Archiwa tagu: Tadeusz Wojewódzki

Obraz 1

Nazwałem go wprawdzie KRAJOBRAZ CISZY – właśnie tak, po napisaniu wiersza – i tak już zostało…

krajobraz ciszy

krajobraz
samotnych drzew
oznaczonych
bielą
zatoczył
krąg wyszeptanych gam
wynurzył je z cienia
szarości znaczeń
dobrego zaistnienia
rozsypał
enigmatyczne barwy
harmonią tonacji
współistnienia
osadził
w półtonach obecności
kładł
aż do granic ciszy
czernią wyszeptany
ład
samotnych drzew
w konarach zamyślenia
zwrócony
ciszą ku wieczności

TadWoj 2017-01-24 0813

PRZECIĘTNIAKI

PRZECIĘTNIAKI

 

Podręczniki szkolne pełne są ludzi genialnych, wielkich, nieprzeciętnych. Natomiast życie wypełnione jest po brzegi takimi, o których powiedzieć można, że na dobrą sprawę ani ich w życiu nie widać, ani nie słychać. Ci ludzie tłem są dla wielkich, sławnych lub po prostu bezczelnie bogatych. Sytuacja taka stwarzać może wrażenie, jakby „nadzwyczajnych” więcej było niż reszty całej. Ale tak naprawdę to najwięcej jest przeciwników.

Świat przeciętniaków wypełniony, jest po brzegi całą masą drobiazgów. Wypełniają go graty zdobywane całymi latami, na różne zresztą sposoby, zawsze jednaki i niezmiennie za kolejną pożyczkę z kasy zapomogowo-pożyczkowej. Ponadto jeszcze ciuchy przerabiane po kilkakroć, któ­rych wciąż żal wyrzucić, choć nosić ich już dalej nie sposób.

No i to żarcie. Przeciętniacy wciąż krążą wokół  żarcia. Albo zarabiają na nie, albo to, co zarobili przeżerają w całości. Stoją więc w kolejce, żeby kupić, albo gotują całymi godzinami żylaste gnaty zasłużonych dla rolnictwa byków czy kogutów, albo też przemywają całe sterty garów i talerzy zawsze przeraźliwie tłustych. Bo też żarcie centrum samo świata przeciętniaków, zajmuje wraz ze sprzątaniem, z tym nieustannym łażeniem ze szczotką i szmatą, z tym wiecznym praniem, suszeniem i prasowaniem – wyznaczając sens i charakter żywota przeciętniaków.

Żywot ów jest egzystencją od drobiazgu do drobiazgu. Każdy z nich wymaga jednak zdobywania. Każde zdobycie poprzedzone być musi wieloma próbami dotarcia do czegoś lub do kogoś. Każdy drobiazg nadyma się więc w tym świecie do monstrualnych wręcz rozmiarów przesłaniając słońce, niebo, ziemskie i niebiańskie problemy. W nieustannej bieganinie, ciągłym szukaniu dojść, w tym polowaniu, czajeniu się, pilnowaniu i oczekiwaniu tak naprawdę liczy się jedynie ów drobiazg. Liczy się działaj. Jutro liczyć się będzie inny, ale też drobiazg.

Być może dlatego właśnie, że zdobywa wszystko z tak wielkim trudem, przeciętniak trzęsie się nad swym – pożal się Boże – dobytkiem wcale nie mniej niż niejeden bogacz nad zawartością własnego sejfu. Być może dlatego właśnie przykrywa pluszowe kanapy niezbyt gustownymi lecz tanimi szmatkami, bije dzieciaki po łapkach, gdy tłuste są i dotykają czegokolwiek, książki obkłada w szary papier i „mają stać” za szkłem, a w parterowe i piętrowe okna tudzież balkony wstawia mocne kraty, nie wspominając już o drzwiach, które z dykty są wprawdzie lecz obowiązkowo kilka muszą dźwigać standardowych zamków.

W każdym razie ten wielki wysiłek włożony w zdobycie tak nieprawdopodobnie wielkiej liczby drobiazgów niezbędnych do prawie normalnego życia zabiera przeciętniakom wszystkie nieomal siły, całą inwencję i energię życiową. Nie starcza więc jej – z reguły – na cokolwiek innego. Przeciętniacy mogą więc co najwyżej kląć w duszy na swój własny los, na dziurę w chodniku, na pogodę, na kwaśny twarożek. Mogą też nadepnąć złośliwie na odcisk innemu przeciętniakowi, by powarczeć troszeczkę lub odszczekać – dla urozmaicenia i odmiany. Mogą też w wolną sobotę, w dzień biały spać na kanapie lub też w wolne czy świąteczne popołudnia mózg swój obolały i obszturchany codziennością poddać telewizyjnej rekonwalescencji.

Rzadko który z przeciętniaków hula wśród obłoków lub bzdury plecie na temat życia, ludzi, tego jak jest czy też jak być powinno. O bogatych wiedzą, za podnieśli z ulicy to co podnieść mógł przecież każdy inny; o wielkich – czy wielkiego są też charakteru ludźmi; o nieprzeciętnych – gdzie zaczyna się granica ich przeciętności.

Uważający się za wielkich, a w każdym razie nieprzeciętnych raz widzą w przeciętniakach samą tylko mizerotę, innym znów razem ostoję prawdziwych wartości i szansę na ich przetrwanie. Najczęściej jednak takie obowiązuje tutaj myślenie, że jeśli np. przeciętniak w pijacki wpadnie nałóg lub pęknie w środku, po cichu lecz skutecznie – to będą widzieć w nim pijaka – moczymordę, wariata, którego w kaftan trzeba i do domu bez klamek. Jeśli zaś wielkiemu coś takiego się przytrafi, uznane to będzie za wielkości tegoż człowieka naturalną kolej rzeczy by stanowić odtąd nieodłączny jej element podziwiany na równi z pozostałymi dziwactwami.

Dwie są wszakże na świecie miary: jedna dla wielkich, druga dla przeciętniaczków. Kiedy pierwszą z nich się mierzy, to wszystko duże jest, ważne, godne naśladowania, szacunku i uznania. Mierząc drugą widzi się samą tylko przeciętnotę, nijakość, mizerotę i byle co.

Genialni, wielcy i nieprzeciętni godni są szacunku i uznania, co zrozumiałe jest samo przez się. Bogaci – mają wszystko, chociaż wciąż prześladuje ich myśl, że zdałoby się mieć jeszcze troszeczkę. Więc miejcie! Ale, jednym i drugim najbardziej potrzebni są… przeciętniacy. Wielkim, by ich wielkość widoczna była na tle przeciętności, bogatym, by pysznić się mogli i utwierdzać w przekonaniu o swojej wyższości – żyjąc wśród przeciętnie biednych.

Dbajcie więc genialni, wielcy, nieprzeciętni i bogaci o przeciętniaków. Bez nich staniecie się nijacy…

Dziennik Bałtycki, 224 (12159) 21 września 1984

 

 

Tadeusz Wojewódzki

WYKSZTAŁCENI

WYKSZTAŁCENI

 

Mawiają o nich różnie że wykształcony, a cham, że magister z odrzutu lub zwyczajny wróbel z dyplomem zaocznego konserwatorium dla kanarków. A mawiają tak, bo wykształcony. Kiedyś zobowiązywało szlachectwo, a dzisiaj coś z tego zostało w naszym przekonaniu o wykształceniu. Dlatego magister budownictwa lądowego okładający własną żonę kułakami raz tylko jeden w miesiącu – bardziej jest potępiony niż murarz, który czyni to częściej i ze znacznie większą wprawą. Ale wymiar tych zobowiązań szerszą ma skalę. Jedne z nich częściej i chętniej są uświadamiane, o innych mówimy rzadko.

Na co dzień od człowieka wykształconego oczekuje się wyższej kultury. Oczywiste to, choć biorąc rzecz całą na chłopski rozum, pozbawione wszelkich podstaw. Nikt przecież nikogo na żadnej z uczelni nie uczy tego czy pluć należy przez lewe, czy przez prawe ramię i czy to on, czy też ona pierwsza wyciągać winna rękę do powitania. To nie na uczelniach uczą gdzie chodzić w czarnym garniturze i krawacie na gumce, a gdzie w dżinsach i grubym, wełnianym golfie. A jak można od kogoś wymagać tego, czego nie uczono go na uczelni, nie wykładano, w czym nie ćwiczono. A o takich przecież mowa, gdy w grę wchodzą ci wykształceni.

Nasz stosunek do ludzi wykształconych wyróżnia się konsekwentnym brakiem… konsekwencji właśnie w myśleniu o nich, a tym bardziej postępowaniu wzglądem nich. Z jednej strony słusznie bowiem uważamy, iż to na nich spoczywają poważne wzglądem całej reszty ludzi zobowiązania; od sfery obyczajowej poczynając, a na zawodowej – kończąc, ale z drugiej nie dostrzegamy niczego aż tak nadzwyczajnego w fakcie, że np. zarabiają mniej niż pozostali, szczególnie wówczas, gdy rzeczywiście pracują głowami, a efektów tej pracy nie da się pokazać w telewizji, czy zrobić zdjęcia i umieścić w gazecie.

Są przy tym takie dziedziny życia, gdzie wykształcenie wydaje się nam oczywiste i potrzebne, jak w medycynie czy farmacji chociażby, ale to bardziej w trosce o własną skórę i wizję tego, że gdyby miało być inaczej hydraulicy wyrywaliby nam zęby, a szewcy robili chirurgiczne operacje. Pani magister w przedszkolu wydaje się już jednak zbytkiem lub nieporozumieniem, choć niezbyt nawet tęga głowa wpaść na to może, że człowiek im młodszy tym więcej i skuteczniej pojąć, nauczyć się potrafi, byle tylko w dobre dostał się za miodu ręce.

Ów brak konsekwencji w traktowaniu przez nas ludzi z wykształceniem odmian ma bardzo wiele, ale większość z nich ma w sobie coś humorystycznego i tragicznego w swych konsekwencjach zarazem. Tak więc dyrektorem fabryki nie może być inny człowiek, jak tylko ten z wyższym wykształceniem właśnie, choć wystarczyłby tutaj zwyczajnie znający się na rzeczy, taki z prawdziwego zdarzenia fachowiec. W szkole natomiast, w starszych nawet klasach, uczą świeżo upieczeni absolwenci szkól średnich (nie prymusi bynajmniej) i nikt z tego powodu specjalnych fanaberii nie czyni twierdząc, że tak jest skoro inaczej być nie może. Niby więc owo wykształcenie oficjalnym patentem jest na mądrość, naszą rodzimą na nią licencją, ale dokument potwierdzający jej posiadanie wymagany jest wszędzie tylko nie tam, gdzie źródło powszechnej mądrości, a więc w szkole.

Ostatnio natomiast ścierają się ze tobą dwie, wykluczające się wzajemnie tendencje wywołane odejściami wykształconych do prac wymagających liczenia do tysiąca na palcach lub bez ograniczeń, ale za to na kalkulatorze. Rzecz w tym, że niejeden magister, a bywało, że doktor także rzucił to, za co marne dostał grosze i zajął się sprzedażą zielonej pietruszki oraz innymi, równie intratnymi przedsięwzięciami. Kiedyś oficjalny przedstawiciel wysokiego szczebla wyjaśniał, że zjawisko to normalne jest w czasach doceniania praw ekonomii i o to właśnie chodzi, żeby ludzie tam szli, gdzie się bardziej opłaca. Niektórzy zbyt dosłownie chyba to zrozumieli i stąd zrodzić się musiała tendencja – potępiająca odchodzenie wykształconych z zawodu, szczególnie pań z tytułami magistra pomywających gary lub piorących brudy na Zachodzie, zamiast wypełniać swe powinności zawodowe tutaj, na miejscu, za kilkanaście tysięcy złotych.

Trudno doprawdy orzec, co bardziej żenujące jest – czy tłumaczenie wykształconym gdzie i jaka ich powinność oraz względem kogo psi wręcz obowiązek mają, czy tłumaczenie innym, że wykształcony nie może przez cale życie zarabiać na przysłowiową jedną parę butów i taką żyć właśnie perspektywą, podczas gdy tych innych stać na półtorej pary czy nawet całe dwie. Można oczywiści nie robić ani jednego, ani drugiego i też egzystować sprzedając zieloną pietruszkę. Tylko kto wówczas będzie uczył w naszych szkołach za kolejnych lat, być może wcale nie tak wiele i kto w ogóle pamiętać jeszcze będzie co to znaczy „człowiek wykształcony"?

Dziennik Bałtycki, 229 (13056) 2 października 1987

 

Tadeusz Wojewódzki

MARNOTRAWSTWO

MARNOTRAWSTWO

 

Najpowszechniejsze, oprócz tego, że choć kryzys popuszcza, to żyje się coraz ciężej, jest chyba przekonanie o panującym u nas wszechmocnie, niepodzielnie i nieomal od zarania – marnotrawstwie. Swego czasu „Przegląd Techniczny” pieklił się na jedno z ministerstw, że w tym naszym dolarowym dołku pozwoliło sobie na zakup bynajmniej nie polskiego, bynajmniej nie za złotówki i nie najtańszego samochodu. Inne „przeglądy” huczą i pohukują o cemencie, który stwardniał zanim go rozkraść zdołali, o mięsie czy rybach, których nikt nie zjadł, choć niejednemu ślinka na sam ich widok – przed zepsuciem się – ciekła, o bublach i bubelkach. Jedni liczą więc ile się u nas produkuje, a inni ile się marnuje. Jedni i drudzy twierdzą, że urobieni są po same łokcie. Mnie zaś się wydaje, żeśmy się w tym naszym myśleniu o marnotrawstwie dali cokolwiek zwariować. Bo też gdzie marnotrawstwo to marnotrawstwo, ale nauczmy się wreszcie patrzeć dokładniej i widzieć dziedziny całe życia naszego, w których prześcignęliśmy dawno najoszczędniejszych, przechytrzyli najbardziej chytrych, wydali mniej niż innym w głowach zmieścić się zdołało.

Pierwsze, nieśmiałe jeszcze kroki na długiej drodze wyzwalania się ze zniewalającej nas tradycji marnotrawienia stawialiśmy, w oświacie. To prawda, że moje pokolenie chodziło do szkoły zawsze na ósmą rano ale już wtedy nie zdarzało się, żeby klasy liczyły mniej, jak czterdziestu uczniów. Pamiętam dobrze, że samo wyczytywanie całej klasy z dziennika wystarczało mi na matematyce by odpisać kilka zadań i to bez ponaglania ze strony koleżanek, które – jako pilniejsze – odpisały je wcześniej na przerwę. W takiej gromadzie cieplej było i raźniej. Tylko nauczyciele byli jacyś tacy niewyraźni, bo jak któryś do klasy przyszedł, to zaraz kazał szeroko okno otwierać i stał przy nim chociaż krótką chwilę wachlując się dziennikiem i przewracając gałkami (ocznymi – rzecz jasna).

Jedna pani – „żaba” – to nawet ka­zała zawsze wychodzić z klasy i wietrzyć ją zanim weszła do środka, ale jak ją kie­dyś dyrektor na tych fanaberiach przyła­pał i z korytarza do klasy pogonił, to po­tom i „żaba” wachlowała się tym dziennikiem.

Teraz klasy są wprawdzie troszkę, mniej liczne, ale za to dzieciaki chodzą do szkoły na przeróżne godziny. Moich trzech budry­sów jest tego przykładem i zarazem ko­ronnym dowodem. Starszy chadza każdego dnia inaczej, ale pamiętam tyle, że i na 11.50 na trochę wcześniej, a raz jeden w tygodniu to nawet na 8. Młodsi tak wcze­śnie nie chodzą, za to wracają po 15 lub trochę później. Ale inne dzieci łażą z tor­nistrami po moim osiedlu do późnego wie­czora.

Słowem – za moich czasów szkoła czyn­na była od ósmej do drugiej, może czasa­mi nawet i do trzeciej – i cześć. Potem woźny zamykał budę na klucz i ta świeciła pustkami aż do rana następnego dnia. I to było właśnie marnotrawstwo. Teraz szkoły pracują chyba na okrągło, przez całą do­bę, a już z całą pewnością od 7.30 do ok. 18. Pomyślmy tyko, jakaż to oszczędność. Inni budowaliby pewnie nowe szkoły, wy­dawali krocie, pakowali w ten oświatowy worek bez dna. Tym innym nawet do gło­wy by nie przyszło, że dzieci mogą chodzić na zmiany i to aż na trzy. Nam tak. I dla­tego właśnie te klasy liczne, ze zmiany po trzy, a nawet i po dwie, są dla mnie pierwszymi przykładami tego, że potrafimy jednak zerwać z jakżeż mocno zakorzenioną u nas tradycją marnotrawstwa.

Przykład to nie jedyny. Jest przecież słu­żba zdrowia, są szpitale. Kiedy oglądałem czeskiego Kildera, to co i rusz krew mnie zalewała na marnotrawstwo tam pokazywa­ne. Te sale dla chorych tak duże że mo­żna by wstawić tuzin łóżek, albo jeszcze troszkę więcej, a oni – dwa! Wszystko tam zresztą było nie na moje nerwy: zamiast spłuczek – umywalka, zamiast lustra – telewizor, a na korytarzach (szerokich na długość kilku łóżek) pusto, tylko Sowy latają. U nas takie marnotrawstwo jest nie do pomyślenia. Same korytarze to byśmy tak zagospodarowali, że niejednemu oczy wy­szłyby z orbit: pod ścianami łóżeczko, przy łóżeczkach – stojaki na kroplówki, ewentualnie jakaś mała nereczko sztuczna (gdyby była), pod łóżeczkami nocnik, „kaczki”, „baseny” i laczki, a przy tym wszystkim – biały parawanik.

Nasze zacięcie do walki z marnotraw­stwem objęło inne także dziedziny życia, a wśród nich komunikację, w tym także miejską. Na środkach tej komunikacji powy­pisywali nawet ile ma on miejsc siedzących, ile stojących. Tytko ci, którzy jeżdżą wiedzą natomiast ile jest w nich miejsc jeżdżących. Dla wstępnej orientacji powiedzieć można że jest ich tyle, ilu kolanem tub inną częś­cią ciała ostatni z chętnych do skorzysta­nia z usług komunikacji miejskiej upchać przed zamknięciom się drzwi zdoła. Prakty­cznie bowiem jeździ się u nas „na śledzia”, co kiedyś było uważane, że tak jest romantycznie, a dzisiaj wiemy, że tak jest ekonomicznie.

Coraz częściej widuje się oraz słyszy ta­kie oto hasło: „Oszczędzają bogaci, to i nam się opłaci”. No jasne, przecież widać to po oświacie, po służbie zdrowia, po tej komunikacji, że się opłaci. Nie każdy być może dobrze to widzi, ale w końcu przecież zobaczy, jak mu z tym zyskiem oko w oko przyjdzie stanąć.

 

Dziennik Bałtycki, 236 (12171) 5 października 1984

 

Tadeusz Wojewódzki

 

ODWIEDZINY

ODWIEDZINY

 

W niedzielne, wczesne popołudnia długie wężyki ludzi ciągną do szpitali. Niektórzy przyjeżdżają z bardzo daleka i objuczeni są niczym wielbłądy. Trudno nawet domyślać się co też dźwigają dla swoich najbliższych. Pewne jest to tylko, że mają ze sobą kompoty domowej roboty. Bez tego kompotu dla chorego, do szpitala ani rusz.

W niedzielne popołudnia szpitale pełne są odwiedzających. Tam, gdzie wejść mogą „ci z miasta” gwarnie jest, czasem nawet i wesoło. Odwiedzający szczerzą się do chorych, chorzy uśmiechają się do odwiedzających. Ci, którzy przyszli tutaj pytać o zdrowie, zobaczyć jak się najbliżsi mają, przynieśli ze sobą, ale także w sobie to, co mają najlepszego. Nawet zięć teściowej i teściowa synowej. Szczególnie wtedy, gdy choroba jest poważna i nie ma zbyt wielkiej pewności, że wszystko ułoży się dobrze. Dla tych w szpitalach wszyscy są dobrzy. – „Nie denerwuj się – mówiła – Wszystko będzie dobrze”. I gdyby nie świadomość, że to szpital, można by powiedzieć zapewne, iż to prawdziwa idylla. Tyle tu ciepła, serdeczności, zrozumienia, współczucia i życzliwości. Zupełnie tak, jak gdybyśmy chcieli od dać ludziom to, co im się należało, a czego do tej pory dać nie potrafiliśmy, nie chcieliśmy, nie mogliśmy.

Oczywiście. Wcale nie jest tak, że ci odwiedzani są w szpitalu przez nas, że to, co w nas złe zdecydowało o ich losie. Ale przecież gdzie tam głęboko u nas oprócz naturalnego współczucia dla cierpiących, chorych, dla słabszych tkwi poczucie winy. W codziennym życiu, w tej bieganinie między domem, pracą i sklepem nie ma przecież czasu zastanawiać się nad tym czy faktycznie wszyscy jesteśmy sobie równi w wytrzymałości na trudy naszego życia czy jesteśmy tak samo odporni psychicznie i fizycznie. Czy to, co ktoś bierze na siebie jest rezultatem jego możliwości czy też bardziej poczucia obowiązkowości, braku egoizmu i zrozumienia dla innych. Bez względu na cenę, jaką za to płaci.

Ale też nie jest wcale i tak, że jeden haruje, gdyż może, a drugi unika obowiązków, gdyż są one dla niego zbyt ciężkie. Znacznie częściej jest chyba tak, że przyzwyczajamy się, także w naszych rodzinach, do tego, iż jeden bierze na siebie więcej i ciągnie za innych, a innym jest z tym bardzo dobrze. Jeśli więc siedzi gdzieś tam głęboko w nas poczucie winy, to nie duśmy go w sobie, nie unicestwiajmy. Wszak najlepsza to oznaka, iż zostało w nas jeszcze coś godnego, skoro drąży myśl o tym, że żyliśmy kosztem innego człowieka, bliskiego nam, jak matka, ojciec, syn, żona czy mąż. Może jest jeszcze czas, by ułożyć nasze życie lepiej, co nie musi oznaczać, że dla nas wygodniej. Może jest to nasza szansa, by pretensje móc słusznie rościć do złego losu, a nie do tego zła, które siedzi w nas. Szansa jest to o tyle realna o ile potrafimy myśli te przechować do momentu kiedy wrócą do naszych domów ci odwiedzani teraz w szpitalach.

W codziennym życiu nie ma miejsca dla bardzo wielu rzeczy o ileż ważniejszych niż li te, które zwykliśmy traktować jako pępek świata. Codzienność ma to do siebie, że zgina nam karki i każe patrzeć na to tylko, co najbliżej czubka nosa. Wówczas za przypalenie mielonego gotowi jesteśmy besztać bez końca, a brak przy koszuli guzika zdaje się oznaczać koniec świata. Ileż więc w tej codzienności wzajemnego skakania sobie do oczu, ileż słów, jak kamienie, zła i wściekłości? Iluż z nas stać na to, by raz na jakiś czas podnieść głowę i dojrzeć w życiu to, co faktycznie liczy się, czego warto strzec i pilnować?

W niedzielne popołudnia długie wężyki ludzi ciągną ze szpitali do domów. Ilu z nich wracać będzie pocieszonych, z nadzieją w sercu na szybkie wyzdrowienie najbliższych, niezastąpionych, najukochańszych? To już w najmniejszym nawet stopniu nie zależy od nich samych. To są sprawy, które zdecydują się bez ich udziału. Ilu jednak z nas wracać będzie z takich odwiedzin z przemyśleniami nad sobą, nad naszym oraz innych życiem, ile z tych przemyśleń potrafimy na trwałe przechować w pamięci, by zmienić cokolwiek choćby tylko na lepsze – to już zależy tylko i wyłącznie od nas samych.

Szczęśliwi ci, którzy będą mieli jeszcze na to czas.

Dziennik Bałtycki, 237 (12761) 10 października 1987

 

Tadeusz Wojewódzki

 

PAWIE

PAWIE

 

Każdy wiek ma swoje blaski i cienie. Młody martwi się byle czym oraz cieszy z byle czego. Goni nie wiedzieć za czym, nigdy na nie ma czasu i wiecznie wszystkiego mu brakuje. Stary nigdzie się aż tak bardzo nie spieszy, niczemu nie dziwi. Na wszystko ma czas, choć na nic nie ma aż tak wielkiej, jak kiedyś ochoty. Człowiek, a już z całą pewnością mężczyzna (choć, jak twierdzą mężczyźni, określenia: „człowiek” i „mężczyzna” należy stosować zamiennie) w wieku średnim jest jak… paw. Bynajmniej nie ze względu na szczątkowy charakter tak zwanej głowy przydatnej mu jedynie w zdobywaniu żarcia, ale ze względu na „ogon” noszony z wysoka, niczym grzebień koguci, i szeroko, aby każdy mógł dokładnie go obejrzeć, nadziwić się i respektu nabrać dla jego właściciela.

Pierwsze pawie zdarzają się już w wieku młodzieńczym i są nimi m. in. kulturyści. Oni to rozciągają sprężyny na piersiach i na grzbietach, wymachują hantlami, duszą i wyciskają ciężary oraz siódme poty. Z dorosłymi pawiami to ich łączy, że robiąc tak bardzo wiele, wszystko to czynią dla wspaniałości „pawiego ogona”, boć ten jest w ich życiu najważniejszy. Mają więc te kłębowiska całe mięśni podłużnych, wstecznych i poprzecznych, te wypukłości krągłe, te guzy i guzki oliwką z oliwek natarte, świecące w blasku słońca czy odblasku księżyca. Mają te bicepsy napięte w pozie boczkiem do widza i nóżką w tył odrzuconą, te muskularne ramiona tuż nad móżdżkiem splecione, by i od tylu pokazać wszystko, co tylko napiąć się jeszcze zdoła.

Jen kulturystyczny „ogon” jedną wszakże ma wadę. 'Choćby nie wiem jak ów paw w ubraniu się napinał, naprężał i nadymał, to „ogona” przecież i tak widać nie będzie. Młodym pawiom nie pozostaje więc nic innego, jak czekać na cieplejszą porę. Póki to spotkać ich można wszędzie, tylko nie na babskich traktach łączących sklepy i domami, wypełnionymi po same krawężniki starymi i młodymi kobietami objuczonymi siatkami, torbami i koszami z żarciem oczywiście – także i dla niejednego młodego bardzo pawia.

Lecz paw prawdziwy, to mężczyzna w wieku średnim. Hantelkami taki już nie ćwiczy i ciężarów nie wyrywa, gdyż mu na to „korzonki” nie pozwalają. Widać, po nim, że czoło już wyraźnie w kierunku pleców ruszyło, a rozwój osobowości całej na brzuchu się skonkretyzował, no i na tych pawich atrybutach. Nimi też zwykł szyku zadawać.

Ci mniejszego formatu łapią się na przykład picia i palenia. Jedni palą wyłącznie fajkę i koniecznie holenderski tytoń, wabiąc jego zapachem. Inni jeśli już palą papierosy, to tylko „Marlboro” oraz im podobne. Od krajowych takiego napadu kaszlu dostają, że i płuca przy takiej okazji gotowi są wypluć. Z tego to właśnie rodzaju znam takiego jednego, który pije tylko „Żytnią” z lodu i z lodem na dodatek. Po „Bałtyckiej” boli go głowa, a jak pije bez lodu, to kaca ma zanim jeszcze podchmielić zdoła się cokolwiek. Kiedy się więc tylko na balandze u zaprzyjaźnionych (przez laty spod lady sprzedawane) osób znajdzie, to zaraz gospodarz lodu na gwałt szuka, a goście o niczym innym, tylko o wyższości „żyta” nad wszelkimi innymi wódkami, do upadłego rozprawiają. Taki paw mały, zabawny, prawdziwy i nie jedyny przecież wśród tych, którzy zawsze tam czegoś nie jedzą, albo nie piją dla samej tylko – pawiej zasady.

Ale też w rzeczy samej paw taki nie ma czym równać się z pawiami wielkiego formatu do których należą mężczyźni w średnim wieku, szczególnie na wyższych nieco stołeczkach. Bo tak w ogóle to mężczyzna w tym właśnie wieku bardziej niż kiedykolwiek wcześniej tytułu jakiegoś pragnie, który z władzą byłby się kojarzył. Wszak mężczyźni mawiają, że kobiety domem żyć zwykły, oni zaś swoją pracą. Kobiety wysiadują więc na sąsiedzkich, domowych kawkach, a mężczyźni na kawkach służbowych (kierowniczych, dyrektorskich, prezesowskich) parzonych przez panie Marylki i Mariolki, w służbowych filiżankach i podawanych na służbowych całkowicie tacach. Czasami pawie robią nawet służbowe zloty, połączone z popisami na gdakanie, gulgotanie i pokazami własnych chodów oraz pleców.

Na co dzień jednak paw taki czym innym szyku zadaje – ładną sekretarką, dużym, jak stodoła gabinetem, puszystym, jak kanapa, dywanem, wielką, jak sosna, palmą i wyłożonym drewnem gabinetem. Prawdziwy paw nigdy nie ma czasu i tym brakiem szyku zadaje. Kiedy się więc już gdzieś zjawi, to wszyscy nie posiadają się ze szczęścia i radości.

Najbardziej jednak tragiczna jest postać pawia z podciętym „ogonem”, żyjącego wspomnieniami świetności minionych dni, kiedy to swymi pawiowymi atrybutami wzbudzał podziw, szacunek, uznanie, a czasami nawet strach także u niejednego przecież pawia. Teraz rozżalony i pognębiony, tyranizowany przez własną rodzinę na czele z żoną, gnębiony przez szefa i obgadywany przez sąsiadów łazi paw taki ponury, niczym jesienny dzień, kwaśny, jak „kupna” kapusta i wypełniony goryczą, jak jego własny, żółciowy woreczek.

Pawie nie tylko, że są wśród nas, ale dzięki nam rosną w piórka oraz siłę. Raz stanowimy dla nich wdzięczne audytorium, innym razem pełne podziwu i dzikiego zachwytu grono znajomych to znowu milcząco aprobujący kolektyw i choć do prawdziwego raju jeszcze nam daleko, to mamy chociaż pawi raj.

Dziennik Bałtycki, 242 (12177) 12 października 1984

 

Tadeusz Wojewódzki

TECHNIKA

TECHNIKA

 

O tym, że technika zmienia nasz świat nie trzeba nikogo specjalnie przekonywać. Nawet ojca, który zawsze marudzi ilekroć trzeba zanieść pościel do gorącego magla; a ta niby wielka robota polega na tym tylko, żeby zanieść, a potem przynieść to, co wymaglowane. Narzeka, choć pamięta przecież jak to było za czasów jego młodości. Wcale nie tak dawno, gdyż może dwadzieścia, a może trochę więcej lat temu, chodziło się przecież do magla usadowionego w piwnicznej izbie. Było tam wielkie koło, którym każdy sam kręcił, a wielka skrzynia przetaczała się po wałkach z nawiniętą na nich pościelą i maglowała na zimno. Trzeszczało to to, a poza tym człowiek nigdy nie miał pewności czy aby skrzynia ta zatrzyma się na pewno w odpowiednim miejscu, czy nie wjedzie całą swą potężną masą w ścianę kamienicy. Toby dopiero było! Ale od tych z maglem związanych większe przeżycia miał zapewne dziadek, który siedział na czubku najwyższego w okolicy drzewa i zachodził w głowę jak też jest to możliwe, aby ten antychryst ciągnął wagony po torach bez jednego nawet konia.

Technika zmienia świat, wyznacza charakter czasów, stawia w naszych dziejach słupy milowe. Ba, nawet ten sam XX wiek – biorąc pod uwagę technikę – jest dla jednych światem końca tego wieku, a dla innych jakby tylko tego wieku początkiem. Jeden dzięki technice żyje w świecie prostym, łatwym i dobrym., gdzie wszystko służy człowiekowi i jego potrzebom jest podporządkowane. A drugi o takim świecie tylko słyszał i może do niego co najwyżej powzdychać.

W kontakcie tzw. przeciętnego człowieka z techniką stałe jest natomiast na przestrzeni wieków chyba jedno: podziw dla niej. Wciąż ten sam, tak samo wielki i tak samo… śmieszny, boć złudzeniem jest tylko nasze przekonanie o tym, że dzisiejszy podziw dla techniki skomputeryzowanej mniej śmieszny będzie w oczach naszych następców, niźli podziw naszych dziadów dla lokomotywy – w naszych oczach dzisiaj.

Są jednakże takie dziedziny techniki, które wzbudzały i wzbudzać będą nie tylko podziw, ale szacunek i uznanie oraz prowokować będą do głębszych przemyśleń. Dzieje się tak przecież zawsze ilekroć człowiek potrafi wykorzystać technikę dla ratowania życia i zdrowia innych ludzi. Taki był i jest sens jej rozwoju. To właśnie tutaj, w takich dziedzinach techniki, dzięki którym możliwy jest rychły powrót do zdrowia, unicestwienie bólu, zniwelowanie kalectwa, znajdziemy – wbrew rozczarowaniom codziennego życia, dowody na to, że człowiek faktycznie jest człowiekiem dla innego człowieka, najwyższą wartością, ba, sensem istnienia.

Z pewnością wielkim uproszczeniem, wręcz wulgaryzmem jest pomniejszanie roli i znaczenia w naszym życiu słów. Czymże jednak są owe słowa, choćby najpełniejsze otuchy, ciepła i serdeczności wobec konkretu urządzenia technicznego, które stwarza człowiekowi realne szanse, a nie tylko nadzieje na lepsze jutro. Technika ma właśnie tę wielką przewagę nad innymi dziedzinami życia, że przemawia konkretem, a cóż bardziej niż konkret trafiać może do przekonania?

Świadomość ułomności techniki, jej barier i progów, które czynią ją zawodną, a nawet niebezpieczną dla człowieka jest ryzykiem, jakie skłonni jesteśmy ponosić i jest, to ryzyko chłodno skalkulowane. W sumie przeważa dobro człowieka i w jego imieniu ponosi ktoś owo ryzyko. Jakie jednak względy decydować mogą o tym, że świadomie stosuje się technologie narażające użytkowników, wytworzonych w oparciu o nie dóbr, na choroby, cierpienia, a w skrajnych przypadkach na śmierć? Gdyby w grę wchodziło poświecenie jednych dla ratowania innych moglibyśmy mówić tylko o dylemacie moralnym. Cóż jednak powiedzieć, gdy w grą wchodzi zwyczajne wygodnictwo, brak wyobraźni, lekceważenie zdrowia i życia ludzkiego lub przedkładanie tańszych technologii nad te wartości? Co powiedzieć o logice, w której zdrowie uzyskuje się poprzez zmianę definicji zdrowia, a zagrożenie dla niego likwiduje poprzez złagodzenie rygorów dopuszczalnych norm skażenia substancjami trującymi? To jest po, prostu zanik podstawowych wartości moralnych!

O technice wiedzieliśmy już dawno, że może być dobrodziejstwem, ale nadto i to, że w rękach ludzi amoralnych może być straszliwym narzędziem czynienia szkody. Fizyka jądrowa i techniczne rezultaty jej rozwoju są tego najlepszym, szkolnym wręcz przykładem. Technika w swej istocie nie jest ani dobra, ani zła. Właściwego sensu nabiera dopiero w rękach ludzi i to, jaka będzie zależy właśnie od ich moralności,:

Coraz śmielej i coraz częściej podnoszące się głosy o trujących nas technologiach wytwarzania mebli, mieszkań, farb, lakierów itd. podejmują ten temat z różnych punktów widzenia. Podkreślają ich aspekt ekonomiczny, społeczny, zdrowotny.

Odnoszę wciąż nieodparte wrażenie, iż pomija się w nich punkt spojrzenia zupełnie podstawowy – moralny właśnie. A od niego trzeba by zacząć, skoro autorami tych technologii oraz tymi, którzy wykorzystują je dla zysku są nie komputery, nie maszyny parowe lecz… ludzie. Jeśli jest tak, że tylko oni spośród nas stracili poczucie wagi wartości tak podstawowych, jak zdrowie człowieka, to trzeba tych ludzi pozbawić możliwości wpływu na cokolwiek. Myśl o tym, że może to być zjawisko znacznie szersze zdaje się być koszmarnym snem. Żeby się nam on faktycznie nie przytrafił czas już najwyższy zacząć o tych sprawach mówić głośno. Nie po to, by się wzajemnie straszyć, przerażać i wpadać w panikę, ale właśnie po to, by nie zapomnieć co faktycznie jest dla nas ważne, a co się tylko takim wydaje. A cóż w tym wszystkim jest najważniejsze jeśli nie człowiek?

Dziennik Bałtycki, 243 (12767) 17 października 1986

 

Tadeusz Wojewódzki

RĘKA

RĘKA

 

Lata szczenięce wpłynęły niejednemu z nas, jeśli już nie na stałych, to doraźnych chociaż próbach dorównania „niewidzialnej ręce”. Zrobić coś dobrego, nie przyznać się. do tego i patrzeć z boku na miłe zdziwienie, zaskoczenie starszych, którym ubyło roboty. To ci dopiero radość! Ba, zostawić tak jeszcze na miejscu całego zdarzenia, karteczkę, z napisem „niewidzialna ręka”. Nie było większej radości!

Choć trudno doprawdy o ideał postępowania piękniejszy; choć anonimowy, a więc bez oczekiwania na zapłatę, nagrodę., na głaskanie po główce – niesienie pomocy potrzebującym jest wartością godną wiecznego utrwalania, to przecież dorastanie ma niestety, to także do siebie, ze wyrastamy nie tylko z tego, co śmieszne, ale bywa, że i z tego, co szlachetne. Kiedy jesteśmy bardzo zmęczeni i nie mamy ani sił, ani ochoty na pomywanie, pranie czy inne równie „atrakcyjne” roboty domowe, myślimy czasami o niewidzialnej race, która zrobiłaby za nas to i owo. Ale gdzie tam. Choćby i zostawił brudne naczynia na rok w zlewie to prędzej grzyby na nich wyrosną niźli pojawi się kartka z napiłem „niewidzialna ręka”.

Nie wiem więc czy przypadkiem to właśnie nie spełnione marzenie o niewidzialnej ręce sprawia, że coraz częściej i w coraz liczniejszych miejscach dostrzegam ślady ręki, która jest właśnie niewidzialna. Z tamtą autentyczną tyle ma wspólnego, co i nic. Nazwa ostała się tylko. Ale fakt to także, iż jest niewidzialna. Łatwo dostrzegalne są natomiast efekty jej w naszej rzeczywistości funkcjonowania.

Choćby u fryzjera.

O płci pięknej wiadomo tyle, te każda jej przedstawicielka niepowtarzalnym jest dla nas cudem przyrody. Wszelako reprezentantki tej płci lubią – świadome ułomności męskich – niepowtarzalność swoją jeszcze podkreślać a to strojem, a to dodatkami lub fryzurą dla odmiany. Ponoć nie ma też większego dla kobiety nieszczęścia, jak spotkać inną kobietę w takiej samej sukience, identycznej fryzurze z identycznymi dodatkami. Kobieta wie też sama najlepiej ile ścierpieć potrafi, aby odmienność swą, niepowtarzalność, jedyność – należycie podkreślić, uwypuklić. Wysiadują więc panie u fryzjerów. Rzecz to wcale nienowa. Nowa jest natomiast trwała – komputerowa. Nowe są też zwyczaje. Otóż, paniom przed taką trwałą, przed strzyżeniem jeszcze pokazuje się teraz katalogi rodem z Zachodu. Same w nich damskie głowy, a każda inna, niepowtarzalna. Panie siedzą, głowy łamią, którą też wybrać.

Potem, jak to u fryzjera: strzyżenie, mycie lub mycie, strzyżenie i …trwała komputerowa. Choć każda z pań opuszczających czy to baraczek we Wrzeszczu czy podobny przytułek fryzjerskiego fachu na Przymorzu czy innej dzielnicy Gdańska, odmienną fryzurę wybrała – to nosi na głowie identycznie to samo. Tył długi, na kark zachodzący, przód krócej znacznie ścięty, jakby trochę, zawadiacko, na sztorc postawiony. Całość mocno skudlona. Tylko kolory inne, a tak cała reszta – ceny nawet (w granicach dwóch półlitrówek) te same. I chociaż wiesz, że to wręcz niemożliwe, że nieprawdopodobne, trudno przecież oprzeć ci się, wrażeniu, że za fryzurami tych pań kryje się jedna i ta sama… niewidzialna ręka.

Ale co tam u fryzjera… Ta sama przecież niewidzialna raka wszystko, co tylko można przeciera u nas brudną ścierą. Trze nią po oknach i blatach stolików w miejscach publicznych, po wagonach kolejowych itd. Gdzie ścierą nie sięgnie, gdyż za wysoko, tam szarą farbą chlapnie, albo szaroburą, dla odmiany i urozmaicenia. I choćby tak nie było to odnieść można wrażenie, że za tym brudem, za szarością, naszych domów, za monotonią, nijakością, której wcale nie tak mało – kryje się ta sama, niewidzialna ręka.

Nie tylko tam.

Są sprawy tak oczywiste, jak ta, że matka kocha swe dziecko, a ono troszczy się o los starych rodziców. Jeśli ktoś temu się dziwi, to albo on, albo świat zwariował. Taką sprawą – oczywistą właśnie – jest obrona człowieka przed niesprawiedliwością., jest nią konieczność likwidacji lub unieszkodliwienia kominów plujących rakotwórczymi substancjami wprost w okno wielkiego osiedla. Jest u nas takich spraw – oczywistych – bez liku. Spróbuj jednak tylko wziąć się za jedną choćby z nich. Rzadko kiedy usłyszysz, że to, czemu poświęciłeś czas, pozbawione jest racji. Każdy ci ją przyzna. Ale pożytek będzie z tego żaden. Komin stać będzie nadal, człowiek cierpieć, wszyscy będą współczuć, ale niczego nie będzie można zmienić; z tysiąca różnych powodów tak bliskich sobie w naszej wobec nich niemożności, że znów, zdawać ci się będzie, iż masz do czynienia wciąż z tą samą, cholerną, niewidzialną ręką.

I choćbyś bardzo nawet nie chciał, choćbyś próbował uwolnić się od tej obsesji, to odnosić przecież będziesz wrażenie, że za wieloma drobiazgami, ale także sprawami wielkiej wagi, za tymi, które nas denerwują, irytują, obrażają i doprowadzają do białej gorączki, kryje się ta sama, niewidzialna, nie dająca się schwytać na gorącym uczynku, ręka.

Nie jest ona z pewnością spełnieniem na-szych marzeń z dzieciństwa. Raczej ich karykaturą. Ale w myśl zasady, że „na bezrybiu i rak ryba” przywykliśmy do niej, jak do butów zbyt ciasnych, jak do żony zbyt gadatliwej i do męża, który „pociąga”. Stać nas przede wszystkim na to, aby sobie raz na jakiś czas …trochę ponarzekać. Choć i za tym – według tu i ówdzie dających się zasłyszeć opinii – też kryje się czyjaś (opinie podzielone są czyja) ręka…

 

Dziennik Bałtycki, 249 (12773) 24 października 1986

Tadeusz Wojewódzki

 

ROZWODY

ROZWODY

 

Mówią, że pamięć “dobra”, to pamięć krótka. Ale co mi z tej dobrej w sumie pamię­ci, skoro jest w niej i tak zbyt wiele, by żyć spokojnie, bez natarczywych pytań, bez myśli smutnych i po­nurych, jak jesienne wieczory. Jest przecież w tej pamięci miejsce wypełnione ludźmi, któ­rzy żyją wprawdzie, ale których nie ma. Jeszcze rok temu bawiliście się razem na sylwe­stra. Z inną parą spotykaliście się raz na jakiś czas. Ostatnio widzieliście ich pól ro­ku temu. Teraz żyją wprawdzie, ale już nigdy nie przyjdą do was razem. Być mo­że po jakimś czasie ona zjawi się z nowym panem, a on z nową panią. Będą cali w skowronkach, pełni oczekiwania co też wy na temat tych nowych nabytków powiecie. Ale bada to już inni w sumie lu­dzie. I choć nie można mieć do nich o to żalu, że układają sobie życie po swojemu, to przecież żal, że zabrali nie tylko sobie, ale i nam coś tak ulotnego, a konkretnego zarazem, jak owe wspomnienia związane z nimi, jako parą, małżeństwem, które ży­ło wprawdzie obok nas, ale stanowiło prze­cież cząstkę także i naszego życia.

Nie oni pierwsi i nie oni ostatni. W ogó­le łatwo jest teraz odnieść wrażenie, że rozwiązał się worek z rozwodami. Jedni są już szczęśliwie po, inni latają, jak kot z pęcherzem i są w trakcie, a reszta spra­wia wrażenie, jakby miała to uczynić w najbliższym czasie. Chcesz więc czy nie chcesz – z rozwodami masz do czynienia na co dzień. Człowiek woli oglądać śluby. Wówczas wszyscy są tacy szczęśliwi, uśmiechnięci, jakby nie wiadomo co się stało. Choć w sumie nie stało się jeszcze nic. Bo tak naprawdę dziać się zaczyna dużo póź­niej. Kiedy marzenia stają nos w nos z realiami, a codzienność wciska się w życie bez specjalnej zachęty i przyzwolenia. Kie­ry ciężar obowiązków zaczyna być zbyt wielki, by nieść go z uśmiechem i radoś­cią, albo staje się piłeczką przerzucaną ze strony na stronę, jak rozżarzone węgle. Kiedy wreszcie wszystkim żal jej i jego oddzielnie, a nie ma kto żałować tego, co między nimi było lub być mogło dobrego, trwałego, na dobre i na złe.

Kiedy się pobierali ludzie nic tylko o tym mówili jaka też to ładna para – jak­by to było najważniejsze. Kiedy się rozwo­dzą – ludzie nie mówią o niczym innym tylko kto jest winny, jakby winę ową wy­mierzyć można było centymetrem i jakby jej orzeczenie wpływ na cokolwiek miało. I aż ciśnie się w oczy podobieństwo między czasem narzeczeńskim, a przedrozwodowym, gdyż przedtem latali, jak z pieprzem, tyle, że za sobą i żyć bez siebie nie mo­gli, a teraz też tak samo latają, tylko przeciwko sobie i żyć ze sobą dalej ani rusz nie mogą.

Każdy, kto przeszedł przez owo piekło udowadniania braku wartości człowieka którego wybrał kiedyś jako najbardziej wartościowego, kto słyszał z ust składają­cych kiedyś obietnice miłości i wierności słowa takie, jakie paść muszą na rozprawie rozwodowej musi być potem i jest fak­tycznie człowiekiem w jakiś sposób okale­czonym, uboższym, innym. Nieszczęścia ludzkie, choć są nieporównywalne, różny wszakże posiadają wymiar. Rozwód, choć coraz powszechniejszy, niejako codzienny już fragment naszego życia, jest również nieszczęściem, którego skali nie potrafimy zbyt często realnie ocenić. Nie tylko dlate­go, że dzieci, że mieszkanie, że dywan czy telewizor kolorowy do cięcia na pół. Prze­de wszystkim dlatego, że wielu z nas po­zostaje w przekonaniu doznanych krzywd i nieuświadomionej obojętności na drugie­go człowieka, w bezkrytycznym egoizmie, który nigdy nie pozwoli nam zaznać pra­wdziwego szczęścia.

Bez względu na to, że prawda owa trącić będzie po trosze mentorską, po trosze ka­znodziejską nutą, powiedzmy ją sobie, bo­śmy wszyscy szczęścia spragnieni: kto nie zrozumiał, nie pojął i nie nauczył się, że szczęście to umiejętność przede wszystkim dawania z siebie, a nie brania, ten nie bę­dzie w stanie stworzyć nie tylko z tym człowiekiem od którego odchodzi, ale z żadnym innym – niczego trwałego, war­tościowego, dobrego.

Dziennik Bałtycki, 251 (12493) 22 listopada 1985

 

Tadeusz Wojewódzki