Archiwum autora: tadeuszw

2017 – kto dzisiaj potrzebuje prawdy?

Obiektywnej prawdy /a nie „tysz prawdy”/ w Polsce, w 2017 roku nie potrzebuje – bez mała – nikt. Dlaczego tak jest?

Diagnoza jest prosta: zostaliśmy podzieleni na dwa obozy – dwie, wrogie sobie grupy. Co to grupy łączy, a co dzieli?

 Łączy: przekonanie, że normalni ludzie mogą myśleć tylko tak, jak my oraz -że fakty przemawiają za „nami”. Zainteresowanie polskimi realiami sprowadza się w przypadku obu grup do potwierdzania słuszności swoich przekonań. Tym zajmują się media. Jedne dostarczają amunicji jednej grupie, a drugie – drugiej. Gdyby były u nas media neutralne, to w praktyce miałyby ułamkowy procent odbiorców. Różnica między mediami produkującymi amunicje dla tej samej grupy polega na tym, że jednej bliżej są granicy przyzwoitości, a drugie wprost przeciwnie – bliżej ideologii gebelsowskiej.

Co te grupy dzieli?

W sumie są to tak samo przyzwoici ludzie, różniący się wprawdzie systemami wartości, ale wychowani w tej samej kulturze. Dzielą ich argumenty, które ładują codziennie do swoich armat by ostrzeliwać w nich tzw. obcych: znajomego, kolegę, sąsiada, teściową…

Takie codzienne strzelanie daje zysk przede wszystkim politykom i mediom. Mają co robić i czują się potrzebni.

Najgorzej mają ci, którym chodzi o sedno sprawy, o to, żeby było mądrze, lepiej, bardziej sprawiedliwie. Tych nie rozumie nikt lub prawie nikt. Muszą być po czyjejś stronie….

Życie w takich realiach – dla intelektualisty – jest koszmarem …

Dar poezji

rozmowy nieokazjonalne
BS & TW

———————–
Mówią, że to dar…

*
Czasami, rozprawiasz się wierszem
z niechcianą rzeczywistością.
Skoro dane ci jest pisać
piszesz, jak czujesz.
Wierzysz, że w końcu wynurzysz się
z zimowych refleksji –
będziesz odkrywać nowe przestrzenie,
grać na innych nutkach życia
i opisywać świat.
*
© Bogumiła Sarnowska
11.04.2014


—————-
Dar poezji

*
poezja
jest darem obfitości
dla dających
jest
łaską pocieszenia
gdy przychodzi cierpienie
jest
gestem nadziei
w bezkresie obojętności
powiewem otuchy
na pustyni samotności
jest
dialogiem dusz
w ciszy milczenia
gestem wybaczenia
w zagubionej grzeszności
jest
radością ofiarowywania
dla piszących
*
Tadeusz Wojewódzki
2016-12-31
—————-
fot. Janusz Pisanko
 
 
 

Zapisz

Krajobraz ciszy

krajobraz ciszy

krajobraz

samotnych drzew

oznaczonych

bielą

zatoczył

krąg wyszeptanych gam

wynurzył je z cienia

szarości znaczeń

dobrego zaistnienia

rozsypał

enigmatyczne barwy

harmonią tonacji

współistnienia

osadził

w półtonach obecności

kładł

aż do granic ciszy

czernią wyszeptany

ład

samotnych drzew

w konarach zamyślenia

zwrócony

ciszą ku wieczności

TadWoj 2017-01-24 0813

 

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Lęk

Każdy z nas ma swoje lęki. Różnie je nazywamy. Do czasu, aż przerodzą się w coś, czego już nazwać nie umiemy, a z czym dalej nie sposób żyć… Bierzmy się za nie, póki jeszcze czas…

 

Zapisz

Więzi rodzinne

Jesteśmy silni siłą naszych rodzinnych więzi. To nie frazes. To życie. Więzi rodzinne mogą dawać nam niesamowitą energię, ale mogą też stanowić źródło nieustannego stresu. Wszystko zależy od tego, jak sobie to wszystko poukładamy. Jak starannie i z sensem potrafimy pielęgnować ten szczególny rodzaj relacji międzyludzkich …

 

 

 

 

Zapisz

Zapisz

ŻYCZENIA

Dziennik Bałtycki, 1 (12828) 2 stycznia 1987

 Jednym okiem

 ŻYCZENIA

 100-0048_IMG

Najbardziej potrzeba nam teraz tego, co zwyczajne, normalne. Także życzeń. Darujmy sobie tym razem te, żeby spełniły się najbardziej skryte marzenia i te także, żeby był nowy samochód, spadek po wujku z Ameryki oraz główna wygrana w totka. Słuchając częstych utyskiwań ludzi na anormalne warunki w jakich przychodzi im pracować, sensowniej byłoby, abyśmy życzyli sobie nawzajem normalnej pracy, takiegoż wypoczynku i tylko takiego życia.

Człowiek powinien wychodzić z pracy zmęczony, ale zadowolony. To normalne, gdy praca jest dobrze zorganizowana, ludzie wiedzą co do nich należy oraz ile za to co robią, będą mieli. I niechaj będzie ona wówczas „od dzwonka do dzwonka”. Nie ponad siły, ale taka, żeby człowiek musiał w niej dać z siebie wszystko, co potrafi. A to, co z siebie daje, żeby było faktycznie cenione i potrzebne. Wówczas sens tej pracy widoczny być może dla każdego z pracujących gołym okiem i zrozumiały nawet bez pisania o tym w zakładowej gazetce, bez wywieszania haseł, bez powtarzania ich do znudzenia, do obrzydzenia.

Żeby praca i tylko ona, a nie to czy ktoś nosi koszulę w paski lub kratkę – była podstawą do oceny człowieka, jego wartości i społecznej przydatności. I żeby nie liczyło się zupełnie to, co kto i gdzie powiedział, za czym lub za kim był, a przeciwko komu występował i w jakiej czynił to intencji. Żeby nie liczyło się nawet to kto za nim stoi, za to ważne było co ma ten ktoś w głowie, co potrafi oraz ile z siebie daje.

A jak już miałoby być tak zupełnie dobrze, to niechaj w tej pracy nikt nam nie przeszkadza. Nie sterczy bez przerwy nad głową, ale też robi swoje, żeby robota szła naprzód. Niech nie będzie w tej pracy zarządzeń i decyzji, których sensu pojąć trzeźwy umysł nie potrafi, a wymyślić tym bardziej nie wymyśli.

I szef żeby się dawał szanować, żeby był zawodowo i życiowo mądry, rozumiał, że w jego rękach jest ludzka radość, szczęście i że są to wartości ze wszystkich najważniejsze. Ze to on może być przyczyną nieustannej udręki, aż do utraty sensu życia, ale także wielkiej radości, której nic innego nie jest w stanie zastąpić. I żeby ten szef znał jeszcze uczucie pokory nie tylko z opowiadań. Bo nie ma przecież niczego bardziej denerwującego i śmiesznego zarazem, jak taki mały człowieczek nadęty swoim wyobrażeniem pozornej, domniemanej tylko wielkości i ważności tego co ma, tego kim jest.

Jaka praca, taki też wypoczynek. Nie ma niczego gorszego niż praca nierytmiczna, szarpana lub zwyczajny jej brak. Po normalnej pracy czuje się wprawdzie zmęczenie, ale także naturalną, towarzyszącą jej satysfakcję. Kiedy jednak pracy brak i trzeba odsiadywać godzinki lub symulować pracę przewracając całymi godzinami te same papierzyska, człowiek wraca po pracy znużony. Nie jest zmęczony, ale nie ma też satysfakcji i takie ma samopoczucie, jakby go grypa właśnie dopiero co łapała. Im gorzej organizuje się pracę, tym mniej myśli się o wypoczynku pracujących, mniejszą przywiązuje się do niego wagą. Praca źle zorganizowana wiecznie ma za mało ludzi, za mało czasu, wszystko i wszystkich pogania, nigdy nic nie jest na czas. Wymaga za to ofiar, poświęcenia, dużo bierze, a mało daje. Więc w sumie w sytuacji takiej ludzie ani sensownie nie pracują, ani tym bardziej nie wypoczywają.

Życząc więc sobie dobrej, normalnej pracy życzymy także godziwego po niej wypoczynku. Skoro życzyliśmy sobie mądrego pracodawcy pewni być możemy, że nasz wolny czas stanowić dla niego będzie świętość. To oczywiste, gdyż tylko wypoczęty człowiek, zrelaksowany dać może w pracy z siebie wszystko. Leży więc w interesie nie tylko pracownika, ale i pracodawcy ten godziwy wypoczynek, relaks.

Kiedy praca jest normalna można śmielej życzyć sobie normalnego życia. Ale niechże jego perspektywą nie będą półki uginające się pod towarami i nasze puste kieszenie, gdyż to perspektywa optymistyczna dla półek tylko, nie dla ludzi. A jeśli ktoś nie wierzy, że pełno może być i na półkach i zostawać co miesiąc wiele w kieszeni, że ludzie nie muszą i nie chcą kupować więcej niż potrzebne im do życia, to może tego gorzej zorientowanego wysłać tu i ówdzie.

Życzymy więc sobie normalnej pracy, takiegoż wypoczynku i takiego też codziennego życia. Życzenia takie są wprawdzie mniej od innych atrakcyjne, mniej może niż wygrana w totka trafiają do wyobraźni, lecz spełnienie ich bardziej jest nam potrzebne niźli kucharzowi przysłowiowa sól do garnka.

 

Tadeusz Wojewódzki

PIĘKNO

PIĘKNO

Idea i natura piękna zgłębiane były niejednokrotnie przez umysły tęgie i dusze delikatne. Napisano – o pięknie – dzieł bardzo wiele. Raz były one wzniosłe i „natchnione”, innym znów razem ponure i ze śmiertelną wręcz graniczące powagą. Nadal jednak nasza wiedza o pięknie porównywalna jest z tą jaką swego czasu posiedli waśniący się w sporze o to, czy na jednej główce szpilki siedzi setka równo czy też więcej diabłów z piekła rodem.

Piękno – rozpięte w duszach ludzkich między rogami jelenia a fantasmagoriami Ryszarda Stryjca – odmian ma, barw i znaczeń tyle, ilu chętnych do prób określania czym też ono jest. Bez względu jednak na to, czym jest faktycznie, trudno oprzeć się wrażeniu, że nasz stosunek do piękna określa nie co innego, jak głęboka i szczera za nim tęsknota.

I tak prawdziwi mężczyźni tęsknią za płcią piękną właśnie. Tęsknota owa uwikłana jest jednak w mity, gusła i przesądy. Także w mit rodzimy o kobiecie pięknej lecz pustej. Zgodnie z nim każda, ładna kobieta nie ma prawa grzeszyć żadnymi już innymi przymiotami poza urodą. Stąd też wiadomo, że jak kobieta mądra jest, to i szpetna zarazem być musi.

Mit ów korzeniami swymi tkwi w czasach, kiedy to płeć piękna zajmowała się przede wszystkim fasonami kapeluszy, a płeć brzydka zgłębianiem tajników przyrody i studiowaniem filozoficznych traktatów. Anachronizm mitu kobiety pięknej lecz pustej wypełnił się współcześnie po dwakroć: przede wszystkim ze wzglądu na niewątpliwe walory intelektualne znanych nam, a pięknych kobiet, a po wtóre ze względu na obowiązujące u nas aktualnie snobizmy, wśród których snobowanie się na intelektualną głębię jest wśród płci brzydkiej ewenementem. Mężczyźni nastawiają się bardziej na pogłębianie walorów małpio – manualnych oraz na utrwalanie w sobie zwierzęcej zaradności i sprytu dokumentowanych posiadaniem wszystkiego „więcej”, „lepiej”, a już z całą pewnością „drożej”. Przy powszechnym panowaniu mody na tego typu snobizm trudno doprawdy o wskazanie męskiego punktu odniesienia dla ewentualnej kobiecej pustki. Wszak pustka z pustką jest nieporównywalna, choć – kiedy się już połączy – może być szczęśliwa. Mit o kobiecej pustce nie jest bynajmniej jedynym, jakiemu mężczyźni zwykli ulegać. Wystarczy choćby wspomnieć o przekonaniu głoszącym, że z ładnej miski się nie najesz. W sentencji tej zawarta jest, choć wprost nie wypowiedziana (bo nie wypada), dyrektywa określająca zasady wyboru miski na cale życie. Otóż, w myli tego nakazu, w życiu należy mieć dwie miski: jedną w domu – nie za ładną, nie za brzydką, tak aby się z niej sympatycznie jadło, ale też innym do jedzenia z tej właśnie specjalna ochota nie przychodziła. Druga – poza domem być winna. Na jej temat podzielone są zdania: jedni twierdzą, że należy ją mieć od własnego domu daleko, druga natomiast, że blisko. Zbyt blisko nie jest chyba bezpiecznie, o czym zdecydowanie przekonuje przygoda pana, który znalazł ową miskę nawet w tej samej klatce schodowej, kilka tylko pięter wyżej i przez zapomnienie wrócił do swego mieszkania „z delegacji” – w laczkach i z pustym kubełkiem na śmieci oraz jakżesz gorzką refleksją, że chyba jednak pomylił piętra i odruchowo wylądował tam, gdzie miał zamiar powrócić dopiero następnego dnia rano.

Pragnienie piękna i tęsknota za nim skłania ludzi do czynów heroicznych bądź do prac mozolnych, wymagających wręcz benedyktyńskiej cierpliwości. W dążeniu tym nie bacząc na środowiskowe opóźnienia oraz indywidualne zacofanie niektórzy każą sobie łby strzyc na długiego jeżyka i farbować na róż, zieleń, purpurę lub intensywny granat. Inni znów zbierają latami całymi kawałeczki lusterek. Chcąc mieć wyjątkowo piękny dom oklejają go tymi odruchami zwierciadeł. Powstały w ten sposób dom o lustrzanych ścianach nie jest, co prawda, zbyt wierną kopią marzeń Żeromskiego o szklanych domach, ale jest przecież śmiałą próbą wejścia w posiadanie czegoś równie pięknego, co cieszyłoby oczy bynajmniej nie samego tylko właściciela.

Ziszczając swe marzenia o pięknych rzeczach, rzucają się niczym sępy, na bajecznie opakowane erefenowskie „Corn-flakesy”, choć obok polskie leżą – tańsze i smaczniejsze lecz w opakowaniach nijakich, wypłowiałych, smętnych.

Wszak piękno niejedno ma imię, niejeden kształt i charakter. Żyjąc w codzienności wypełnionej zastępczymi etykietami, opakowanej w szary, gruby i chropowaty papier, przyzwyczajeni do monotonnej szarości zachowaliśmy mimo wszystko tęsknotę za pięknem i nieodpartą chęć obcowania z nim.

A że każdy inaczej piękno to pojmuje…

No cóż. Byt może jest to skuteczny sposób na to, aby piękno nie podzieliło losu naszego mięsa, masła i innych, reglamentowanych dóbr.

Dziennik Bałtycki, 218 (12153) 14 września 1984

Tadeusz Wojewódzki

 

 

GRANICA

GRANICA

Na pierwszy rzut oka wydaje się w porządku. Ludzie czekali kilkanaście lat na pierwsze w życiu, wreszcie własne mieszkanie. A że cierpliwi byli, więc doczekali. Spółdzielnia wybudowała. Policzyła dokładnie ile co kosztowało, podzieliła to przez liczbę oczekujących na klucze i wyszło na jednego „szczęściarza” po czterysta, bez mała, tysięcy złotych polskich do zapłacenia w terminie nieomal z dnia na dzień.

Kilkaset metrów bliżej stoją takie same bloki jak te, oddawane teraz właśnie. Ludzie wprowadzili się do nich jednak wcześniej, bo kilka już lat temu. Płacili wówczas normalnie, jak my wszyscy – po kilka, może kilkanaście tysięcy w ramach dopłaty. Tamte starsze i te najnowsze bloki są – powtórzmy to raz jeszcze – takie same. Ale gdzieś tam właśnie między tymi wcześniej oddanymi, a oddawanymi teraz przebiega, niewidzialna wprawdzie choć łatwo odczuwalna, granica. Granica czego z czym? Beztroskich czasów życia na kredyt z czasami, których charakter określił wystawiony nam wszystkim rachunek do zapłacenia za ową beztroskę? Chciejstwa z rachunkiem ekonomicznym? A może granica czegoś, co dobrze jest nam znane z czymś, co dopiero rodzi się, co nadchodzi, choć nie wielu zdaje sobie z tego sprawę?

Każdy ma swoje kłopoty. Czyż jest sens interesować się cudzymi kłopotami skoro własnych starczy na niejedną, bezsenną noc? Nie wszystkimi kłopotami interesować się wypada. Nie wszystkimi trzeba. Ale w przypadku tych, którzy płacić mają po czterysta tysięcy i wypada i warto zarazem. Nawet nie dlatego, że stanowisko spółdzielni mieszkaniowej zamyka się w stwierdzeniu, że chętnych na te mieszkania to oni i tak znajdą. Także i nie dlatego tylko, że dzisiaj oni, a jutro nasze dzieci staną przed takim właśnie problemem. Rzecz warta jest zainteresowania albowiem jest to dla nas sytuacja zupełnie nowa, inna od tych, do których przywykliśmy. Powie ktoś, że nowa, ale do takich nowych będziemy się mu sieli przyzwyczaić, gdyż skończył się czas dawania, dotowania itd. Że teraz jest reforma, że rządzą twarde prawa ekonomiczne, a te wykluczają, sentymenty oraz wszelkie chciejstwa.

Otóż odnoszę wrażenie, iż brakuje nam teraz bardziej zwyczajnego, najzwyczajniej szarego realizmu.

Kiedy było czerwone światło dla praw ekonomicznych, to nie liczyły się one wcale. Liczyła się natomiast cała reszta. Jaka? Każdy pamięta. Teraz natomiast, kiedy dla tych praw zapalono światło zielone, to liczą się tylko one, całej natomiast reszty nie widać. Przypomina to jazdę samochodem od krawężnika do krawężnika. Statystycznie rzecz ujmując jedziemy prosto, ale realnie patrząc, na krótszych tej drogi odcinkach dostać można niezłych zawrotów głowy.

Teraz mamy taki odcinek, który nazywa się reformą gospodarczą. Jak to zwał, tak zwał, ale na chłopski rozum chodzi o to, żeby, znając prawa ekonomiczne, tak poruszać się w rzeczywistości, by mieć to, co chcemy i unikać tego, czego nie lubimy. Tymczasem praw tych nie traktuje się jako realności, którą trzeba znać i wykorzystywać dla naszego wspólnego dobra lecz jako pretekst, który usprawiedliwia wszystko. W praktyce sprowadzać się to może do tego, że atak na spółdzielnię, która każe płacić czterysta tysięcy, poczytany może być jako atak na reformę. Sama spółdzielnia wyjść może z tego jako rzecznik owej reformy i obrońca, a ci nieszczęśnicy jako wsteczny element, relikt czasów woluntaryzmu, chciejstwa etc.

Dzieje się więc tu chwili obecnej coś bardzo niebezpiecznego. Potrzeba nam wielu rzeczy, tak bardzo, że niezależnie od tego jakie one będą i za ile i tak będziemy musieli je kupić. No, choćby mieszkania właśnie. Z całego rachunku ekonomicznego pewne jest jedno: płaci zawsze kupujący. Płaci, bo musi. Jego sprawa, jego kłopot. Skoro jego, więc wszyscy produkujący na sprzedaż idą po linii najmniejszego oporu. Jest to droga związana zazwyczaj ze wzrostem cen. Z kolei wzrost ten nie ma w praktyce żadnych granic, ram. Ani ekonomicznych, ani moralnych. Punktem odniesienia nie są przecież nasze wynagrodzenia. Najlepszym na to dowodem są swetry męskie po 18-20 tysięcy. Tak to jakoś wychodzi z ekonomicznych wyliczeń, że cały miesiąc pracujesz na jeden sweterek. I nikogo to już nawet nie dziwi. A jak zacznie się dziwić, to mu się wyjaśni, że tak być musi, gdyż jest reforma.

Krótko mówiąc: przejęci uświadomioną wreszcie obecnością praw ekonomicznych w naszym życiu widzimy tylko te prawa. Nie umiemy albo nie chcemy widzieć ich w kontekście innych, nie tylko ekonomicznych wartości. A kto tak patrzy, traci poczucie granicy między tym, co rozsądne i bezsensowne, konieczne a tylko możliwe, dobre i złe. I jest to chyba ta właśnie granica, której przekraczać nie wolno.

Dziennik Bałtycki, 219 (12743) 19 września 1986

Tadeusz Wojewódzki

 

 

MERCEDESY

MERCEDESY

Myśleli, że nie doczekają, że dopiero w następnym pokoleniu, jak z mieszkaniem, na które wpłaci ojciec, a dostał syn dopiero. Zbierali złom i szmaty, zapożyczyli się w kasie zakładowej, u znajomych i gdzie tylko mogli. A jednak! Wreszcie doczekali! Oto wyznaczony im został dzień odbioru „malucha” z Polmozbytu.

W noc poprzedzającą to wielkie wydarzenie przyszli posiadacze czterech kółek kręcą się i przewracają z boku na bok, jakby skonsumowali przedtem podwójną porcję fasolki po bretońska sporządzonej w bardzo podrzędnym barze. Jedni budzą się z lewarkami w rękach oraz wyrwaną całą skrzynią biegów , inni z kierownicą w dłoniach, też wyrwaną, więc cali są zlani zimnym potem. A jeszcze inni widzą we śnie wywieszki informujące o ty, że samochodów zabrakło i będą nie wiadomo kiedy.

Najbardziej zapobiegliwi byli już kilka razy na miejscu by dowiedzieć się co i jak. Przeżyli i wiedzą swoje. Poznali niesprawiedliwość losu oddającego w ręce patałachów „maluchy” z nową maskownicą, te akurat, których dla nich na pewno zabraknie. Słyszeli skowyt tych maleństw piłowanych prze toporne kopyta. Widzieli kolory, których już nie będzie, alternatory, których także chwilowo zabraknie.

Kiedy wreszcie przychodzi ich czas nie wiedzą nawet jak się nazywają i gdzie mieszkają. Zapominają, że dzień przedtem czytali „Dziennik Bałtycki” i nie potrafią teraz przeczytać żadnego dokumentu, nie widzą żadnej wywieszki, informacji, ba nawet „maluchy” stojące za szklaną ścianą niczym kolorowe rybki w akwarium, zlewają się im w jedną, szarą plamę. Można by takiemu sprzedać stary, trochę wyczyszczony wóz i byłby tak szczęśliwy, jakby Pana Boga za nogi ujął. Ale przyszli właściciele samochodów nigdy nie przychodzą sami, nawet ci, którym zdarza się być wezwanym do Polmozbytu raz tylko jeden w życiu – pierwszy i ostatni.

Jest to zresztą miejsce jedyne w swoim rodzaju. Niby sklep, gdzie towar widać za przeszklonymi ścianami, wystarczy przejść stąd korytarzem kawałek dalej. Niby sklep, gdyż za darmo tutaj niczego nie dają. Ale zarazem nie sklep, gdyż w sklepie wystarczy mieć pieniądze, żeby kupić. Tutaj takiego, tylko z pieniążkami, zwyczajnie by wyśmiano. Jest więc to coś znacznie więcej niż sklep. To takie połączenie sklepu z totkiem. Prócz pieniędzy trzeba bowiem mieć asygnatę, albo przedpłatę. Jedno i drugie zrządzeniem jest dzisiaj losu, jak w totku właśnie. Samo miejsce nie nazywa się więc sklepem czy punktem sprzedaży, lecz obrotu samochodami, gdyż Polmozbyt faktycznie tylko samochodami obraca, a to, kto towar dostanie nie zależy już od niego.

Przyszli właściciele „obracanego” towaru oddają kwity i różne odcinki tudzież dowody wpłat i siedzą w wygodnych fotelach, jak na przyszłych właścicieli samochodów przystało. Niby niczego nie widzą, nie słyszą. Wystarczy jednak, żeby pojawił się pan z plikiem papierów w dłoni i ruszył w kierunku oszklonej ściany, a na fotelach zostaną tylko papierki po cukierkach i opakowania po środkach nasercowych. Cała sala goni za nim niczym kurczaki za panią kurą, co pewnym, jest sygnałem, że oto wyczytywana będzie lista dziesięciu sprawiedliwych, dopuszczonych do macania obracanego towaru. Cisza jest pod drzwiami w czasie czytania taka, że gdyby muchy tutaj latały, to zdawać by się mogły odrzutowcami. Wyczytany choć nie ma dołków startowych wyrywa bez falstartu i zanim się ktoś spostrzeże już wali drzwiczkami „malucha” tak, że się biedactwo całe trzęsie, niczym osika w naturze lub galaretka na talerzu.

Dopuszczeni do wyboru najlepiej spośród całej populacji ludzkiej rozumieją osiołka, któremu w żłoby dano. Panie łapią się kolorów i choćby drzwi trzeba było potem łomem dopychać – białemu nie popuszczą.

Na zewnątrz wybranymi samochodami wyjeżdżają na szczęście pracownicy Polmozbytu. W przeciwnym razie brama okazałaby się za wąska, choć wrotom w stodole nie ustępująca, a gdyby tak trafił się jakiś „maluch” bez opon, to same felgi też starczyłyby nowym posiadaczom czterech kółek, żeby swoim z gracją wyjechać. Ci czekający na zewnątrz, aż im numery rejestracyjne przykręcą i symbolicznie pięć litrów do baka wleją wreszcie trochę dochodzą do siebie i choć jeszcze nie w pełni przekonani, że to co widzą faktycznie ich jest własnością, porównują jednak z innymi, utwierdzając się w przekonaniu, że inni oczu nie mieli i nie wiedzieli co biorą.

Jeśli jeszcze komuś coś w kieszeni zostanie lub ma gdzie pożyczyć robi szybko oblewanie. Wiadomo – nie oblany długo, nie pojeździ. A kiedy kac minie nowi właściciele idą już spokojnie na własne obejrzeć oczy co kupili, pucować i upajać się widokiem.

l oby jak najdłużej. Wszak dla większości z nas zakup „malucha” porównywalny jest z kupowaniem nowego „Mercedesa” przez innych i gdzie indziej. A jeśli już ktoś decyduje się na tak drogi samochód, to musi wymagać nie tylko od niego, ale także, a może nade wszystko od siebie, by służył długo i szczęśliwie jemu oraz potomnym.

Dziennik Bałtycki, 223 (13050) 25 września 1987

Tadeusz Wojewódzki

 

 

PRZECIĘTNIAKI

PRZECIĘTNIAKI

 

Podręczniki szkolne pełne są ludzi genialnych, wielkich, nieprzeciętnych. Natomiast życie wypełnione jest po brzegi takimi, o których powiedzieć można, że na dobrą sprawę ani ich w życiu nie widać, ani nie słychać. Ci ludzie tłem są dla wielkich, sławnych lub po prostu bezczelnie bogatych. Sytuacja taka stwarzać może wrażenie, jakby „nadzwyczajnych” więcej było niż reszty całej. Ale tak naprawdę to najwięcej jest przeciwników.

Świat przeciętniaków wypełniony, jest po brzegi całą masą drobiazgów. Wypełniają go graty zdobywane całymi latami, na różne zresztą sposoby, zawsze jednaki i niezmiennie za kolejną pożyczkę z kasy zapomogowo-pożyczkowej. Ponadto jeszcze ciuchy przerabiane po kilkakroć, któ­rych wciąż żal wyrzucić, choć nosić ich już dalej nie sposób.

No i to żarcie. Przeciętniacy wciąż krążą wokół  żarcia. Albo zarabiają na nie, albo to, co zarobili przeżerają w całości. Stoją więc w kolejce, żeby kupić, albo gotują całymi godzinami żylaste gnaty zasłużonych dla rolnictwa byków czy kogutów, albo też przemywają całe sterty garów i talerzy zawsze przeraźliwie tłustych. Bo też żarcie centrum samo świata przeciętniaków, zajmuje wraz ze sprzątaniem, z tym nieustannym łażeniem ze szczotką i szmatą, z tym wiecznym praniem, suszeniem i prasowaniem – wyznaczając sens i charakter żywota przeciętniaków.

Żywot ów jest egzystencją od drobiazgu do drobiazgu. Każdy z nich wymaga jednak zdobywania. Każde zdobycie poprzedzone być musi wieloma próbami dotarcia do czegoś lub do kogoś. Każdy drobiazg nadyma się więc w tym świecie do monstrualnych wręcz rozmiarów przesłaniając słońce, niebo, ziemskie i niebiańskie problemy. W nieustannej bieganinie, ciągłym szukaniu dojść, w tym polowaniu, czajeniu się, pilnowaniu i oczekiwaniu tak naprawdę liczy się jedynie ów drobiazg. Liczy się działaj. Jutro liczyć się będzie inny, ale też drobiazg.

Być może dlatego właśnie, że zdobywa wszystko z tak wielkim trudem, przeciętniak trzęsie się nad swym – pożal się Boże – dobytkiem wcale nie mniej niż niejeden bogacz nad zawartością własnego sejfu. Być może dlatego właśnie przykrywa pluszowe kanapy niezbyt gustownymi lecz tanimi szmatkami, bije dzieciaki po łapkach, gdy tłuste są i dotykają czegokolwiek, książki obkłada w szary papier i „mają stać” za szkłem, a w parterowe i piętrowe okna tudzież balkony wstawia mocne kraty, nie wspominając już o drzwiach, które z dykty są wprawdzie lecz obowiązkowo kilka muszą dźwigać standardowych zamków.

W każdym razie ten wielki wysiłek włożony w zdobycie tak nieprawdopodobnie wielkiej liczby drobiazgów niezbędnych do prawie normalnego życia zabiera przeciętniakom wszystkie nieomal siły, całą inwencję i energię życiową. Nie starcza więc jej – z reguły – na cokolwiek innego. Przeciętniacy mogą więc co najwyżej kląć w duszy na swój własny los, na dziurę w chodniku, na pogodę, na kwaśny twarożek. Mogą też nadepnąć złośliwie na odcisk innemu przeciętniakowi, by powarczeć troszeczkę lub odszczekać – dla urozmaicenia i odmiany. Mogą też w wolną sobotę, w dzień biały spać na kanapie lub też w wolne czy świąteczne popołudnia mózg swój obolały i obszturchany codziennością poddać telewizyjnej rekonwalescencji.

Rzadko który z przeciętniaków hula wśród obłoków lub bzdury plecie na temat życia, ludzi, tego jak jest czy też jak być powinno. O bogatych wiedzą, za podnieśli z ulicy to co podnieść mógł przecież każdy inny; o wielkich – czy wielkiego są też charakteru ludźmi; o nieprzeciętnych – gdzie zaczyna się granica ich przeciętności.

Uważający się za wielkich, a w każdym razie nieprzeciętnych raz widzą w przeciętniakach samą tylko mizerotę, innym znów razem ostoję prawdziwych wartości i szansę na ich przetrwanie. Najczęściej jednak takie obowiązuje tutaj myślenie, że jeśli np. przeciętniak w pijacki wpadnie nałóg lub pęknie w środku, po cichu lecz skutecznie – to będą widzieć w nim pijaka – moczymordę, wariata, którego w kaftan trzeba i do domu bez klamek. Jeśli zaś wielkiemu coś takiego się przytrafi, uznane to będzie za wielkości tegoż człowieka naturalną kolej rzeczy by stanowić odtąd nieodłączny jej element podziwiany na równi z pozostałymi dziwactwami.

Dwie są wszakże na świecie miary: jedna dla wielkich, druga dla przeciętniaczków. Kiedy pierwszą z nich się mierzy, to wszystko duże jest, ważne, godne naśladowania, szacunku i uznania. Mierząc drugą widzi się samą tylko przeciętnotę, nijakość, mizerotę i byle co.

Genialni, wielcy i nieprzeciętni godni są szacunku i uznania, co zrozumiałe jest samo przez się. Bogaci – mają wszystko, chociaż wciąż prześladuje ich myśl, że zdałoby się mieć jeszcze troszeczkę. Więc miejcie! Ale, jednym i drugim najbardziej potrzebni są… przeciętniacy. Wielkim, by ich wielkość widoczna była na tle przeciętności, bogatym, by pysznić się mogli i utwierdzać w przekonaniu o swojej wyższości – żyjąc wśród przeciętnie biednych.

Dbajcie więc genialni, wielcy, nieprzeciętni i bogaci o przeciętniaków. Bez nich staniecie się nijacy…

Dziennik Bałtycki, 224 (12159) 21 września 1984

 

 

Tadeusz Wojewódzki