tym na starość trąci.

Refleksja nad tym czym też ona jeszcze trąci i skąd się to bierze jest w rzeczy samej szukaniem w teraźniejszości echa dalekiej koniec końców przeszłości, echa, które współbrzmi z teraźniejszością, ale być może, że nakłada się na nią decydując o tym, jak ją widzimy, co w niej dostrzegamy i czego w niej szukamy. Kiedy już sobie tego echa obecność w naszym życiu uświadomić, to człowiek staje przed dylematem, czy to, co widzi faktycznie efektem jest tego echa czy też istnieje to coś samo przez się.

Przypomnieć sobie przecież wypada, że oprócz czytanek o śnieżynkach były jeszcze wierszyki o tym, jak ludzie układają się w długie bardzo łańcuchy, I tak górnik fedrował by piekarz miał czym w piecu napalić i chleb upiec. Szewc zjadł ów chleb i siły miał do klepania butów. Tym samym krawiec miał w czym pójść do pracy, by uszyć ubranie dla kogoś tam jeszcze. Ten znów robił coś dla innych, ci inni jeszcze dla innych i wszystko to wracało do górnika, który tylko fedrował. Treść tych mentorsko-dydaktycznych wytworów oraz ich forma różniły się miedzy sobą, ale sens ich był zawsze ten sami sprowadzał się do łańcuszka właśnie. Wynikało też z nich jasno, że każdy człowiek ogniwkiem jest w tym łańcuchu i jako ogniwko właśnie powinien robić to, co robi, gdyż inni też robią swoje. Robią nie dla siebie – dla innych, co z istoty łańcuszka wynika.

Dzisiaj nie wiem, czy świat faktycznie zaczyna się w łańcuszki układać, czy też takie jego widzenie efektem echa tamtego łańcuszka jest tylko, ale wydaje mi się, że odrzucenie łańcuszkowej wizji świata uniemożliwiłoby wręcz, zrozumienie naszej rzeczywistości. Ileż to bowiem razy dziennie słyszy się lub czyta o przedsiębiorstwach, które bardzo wielu rzeczy nie mogą, a mogłyby gdyby ktoś inny mógł, ale tamten nie może ze względu na kogoś innego, który wprawdzie chęci ma dobre, ale poza tym już niczego dobrego o nim powiedzieć nie można ze wzglądu na kogoś tam jeszcze innego, który także nie może. Dotyczy to produkcji, ale nadto decyzji, które głupie są i nie można ich zmienić tub których brak i nikt ich pojąc nie może. Jak w echu z tamtych, szkolnych lat ludzie układają się w długie łańcuchy niemożności: produkowania czegoś tam, zrobienia rzeczy słusznej i potrzebnej, ba – wręcz oczywistej. W łańcuchach tych nikt nic nie może, boć ogniwkiem jest tylko, a wszystkie ogniwka są przecież takie same i mogą tyle samo. Są one ponadto tak samo odpowiedzialne, w równym stopniu za ową niemożność winne, więc winny jest pierwszy lepszy z brzegu, pierwsze lepsze ogniwko lub nikt zgoła.

O tym, że ogniwka tkwiące w staroświeckim poczuciu odpowiedzialności nigdy nie czują się w tych łańcuchach w porządku oraz o tym, że karane przypadkowo ogniwka czują się i słusznie – straszliwie pokrzywdzonymi, nawet dodawać nie warto.

Obok łańcuszka niemożności istnieje drugi jeszcze – łańcuszek nieograniczonych możliwości. Jest to łańcuch ludzi – jak to się czasami mawia – dobrej, acz odpłatnej woli, ludzi mogących załatwić wszystko, czego nie sposób pojąć nawet egzystującym w łańcuszku niemożności. Od wagonu cementu – w czasach kiedy brakowało go na lekarstwo, poprzez pralkę automatyczną, zamrażarkę, i co tylko jeszcze wymierzysz sobie teraz, kiedy rzeczy tych wciąż brakuje. Ludzie – ogniwka z tego łańcucha twierdzą, że nie ma takiej sprawy, która nie dałaby się załatwić, popchać, przeforsować itd. Nie ma takiej sprawy. Jest tylko ryzyko. I koszty…

Łańcuch niemożności sączy w nas pesymizm, rezygnację, i poczucie niemożności, bezsensu działania. Za to łańcuch nieograniczonych możliwości budzi nadzieją, inwencją i ujawnia sens bezsensu. Egzystencja między tymi dwoma łańcuchami jest niczym końska kuracja, która jednych zwala z nóg, a innych czyni odpornymi na wszystko, co los przynieść zdoła, a ludzie ludziom uczynić.

I cóż tu się dziwić, że najmniej jest tych, którzy szukają dobrego kowala…

Dziennik Bałtycki, 289 (12224) 7 grudnia 1984

 

Tadeusz Wojewódzki

 

OBAWY

OBAWY

 

Pani Gabriela S. z Gdańska nawiązując do felietonu „Ocenianie” zwraca uwagę na to, że lekarze podzielili los nauczycieli żyjąc takie w cieniu grożącej im „dwójki". Wprawdzie konsekwencje materialne między tym najgorszym, a najlepiej ocenionym wymierzono na tysiąc złotych, to przecież fakt ten nie czyni nieaktualnym pytania o to skąd u nas ostatnio taki dziki wręcz pęd do oceniania i to koniecznie na stopnie.

Co prawda w czasach kiedy całe województwa otrzymują tróje z plusami, albo i bez procedura taka dziwić specjalnie nie powinna, ale rzecz w tym przecież, że ocenianie wbrew pozorom nie jest wcale takie proste. Jego sens nie sprowadza się bowiem do postawienia oceny.

Nie jest to może wątek w kwestii oceniania najważniejszy, ale wspomnieć warto i o tym, że oceniania nie lubimy, obawiamy się, nie chcemy. Z wielu zresztą powodów. Choćby – oceniający nas. Czy zawsze są to ludzie uchodzący w naszych oczach za autorytety, za jednostki z zasadami, z dużym poczuciem sprawiedliwości?

Ponadto kryteria. Odzwierciedlają one piekielne męki tych, którzy w punktach stajali się odpowiedzieć na pytanie co to dzisiaj znaczy dobry czy wyróżniający się pracownik. Odzwierciedlają nadto ich rozterki między tym, co w zupełności wystarczyłoby do krótkiej, rzeczowej oceny, a co może dodać jeszcze należałoby tak, aby załączniki do oceny sprawiały wrażenie poważnej, rozbudowanej ankiety. Rozterki między określeniem cech dobrego fachowca, a obywatela; profesjonalisty, a społecznika itd. itp.

Jest wreszcie jeden jeszcze typ obaw, jakie żywimy w związku z ocenianiem nas jako pracowników. Szczególnie takich specjalności jak medycyna czy szkolnictwo. Otóż obawiamy się oceniania także i dlatego, że mato kto z nas jest… w porządku. Aby stwierdzić taki stan rzeczy nie trzeba wcale znać od podszewki naszej służby zdrowia czy oświaty. Wystarczy postawić kilka retorycznych pytań: Czy może być w porządku, lekarz, który przyjmuje dzień w dzień o kilkudziesięciu pacjentów więcej niżby wynikało to z zasad choćby tylko higieny pracy? Czy przyjmując takie tłumy ludzi potrzebujących diagnozy, porady, ciepłego stówa może on uczynić w czasie tych kilku minut przeznaczonych dla statystycznego pacjenta wszystko to, co pozwoli mu spokojnie myśleć o jego zdrowiu? Czy można – to przypadku nauczyciela – wychodzić dzień w dzień z czystym sumieniem z klasy, która liczniejsza jest o kilkunastu uczniów od pułapu liczebnego wyznaczającego sensowność istotniejszych poczynań dydaktycznych w grupie? A nie są to przecież pytania jedyne jakie człowiek zadaje sobie pytając o to dlaczego tak trudno w tym wszystkim osiągnąć osobistą satysfakcje, Uczucia niedosytu i tego właśnie, że nie jest się w porządku nie umniejsza świadomość obecności w naszym życiu paradoksu, że pracując więcej w warunkach bardziej uciążliwych nie dajemy innym z siebie tyle, ile moglibyśmy dawać pracując mniej i w warunkach bardziej komfortowych czy zwyczajnie normalnych.

Nawiasem mówiąc proca taka, o której z pory wiadomo, że będzie nieefektywna ze względu na warunki w jakich jest podejmowana, osobiście wydaje mi się równie amoralna, jak praca fizyczna ponad ludzkie siły.

Patrząc w taki właśnie sposób na naszą realność dziwny wydawać się musi ów optymizm towarzyszący wprowadzanemu właśnie systemowi wolnego wyboru lekarza. Gdyby rzecz dotyczyła uzdrowicieli leczących mniej lub bardziej skutecznie lecz tylko dotknięciem ręki i potrzebujących kilku zaledwie sekund na kontakt z pacjentem, to rozumiem. Ale w przypadku lekarza najważniejszym chyba problemem jest to właśnie aby miał on dla pacjenta czas. Skoro nie ma go teraz, kiedy wszyscy mają pacjentów „po równo”, to skąd weźmie go ten „nasz”, z wyboru, najlepszy, którego wybierze większość, który będzie miał odtąd więcej pacjentów niźli wcześniej? Czy nie jest to przypadkiem kolejna z naszych fikcji, kolejna z prób podciągania zbyt krótkiej kołderki na głowę ze słodkim zapomnieniem o wystawionych na chłód stopach? Czy nie jest to dla tych najlepszych lekarzy nieświadoma – jak sądzę – próba stworzenia warunków pracy przysparzających jeszcze większych frustracji?

Krótko mówiąc – nie ma dylematu: oceniać ludzką pracę czy też nie? Rzecz w tym jednak, że samo przekonanie o słuszności nie może usprawiedliwiać radosnej twórczości uprawianej na ową okoliczność. Ocenianie na stopnie uważam za przejaw infantylizmu lub wulgaryzowania delikatnej w końcu bardzo materii. A największym bodaj niebezpieczeństwem, jakie z nim się wiąże jest traktowanie oceniania jako czynności sensownej dlatego tylko, że każda inna bądź nie jest możliwa ze względów ekonomicznych, bądź wymaga ze strony działających dużo więcej wysiłku i zaangażowania niźli sporządzenie stosownych załączników do kolejnej akcji oceniania.

Dziennik Bałtycki, 290 (12814) 12 grudnia 1986

 

 

Tadeusz Wojewódzki

BRAKI

BRAKI

 

 

Pod koniec każdego roku opanowuje nas szał bilansów, podsumowań i wyciąganie wniosków. Wtedy to właśnie niczym grzyby po deszczu mnożą się w radiu, telewizji i „na łamach” różni tacy, pytający i pytani o to, jak minął nam ów rok, jaki był. Z większą i mniejszą dozą optymizmu sięgać się będzie pamięcią do faktów, zdarzeń i zjawisk. Posypią się cyfry, dużo cyfr, by życie ujął w skali, globalnie, średnio i przeciętnie. Będzie też mowa o tym, co drgnęło, co ruszyło i rusza się nadal, co dobrze stoi, a co jeszcze lepiej leży. Tak właśnie mówiło się pod koniec roku wczoraj i przedwczoraj. Nic nie wskazuje na to, aby dzisiaj mówić miano inaczej. Pojawią się więc w naszych bilansach te same luki, te same braki.

 

Brakować więc będzie w tegorocznych podsumowaniach sugestii co do kierunku zmian w etyczno-moralnym pejzażu naszej realności. Prawdę powiedziawszy trudno o mniej wdzięczny obszar do statystyczno-bilansowych uogólnień, niż ów moralny właśnie, ale trudno też o zwierciadło bardziej dokładne i bezwzględne w ujawnianiu tego, co się faktycznie z nami dzieje, w jakim kierunku zmierzamy, co zyskujemy, a co w ostateczności tracimy i to być może bezpowrotnie – w tkali jednego, ale i kilku nawet pokoleń. Nad takimi brakami w naszych bilansach i podsumowaniach, nad pomijaniem tych kwestii, mniej lub bardziej świadomym milczeniem, można by przejść do porządku dziennego, gdyby nie mnogość niepokojących wręcz sygnałów dochodzących z tego, właśnie obszaru.

 

Sygnałem takim jest dla mnie moralna zadyszka, ów swoisty, krótki oddech, który wciąż daje się słyszeć też za własnymi plecami. Wielkie ideały i takież wartości spłaszczyły się nam, spławiały i spowszechniały, by egzystować w strefie kaszanki i kiszonej kapusty. Zauważa się to przede wszystkim w codziennych naszych rozmowach. Tych w pracy, w elektrycznej kolejce i kolejce przed mięsnym sklepem. Zauważa się, że ludzie już nie rozmawiają ze sobą, lecz bełkoczą owładnięci myślą zdobycia na przykład garów, które właśnie „rzucili”, żeby już nie wspominać o całej masie rozmaitości od igły do maszyny, aż po luksusowy, plastikowy, kolorowy i zdrowotny… nocnik dla dziecka. Ludzie bełkocą, po domach owładnięci euforią zdobyczy w postaci grubych, ciepłych kalesonów lub nieprzyzwoicie cienkich i skąpych w swej materii, wręcz „anormalnych majtek”. Bełkoczą na prywatkach i na przyjęciach. Jest to bełkot wymuszony przez życie i jego potrzeby, przez to ile zarabiamy, co za to możemy kupić, co potrzebujemy, aby nam co nieco nie przemarzło do szpiku kości lub co innego nie przykleiło się od środka do kręgosłupa.

 

To, że ludzie rozmawiają sobie o zdobywaniu czekolady na kartki lub jałowcowej – nie jest jeszcze, samo przez się, powodem do wyrywania sobie włosów z głowy. Rzecz w tym jednak, że owe kiełbaski, czekolady i coś tam jeszcze – wyznaczają nam naszą perspektywę moralną, że problemem do rozmowy, do zastanowienia się nie jest już dla nas moralność czy amoralność dróg zdobycia owych rzeczy lecz jedynie sam efekt. Wszak chodzi jut tylko o to, aby je mieć. A czy to wyżebrane u bogatszych, czy kradzione, czy skombinowane – to jest zupełnie bez znaczenia.

 

Pogląd, iż amoralne, nieuczciwe i niegodne jest dawanie w „łapę” panu oraz pani -do „rączki” brzmi, jak melodia z dawno przebrzmiałej płyty. Człowiek, który taką myśl  głośno formułuje traktowany jest jak indywiduum z innego, obcego nam obszaru kulturowego. Krótko mówiąc: zamiast opozycji : moralne – amoralne, mamy już tylko : skuteczne – nieskuteczne, bezpieczne – niebezpieczne, drogie – znośne w cenie.

 

Tę moralną zadyszkę przyrównać można – takie odnoszą wrażenie – do grypy, która w okresie szaleństwa tego wirusa kładzie wszystkich równo, bez względu na płeć, zawód i wykształcenie. Nawet w zawodach, których etyka ma historię swoją  równie długą, jak nasza, europejska cywilizacja, słychać teraz kaszel i pociąganie nosem, które to wraz z objawami temperatury stały się już nieodłącznymi elementami ludzkiej, w tych zawodach, egzystencji. Nawet tutaj bardzo niegdyś bogata sfera wartości kurczy się do tych, których obecność zagwarantowana jest li tylko ich konkretnością, namacalnością i przeliczalnością na inne, wymierne i wymienne wartości.

 

Jak owej zadyszki, tak też nie będzie w naszych podsumowaniach mowy o tym ilu z nas świadomie niechętnych, wręcz wrogo nastawionych do wszystkiego, co amoralne, złamało się myśląc teraz nad jednym głównie : jak wkomponować się możliwie bezboleśnie i skutecznie w układ, z którym walczyliśmy, w sytuację, której nie chcieliśmy, której staraliśmy się uniknąć, której pragnęliśmy jeszcze nie tak dawno temu zapobiec.

 

Będzie też w tych brakach zajmować miejsce poczesne wieść o tych, którzy wczoraj jeszcze pewni byli, wiedzieli jak wychowywać własne dzieci, czego ich uczyć, a czego zabraniać, a dzisiaj popadli w stan osłupienia, braku pewności, jasności celów oraz metod ich osiągania.

 

Braków tych nie zapełni także osobista nasza refleksja, boć tego typu zmiany zauważa się u siebie najtrudniej, najpóźniej, a efektem ich jest jedynie gorycz i żal po czymś co było, a czego już nie ma.

 

A może ktoś w tym bełkocie i zadyszce jednak powie, że nam na czas wielu bardzo wartości nie dowieźli, żeśmy się przez ten rok jakby i gorsi przez to stali. Nikomu to przecież nie zaszkodzi, a zawsze dodać będzie można, że być może jutro dowiozą, że być może rzucą gdzieś w okolicy, więc się człowiek zdoła jeszcze załapać.

 Dziennik Bałtycki, 295 (12230) 14 grudnia 1984

 

Tadeusz Wojewódzki

 

 

TRADYCJA

TRADYCJA

 

Za kilka dni siądziemy przy wigilijnym stole. W naszej tradycji, w naszej kulturze jest to moment szczególny, nie mający innego odpowiednika; czegokolwiek, co byłoby w stanie moment ów zastąpić, jego brak w niewielkim chociaż stopniu zrekompensować. Toteż w dzień taki, jak ten właśnie łatwiej jest zrozumieć lub przypomnieć sobie sens prawd na co dzień wcale nie tak oczywistych, jasnych i prostych.

Na pytanie o to co w życiu jest naprawdę ważne, na co dzień odpowiada za nas samo życie. Kiedy biegniesz do tramwaju i tak już prawie spóźniony do pracy, wiesz dobrze, iż najważniejsze jest to, żeby ten tramwaj nie uciekł ci sprzed nosa. I tylko to się liczy.

Kiedy natomiast stoisz długo w jakiejś kolejce, kiedy zmęczenie tym staniem narasta w tobie wraz z postanowieniem, żeby jednak dotrwać do końca i kupić, to wiesz, że najważniejsze jest to „za czym” stoisz. I tak, jak gotów jesteś wskakiwać do uciekającego tramwaju, tak tutaj choćbyś najbardziej pokornym od lat dziecięcych cielęciem był, oczy możesz drugiemu wydrapać, łokciami żebra mu przeliczyć; jeśli tylko stanie się on zagrożeniem tego, co w tej chwili jest dla ciebie w życiu najważniejsze.

Codzienność taka już jest, ze mocno zgina nam karki i każe widzieć świat, ludzi i siebie samego w krzywym, karykaturalnym zwierciadle. To w nim właśnie ten uciekający tramwaj urasta do rangi jedynej szansy w życiu, której utrata równoznaczna jest ze stratą sensu życia. To ona czyni z intruza wpychającego ci się przed nos w kolejce, postać uosabiającą to wszystko, czego najbardziej w życiu nienawidzisz, czego nie znosisz i co zawsze chciałbyś fizycznie unicestwić. Często to codzienność właśnie czyni z ludzi o bogatych wnętrzach takie spięte, zaganiane, znerwicowane istoty goniące za tym tylko, co ucieka sprzed nosa, dostrzegające to tylko, co w zasięgu ręki i ceniące to, co namacalne, jak własny nos. Jest to świat konkretny i poza konkretami właśnie na inne sprawy nie ma w nim najzwyczajniej miejsca.

Dopiero przy wigilijnym stole, kiedy przełamujesz się opłatkiem z najbliższymi ci osobami, kiedy życzysz im wszelkiej pomyślności i wiesz, że w tym samym czasie, jak Polska długa i szeroka robią to samo rodacy, że oni także zostawili jedno puste miejsce przy swoim stole, że także czują mocniej w tym dniu więź łączącą ich z najbliższymi, dopiero wówczas uświadamiasz sobie, że prócz tych konkretów codzienności są jeszcze sprawy inne, nadające faktyczny sens całej reszcie. Dopiero teraz uświadamiasz sobie faktyczny wymiar własnych przedświątecznych „nieszczęść”, których przyczyna tkwiła a to w zbyt grubym tłuszczu owijającym zdobyczną szynkę, to znów w schabie o zbyt wielkiej kości, śliwkach zarobaczonych, sałatce przesolonej…

Stół wigilijny jest tym szczególnym miejscem, które pozwala nam uświadomić sobie jak bardzo, wbrew pozorom codzienności, nie jesteśmy samotni, jak wiele łączy nas z innymi ludźmi zarówno tymi, którzy żyją w sąsiednim mieszkaniu, bloku, w innym miejscu Polski, ale także z tymi, którzy od nas jut odeszli i z tymi, którzy po nas będą także kiedyś tak, jak my teraz, do wigilijnego stołu zasiadali.

W sumie bowiem to, co faktycznie ludzi łączy, to nie identyczne krzesła na których siedzą, takie same samochody o których marzą, czy takie same betonowe klatki, w których egzystują. Jest nim natomiast wspólny system wartości przekazany nam dzięki tradycji i możliwa do przekazania innym poprzez nią. Wartości tych nie da się dotknąć, jak obiektu zrealizowanych, codziennych naszych marzeń, a przez to ich faktyczne w naszym życiu znaczenie wcale nie musi się wydawać na co dzień aż tak zrozumiałe i oczywiste.

To, ile z tradycji potrafimy wziąć dla siebie i przekazać innym zależy już bezpośrednio od nas samych. Także i to czy będą w grę wchodziły jedynie powierzchowne formy, powtarzane bez zrozumienia ich właściwego sensu i znaczenia czy też będzie to coś znacznie więcej.

Codzienność sprzyja powierzchownemu traktowaniu wszystkiego, także i spraw najważniejszych. Dlaczegóż więc tradycja miałaby stanowić w tym względzie wyjątek? Przypomnienie o tym niebezpieczeństwie nie samą tradycję bierze w obronę, albowiem nie ona jako taka jest tutaj najważniejsza. Rzecz w tym przecież, iż potrzebna jest ona człowiekowi, jeśli już nie z innych względów, to choćby po to, by nie czuł się w dzisiejszym, ale i w jutrzejszym świecie osamotniony, zagubiony, opuszczony. Rozwój techniki i całej współczesnej cywilizacji też tradycji szans na to nie daje.

Życzymy więc sobie nawzajem, abyśmy jak najdłużej potrafili czerpać z tradycji to wszystko, co jest ona w stanie współczesnemu człowiekowi dać.

Dziennik Bałtycki, 296 (12820) 19 grudnia 1986

 

 

Tadeusz Wojewódzki

 

TRADYCJA

TRADYCJA

 

Przewidywanie przyszłości wciąż najwięcej ma wspólnego z wróżeniem z fusów od kawy. Nawet pogoda wymyka się nam spod zakusów orzekania jaka też będzie ona jutro. A cóż dopiero mówić o życiu i losie człowieka? Nie zmniejsza to jednak naszego zapotrzebowania na to, żeby wiedzieć, żeby znać, żeby mieć pewność… Każdy też na mój sposób stara się je zaspakajać.

Osobiście zamiast przewidywać wolę składać i otrzymywać życzenia. Lepsze to od najgłębszego nawet, a przez to pewnego przekonania o tym, że świat już wkrótce pogrąży się w chaosie nuklearnej wojny. Lepsze są życzenia – bez względu na ich faktyczną zdolność wywierania wpływu na naszą rzeczywistość, bez względu na to, czego w rzeczy samej życzą nam ci, którzy mówią, że dobrze życzą. A więc wszystkiego najlepszego!

Szkopuł w tym jednak, że nie sposób potrzeby owe przez rok cały, bez względu na to, co kalendarz wskazuje w taki tylko sposób zaspokajać: życząc, życząc i życząc sobie bez końca. Pogłębiłby się przez to ich i tak umowny, symboliczny wielce charakter, a ponadto spowszechniałyby nam te życzenia, jak twarożek biały, ów kit nabiałowy, którym nasze żony zamulają nam przepastne, męskiej żarłoczności czeluście. Nic mogąc więc pokrzepić się optymistycznie pewnymi prognozami przyszłości, pozbawieni racjonalnej szansy obkładania codzienności życzeniami wszystkiego najlepszego uciekamy się do innych jeszcze sposobów. Jest wśród nich także i ucieczka w historię. Co prawda wiele w niej szkół, orientacji, tendencji i kierunków myślenia, ale jest też tutaj owa pewność tak bardzo przez nas pożądana, pewność tego, że coś tam było, przeminęło, że już nie trwa.

Niektórzy skłonni są wprawdzie wyrażać pogląd, iż historia lubi się powtarzać, ale w rzeczy samej nikt nie widział dwóch Napoleonów pod Moskwą. Oprócz tej pewności, że coś tam przeminęło kontakt z historią doprowadzić nas może do totalnej rozpaczy. Wszak na pierwszy rzut oka kotłuje się w świecie wszystko od bardzo już dawna bez większego sensu, bez ładu i składu. Ludzie mordują się coraz bardziej masowo i skuteczniej, bardziej cywilizowani ulegają mniej cywilizowanym i nie zawsze zwycięża to, co dla ludzkości najlepsze, co najbardziej potrzebne czy sprawiedliwe. Takie przyglądanie się dziejom napawa człowieka niezbyt optymistycznymi refleksjami nad marnością własnego żywota, nad znikomością własnych możliwości zmiany czegokolwiek, nad tym, że nasza egzystencja jest w sumie światu jako takiemu przeraźliwie obojętna, że to, co jest nam bliskie, kochane – z perspektywy dziejów świata – nie ma żadnego sensu ani znaczenia.

Czy faktycznie jest właśnie tak? Czy nasz ślad w historii, nasza obecność teraz i tutaj jest pozbawiona sensu, jakiegokolwiek znaczenia także z perspektywy tego, co będzie kiedyś?

Sięgam do tekstów sprzed ponad 2600 lat. Ludzie z tamtych czasów o nazwiskach pustych w uszach współczesnego abiturienta głoszą prawdy brzmiące między innymi w taki oto sposób: Nie upiększaj zewnętrznego wyglądu pozorów, ale miej piękne obyczaje. Nie wzbogacaj się w niegodziwy sposób. Niech mowa twoja nie budzi nienawiści u ludzi związanych wspólną wiarą. Nie wahaj się sprzyjać rodzicom. Jaką opiekę zapewnisz rodzicom, taką sam w starości otrzymasz od dzieci. Sam nie czyń tego, co potępiasz u innych. Zysk nie zna miary. Nie kłam, ale mów prawdę itd. Są w tych tekstach wskazania, jak żyć, są oceny ludzkiego postępowania, są wartości, które nie uległy – pomimo tak długiego czasu – dewaluacji, nie wypłowiały, nie zginęły pomimo klęski, upadku tylu potęg, imperiów, dyktatur. Jest więc w historii naszej cywilizacji jakaś ciągłość, jest coś trwałego, coś mocniejszego od najbardziej twardych, najbardziej doskonałych budowli, od narzędzi którymi budowano lub mordowano. Są to wartości, których znaczenie dla nas potwierdził czas. I to jest właśnie ów stały, i optymistyczny akcent w naszych dziejach w naszej teraźniejszości.

Sensu życia nie można sprowadzać jedynie do pielęgnowania, przestrzegania i kultywowania wartości, które przetrwały próbę czasu, które określiły charakter naszej cywilizacji. Ale przenosząc je na dalszy czas, na następne pokolenia zaznaczamy swoją obecność w tym, co jest i w tym, co będzie. Wartości owe łączą nas ze wszystkimi, którzy byli przed nami i łączą z tymi, którzy będą postępowali podobnie, jak i my w czasach, kiedy fizyczna pamięć po nas zatraci już wszelkie inne ślady. Moc tradycji zdaje się więc być mocą krzepiącą także i na dzień dzisiejszy, kiedy poszukiwanie tego, co pewne i stałe jest nieodłącznym elementem naszej egzystencji. Kiedy wydawać się nam może czasami, że czegoś tam nie warto, że coś tam nie ma sensu. Nie jest to moc krzepiąca na tyle, aby z uśmiechem znosić udrękę codzienności, ale jest ona dla nas ważna o tyle, by widzieć to, co jednak da się przewidzieć, jeśli by wartości owych w dalszych dziejach naszej cywilizacji miało zabraknąć.

Może więc najlepsze byłyby życzenia, aby tradycja niosąca ze sobą wartości najcenniejsze dla naszej narodowej kultury, dla naszej tożsamości najważniejsze, nie zaginęła? W każdym razie tego sobie życzmy wzajemnie.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 305 (12240) 28 grudnia 1984

 

PIENIĄDZE

PIENIĄDZE

 

Mówi się, że pieniądze szczęścia nie dają, ale czym szczęście jest, tego nawet filozofowie nie wiedzą. Za to szeleszczące banknoty każdy głupi potrafi w kieszeni namacać, jeśli tylko kieszeń ta nie jest pusta. Czym są faktycznie pieniądze w życiu ludzi, wie tylu, ilu ma ich rzeczywiście dużo; wiedzą ci, którzy żyją dostatnio, dla których pieniądze jeśli już są problemem to tylko takim jak i gdzie je ulokować, nigdy zaś skąd je wziąć, aby żyć. Zawsze więc było tak, te większość ludzi nie mogła i praktycznie nie poznała tego, czym pieniądze faktycznie są, zadowalając się gorzką na ogól prawdą o tym, czym jest ich nagminny, chroniczny brak.

Oprócz tego, ze świat od dawien dawna jakoś tam się dzielił, że raz ważny byt kolor skóry, poglądy, wiara, a innym razem to czy się ma proste czy też skośne oczy, to tym, co faktycznie dzieliło ludzi i co nadal dzieli, są właśnie pieniądze. I prawda o nich oraz o nas jest taka, że żyjąc pod tą samą szerokością geograficzną, w tym samym czasie – ci, którzy je mają i ci którym pieniędzy brak – żyją praktycznie w dwóch całkowicie różnych światach.

Pieniądze bowiem jeśli już nie są wytrychem do wszystkich drzwi tego świata, to pozwalają ich właścicielom otworzyć te choćby, dzięki którym żyć można wygodniej i ewentualnie lepiej. I wiedziałby o tym ten, który czeka codziennie na spóźniające się regularnie tramwaje. Wiedziałby, że życie prostsze jest i o ileż bardziej normalne, kiedy ma się choćby i najgorszy, ale zawsze samochód.

U nas starano się zawsze pomniejszać rolę pieniądza, a echem tego stanu rzeczy są jeszcze teraz takie przekonania, że w innych krajach liczą się, tylko pieniądze, że one decydują o wszystkim, nawet o wartości człowieka i to jest straszne. Jakaż to jednak różnica czy o wielu sprawach decydują pieniądze czy – jak to ma miejsce u nas – ich brak? A po wtóre czy to lepiej jest, że jedni mają tytuły i sławę, inni tylko – wiedzę, a jeszcze inni duże pieniądze i to wszystko, co one dają, a więc także przekonanie o swojej wyższości?

Mówi się – nie bez racji, że zaglądanie do cudzej kieszeni nie jest w dobrym tonie. Ale jakimi w końcu usprawiedliwieniem dla takiego zaglądania może być z pewnością fakt, że ludzie nie są ślepi, że bogactwo, szczególnie kiedy kapie, widoczniejsze jest bardziej niż bieda i że ludzie chcąc dorównać bogatszym od siebie będą starali się ich naśladować. Kto więc ma u nas te duże, widoczne gołym nawet okiem pieniądze – to sprawa nie tylko ich właścicieli. I z tego punktu widzenia istotne jest czy mają je ludzie najlepsi spośród nas i to najlepsi według starych jeszcze kryteriów wartościowania czy tych najnowszych. Jeśli według tych pierwszych, a więc z czasów kiedy się nam jeszcze tak wiele nie poplątało, nie pomyliło, to tymi najlepszymi są super fachowcy, ludzie najbardziej spośród nas wykształceni, rzetelni itd. Znaczyłoby to, że jeśli już do jakiegoś wspaniałego samochodu wsiada mój rodak, to albo jest to znany profesor uniwersytecki, może chirurg, który wykonuje najbardziej skomplikowane zabiegi na ludzkim ciele, albo inżynier – wynalazca, słowem ktoś taki przed kim każdy rozsądny człowiek czoła uchyli. Nie trzeba jednak pytać tych wsiadających do najlepszych wozów, wystarczy na twarz spojrzeć by wiedzieć, że jak na rodzynki w cieście, tak często trafić można w takiej sytuacji na kogoś wartościowego według tych starych zasad wartościowania.

Oczywiście takiej sytuacji można nie akceptować i mówić sobie, że ważne jest nie to kto co ma, ale co sobą reprezentuje. Tylko jak długo? Pamiętam jeszcze na początku lat siedemdziesiątych jakie kłopoty mieli moi rówieśnicy, by otrzymać pracę w średniej szkole, w charakterze nauczyciela, zaraz po studiach. Wiem, że emerytury wcześniejsze itd., ale ile roczników choćby samej filologii polskiej opuściło przez ten czas mury naszej uczelni i co? Do szkól podstawowych dają się jeszcze namówić ludzie „z ulicy”. Wytrawni pedagodzy i nie tylko oni zresztą – „zmądrzeli” – tak się to przecież określa. Skoro nie te tradycyjne, stare wartości liczą się, nie za nie ludzie dostają pieniądze i nie za ich przyczyną robią te pieniądze największe, to przecież naturalną koleją rzeczy jest taki stan, że powszechnie obowiązującym wzorcem postępowania będzie ten, który pozwala żyć normalniej.

Wygrana w totka, choćby kilkumiesięczny wyjazd na Zachód w celach zarobkowych lub jakaś buda, stragan z warzywami czy kramik w centrum miasta – to stawia ludzi na nogi mocno, pozwala im egzystować normalnie. Jak się ma do tego codzienna solidność, rzetelność, fachowość, ba nawet wytrwałość i talent? W najlepszym wypadku różnie, a na ogół – gorzej. I nie byłby to może powód do wszczynania larum gdyby nie fakt, że ludzie zawsze będą naśladować tych, którzy mają więcej pieniędzy i dążyć do tego, co pieniądz mieć pozwala.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 73 (12900) 27 marca 1987

SAMOPOCZUCIE

SAMOPOCZUCIE

 

Każdy z nas dąży do lepszego. Chce lepszego. Chce lepiej mieszkać niż mieszka, lepiej jeść, lepiej się ubierać. Chce także być kimś lepszym niźli jest faktycznie. A w każdym razie czuć się właśnie tak. Nie zawsze jednak nam to wychodzi. Dasz na przykład dwadzieścia złotych szatniarzowi w kawiarni z takim gestem, że reszty nie trzeba, a ten resztę ci łaskawie wyda i podziękuje jeszcze z taką miną, że uzmysłowisz sobie od razu: przecież on na jednej paczce „Caro” – spod szatniarskiej lady – zarabia równo dziesięć takich napiwków, jak twój.

Ludzie robią jednak bardzo wiele, bardzo dziwnych rzeczy po to właśnie, żeby czuć się kimś lepszym. Każdy ma swój własny, wypróbowany na taką okoliczność sposób. Pamiętam właściciela „Poloneza”, niskiego, chudego, szpakowatego pana, który za wymianę oleju zapłacił mniej niźli dał napiwku. W zamian usłyszał, że będzie w tej wymienialni zawsze bardzo mile widziany. Do samochodu wsiadał taki szczęśliwy, że niewiele brakowało, a uszkodziłby drzwi swego „krążownika”, rozwierając je w szarmanckim geście. A jaki dumny był… Zdawał się teraz przy innych, czekających w kolejce, co najmniej dwumetrowym facetem.

Nie gorzej zapewne czuła się nasza koleżanka z pracy, gdy zjawiła się w biurze w nowym, tak dużym, że prawie większym od niej kożuchu. Wprawdzie na nowe buty i całą resztę do owej kożuchowej całości przyjdzie jej teraz czekać lat co najmniej pięć, a jak zarobki nie podskoczą, to może nawet i dłużej, ale widać przecież było, że w kożuchu owym nosi się co najmniej tak pysznie, jak paw ze swym ogonem w oliwskim zoo.

Powie ktoś, że śmieszni jesteśmy w tym naszym dążeniu do poprawiania sobie samopoczucia. Że to grzechy naszej historii wyłażą z nas wtedy, gdy urządzamy wesela dla stu osób, kiedy kupujemy kożuchy za półroczne wynagrodzenie lub trzepiemy dywany, ozdobę naszych mieszkań nie po to, żeby czyste były, gdyż i tak są lecz po to, żeby wszyscy widzieli jakie one piękne. Że to kompleksy i galicyjskie nawyki wyłażą z nas, gdy piszemy sobie na drzwiach, że tutaj właśnie, a nie gdzie indziej mieszka technik elektryk lub magister skończony. I wiele zapewne w tych zarzutach racji, wiele w nich słuszności. Ale też powodów mamy znacznie więcej, niźli mieszkańcy bardziej od naszego cywilizowanych krajów, do tego, by poprawiać sobie samopoczucie choćby w sposób najmniej racjonalny choćby ze zdrowym rozsądkiem nie mający zbyt wiele wspólnego. A powodów tych jest na co dzień co najmniej tyle, ile sytuacji, w których poczucie bezsilności wobec okazywania nam tego, że jesteśmy nikim lub niczym, jest jedynym, co czuć jeszcze można.

To przecież nie z opowiadań o fantastycznej krainie znamy te setki nadętych twarzyczek lub twarzy takich, że za sam wygląd należałoby się co najmniej kilkanaście latek. Z autopsji znamy te kwadratowe gęby o płaskich czołach i tłustych karkach, te fizjonomie do których nie dociera nic, które wszystko wiedzą, rozumieją zawsze lepiej, cierpią za miliony i decydują za ilu się da.

Poczynając od szefa, który też szefa ma, a tamten nie myśli o nim nigdy, że ten też człowiekiem jest, a kończąc na ludziach w stosunku do których jesteśmy i chcemy czy nie chcemy – bywamy przecież petentami, klientami, panami i paniami – wszędzie, na co dzień stykamy się z ludźmi, którzy utwierdzają nas w przekonaniu, że gorsi jesteśmy, niźli- chcielibyśmy być, że jesteśmy niczym, że można nas sponiewierać, nawrzeszczeć na nas, wyprosić z pomieszczenia, wyrzucić.

Dlatego i my wrzeszczymy, rozpychamy się łokciami i dochodzimy wreszcie swego albo niczym dzikiej bestii ochłapy na kiju tak my różnym paniom Basiom, podajemy zza pazuchy czekoladki, kawkę i coś tam jeszcze tylko po to żeby nas, nie niszczyła psychicznie, nie gniotła pod ciężarem bezczelności przy załatwianiu tego, co jest jej obowiązkiem. Łasimy się niczym kundle w mięsnych sklepach, żeby nam pani sklepowa, mniej łoju i kości na naszą kartkową porcję zapakowała, żebyśmy się nie musieli awanturować, oglądać rzeźnickiego noża przed nosem i słuchać tej zdrowej, ludowej, odpornej na każdy argument, rzeźniczej śpiewki.

Mamy okazji bardzo wiele, by czuć się źle, podle czy wręcz niegodnie. Mamy więc też i powody, by poprawiać sobie samopoczucie. A że robimy to tak śmiesznie, dziwnie, nieracjonalnie… Skoro nie po trafimy żyć tak, aby pracując nie pozbawiać innych dobrego samopoczucia, zostawmy tych ludzi w spokoju chociaż wtedy, kiedy samopoczucie to poprawiają sobie sami na swój własny i dla nich skuteczny sposób.

PS. Panu Wacławowi K. z Gdańska, Ryszardowi K. z Nowego Portu, Marianowi K. z Orłowa, Markowi S. z Rumi, Ryszardowi M. z Oliwy i Barbarze M. z Oliwy dziękujemy za listy, i obiecuję podjęcie proponowanych tematów.

 

Tadeusz Wojewódzki

Dziennik Bałtycki, 67 (12894) 20 marca 1987